florystka — the potting shed
24 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
chciałaby wiedzieć, kto zabił jej brata i bardzo liczy na to, że dale, a tak właściwie caleb pomoże jej odnaleźć mordercę
Gdyby znała jego prawdziwą tożsamość, pewnie tym bardziej nie dałaby mu żyć. Tym bardziej błagałaby go o pomoc. Niestety, nie wiedziała, że ma przed sobą permanentnego oszusta, który chyba nie wypowiedział w jej kierunku ani jednego szczerego słowa. Przede wszystkim okłamywał gang, za co groziła mu pewnie w ich mniemaniu kara śmierci, a po drugie ją, że miejsce, w którym się znalazł jest przypadkowe. Może w swojej głowie zakładał, że robi to w dobrej wierze, ale nadal było to kłamstwo, nawet jeśli podszyte dobrymi chęciami. A mimo to, Aeralie stała przed nim i miała ogromną nadzieję, że on w ogóle wie o czym mówi. Że znajdą mordercę jej brata i sami wymierzą mu sprawiedliwość. – Nie, po prostu jesteście dość zamkniętym środowiskiem, a ja nie potrafię w nie wniknąć – westchnęła. Nie podjęła szczególnie upartych prób, żeby to zrobić. Chyba myślała, że z litości ludzie zaczną się przed nią otwierać, a przecież było to zwyczajnie głupie. Nikt nie zacznie jej traktować jak członka gangu, bo to środowisko opierało się w dużej mierze na zaufaniu, prawda? Chyba nie mogliby mieć w swoich szeregach kogoś, kto nie byłby tego godzien. – To zupełnie nie o to chodzi. Niech sobie mówią, co chcą, wiesz? – westchnęła cicho. Chyba była już zmęczona tym tematem. Wałkowała go od chwili, w której poinformowano ją, że Travis nie żyje. Zastanawiała się, co robić i dlaczego to wszystko się stało. Była już zwyczajnie wyczerpana i potrzebowała na moment o tym zapomnieć, ale jak miałaby to zrobić, skoro morderca był na wolności?
- Jasne, sama i tak raczej niewiele zdziałam. Co nie oznacza, że przestanę was nachodzić – powiedziała, ostrzegając go. Nie chciała się z nim sprzeczać, bo to mogło oznaczać, że już nigdy nie zostanie wpuszczona do klubu. Tak naprawdę, nie miała pojęcia kim w tym wszystkim był Caleb i jaką miał tam moc. Musiała zachowywać się rozsądnie. Nawet, jeśli ona też miałaby być małą kłamczuszką. – Mówiłeś, że idziesz na lunch? Czy, że już byłeś? – zapytała. Dobrze byłoby zjeść w końcu w czyimś towarzystwie.

dale bergman
detektyw w narkotykowym — Lorne Bay Police Station
34 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Detektyw w narkotykowym i członek klubu motocyklowego, który od roku infiltruje pod przykrywką przestępczą działalność gangu. Odpycha od siebie nieświadomą Aeralie, choć nie może przestać jej całować.
Własnie z tego powodu, Dale musiał dołożyć wszelkich starań by jego przykrywka nie została spalona. Skutkowałoby to nie tylko brakiem spokoju, który dziewczyna za wszelką cenę starałaby mu się ograniczyć ale także sytuacją w której by się znalazł. Jako policjant, byłby skreślony w klubie i najpewniej zmuszony by był wyjechać co by nie paść ofiarą chorej vendetty zdradzonych braci. Wiedział, że w końcu zmuszony będzie zakończyć swój udział w The Nomads i kiedyś któryś z członków klubu może odkryć prawdę o jego prawdziwej tożsamości ale nie miał póki co żadnego planu działa i skupiał się na swym obecnym zadaniu. Wciąż musiał odwracać wzrok, kłamać i oglądać się przez ramię gdy opuszczał klubowy bar. Nie był już do końca pewien czy kiedykolwiek z tym skończy.
I wcale nie próbuj. Utrzymywanie bliższych relacji z klubem czy jakiekolwiek układy sprawiają, że jesteś na celowniku wrogich klanów i pewnie nawet policji — od razu odradził jej spoufalania się z którymkolwiek chłopaków i to nie dlatego, że któryś z nich mógłby okazać się mało sympatyczny. Przymierze z Nomadami sprawia, że stajesz się wrogiem reszty klubów, którzy do tej pory gardzili każdą próbą sojuszu i zawieszenia broni. Służby mundurowe także bacznie przyglądały się działaniom klubu, bo choć ten legalnie prowadził bar i poruszał się po ulicach Lorne, każdy wiedział, że mieli dość interesujące powiązania i kontakty. To wystarczyło im domysłom. — Nie musisz się martwić o to, że któryś z nas puści tę sprawę płazem. Musimy działać ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń policji. Wierz mi, nie otrzymasz od nich pomocy jakiej oczekujesz — wzruszył ramionami i choć nie chciał zachęcać jej do tego by całkowicie przestała ufać policji, to wiedział, że dla dobra sprawy, należało wybić jej z głowy wszelkie próby stawienia się na komendzie. Sama dokumentacja zajmie wiele tygodni, a gdy zabójstwo jej brata wyjdzie na jaw i policja zacznie szukać sprawcy, wroga grupa nigdy nie opuści swej kryjówki.
Nie, jeszcze nie — odparł i stwierdził, że właściwie coś by zjadł. Nie był to jego pierwotny plan ale nie chciał by dziewczyna nabrała podejrzeń — Jeśli nigdzie się nie spieszysz, to może zjesz ze mną? Mają tu dobrą, domowa jajecznicę na boczku — odparł i ściągnął z nosa swe ciemne okulary. Nie był pewien czy powinien się z nią pokazywać, bo przecież nie chciał jej narażać ale w zasadzie był to najlepszy sposób na to by mieć ją na oku, prawda?

aeralie eaton
happy halloween
rejwen#6729
nicholas, donalda, cedric, milo, sidney, rafe, suzie
florystka — the potting shed
24 yo — 167 cm
Awatar użytkownika
about
chciałaby wiedzieć, kto zabił jej brata i bardzo liczy na to, że dale, a tak właściwie caleb pomoże jej odnaleźć mordercę
Gdyby dowiedziała się, że jest jej ochroniarzem, prawdopodobnie miałby aż nadmiar spokoju z jej strony, bo ona czegoś podobnego w ogóle nie chciała. Chciała świętego spokoju, a nie nakręcania jeszcze bardziej całej tej sytuacji. Owszem, sama prawdopodobnie również ją nakręcała, ale to była wyłącznie jej sprawa, bo Travis był jej bratem. Czy Caleb nie potrafił tego zrozumieć? Że to było jej życie i bezpośrednio jej dotyczyło? Gdyby postawił się na jej miejscu, wiedziałby, jakie to było istotne. Teraz potrafił wyłącznie wyrażać swoje opinie, ale były one logiczne, chłodne i realistyczne. Brakowało w nich empatii i zrozumienia. Dla niego to był wyłącznie kolejny członek gangu, którego sprawą powinni się zająć. Jak oni go traktowali? Jak kumpla? Brata? Aeralie szczerze w to wątpiła. Nie potrafili zupełnie tego rozegrać, a wystarczył jeden, niewielki ochłap, by naiwna Eaton się tym zajęła. Ale jeśli nadal chciała mieć dostęp do minimalnej liczby informacji, musiała być grzeczna. – Masz rację – odpowiedziała jedynie. Nie miała innego wyjścia jak poddać się teraz. Nie chciała wyprowadzić go z równowagi, co jeszcze bardziej ją wkurzało i nakręcało, bo już nigdy nie chciała być od nikogo zależna. Ale nie miała innego wyjścia. Liczyła, że pewnego dnia uda jej się namówić Caleba do zwierzeń. Musiała tylko znaleźć jakiś sposób. Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia jak. Nigdy nie musiała stosować żadnych dziwnych metod, żeby wyciągnąć z kogokolwiek informacje. Bo niby dlaczego? Z reguły miała dobre stosunki z ludźmi i żadnych przygód, którymi mogłaby się pochwalić, żadnych złych doświadczeń. – Jasne – westchnęła. Już miała zgodzić się na ten lunch, ale zdecydowała, że ma dość jego towarzystwa. Nie chciała dłużej słuchać, co powinna a czego nie powinna robić. – Wiesz, zapomniałam, że to ja dziś otwieram The Potting Shed – skłamała, ale niezbyt przekonująco, dlatego wcale nie zdziwiłaby się, gdyby Caleb zorientował się, że nie chciała spędzać z nim więcej czasu. – A poza tym, nie jadam mięsa. Ale odezwę się, okej? Co powiesz na… drinka? – zapytała, w sumie nie wiedząc dlaczego to robi. Może dlatego, że oprócz tego, że niemiłosiernie ją wkurzał, również w jakiś minimalnym stopniu ją przyciągał? Być może. Na razie, jednak założyła plecak na plecy, pomachała mu i powędrowała w kierunku kwiaciarni. Co prawda, nie zamierzała otwierać przed czasem, ale właśnie to miejsce sprawiało, że czuła się spokojniej.

[zt.]

dale bergman
malarka — gdzie wena poniesie
31 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
12.

Ostatnie dni były dla Leighton... trudne.
Czuła narastające zmęczenie, choć wcale nie pod względem fizycznym, wszak nie mogłaby odmówić sobie ani kondycji, ani ogólnego sposobu, w jaki prezentowała się jej osoba. Była wyczerpana psychicznie. W ostatnich tygodniach działo się przecież niezwykle dużo. Dotychczas Wyatt sądziła, że jej największym problemem i najbardziej newralgicznym momentem okaże się sama podróż do Lorne Bay i żmudny proces rozpakowywania wszystkich rzeczy oraz poszukiwanie dla nich miejsca w nowym, praktycznie pustym mieszkaniu. Z perspektywy czasu miała jednak wrażenie, że był to najprzyjemniejszy aspekt minionych tygodni oraz zaledwie wierzchołek góry lodowej, z którą przyszło się jej zmierzyć już w drodze do rodzinnego miasteczka.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie myślała o przeszłości; o Ephraimie, o ich pierwszym spotkaniu po latach i tym niedawnym, które znów odbyło się dość przypadkowo, tym razem w porcie. Pozostawiło ono po sobie słodko-gorzki posmak, którego Leighton nie umiała i chyba nawet nie chciała się pozbyć. Z jednej strony przecież udało im się porozmawiać w sposób inny niż tylko na bazie pretensji, a ona bardzo doceniała to, że Burnett w pewnym sensie się otworzył i zdradził intencje, jakimi się kierował, gdy przed kilkoma laty podjął decyzję o pozostawieniu kobiecych listów bez odpowiedzi. Z drugiej zaś wciąż towarzyszyło jej poczucie, że zachował się względem niej po prostu niesprawiedliwie, a wszystko to, co posiadał obecnie - dzieci, psa, rodzinę - odbyło się kosztem tego, że ona czekała. Cierpliwie, z nadzieją, wiarą w to, że tych kilka spędzonych razem tygodni mogło nieść ze sobą coś więcej. Coś, co mogłoby trwać po dziś dzień.
Strasznie głupi był to tok myślenia i Leighton rumieniła się na samą myśl o tym, jak głupia i naiwna była, ale przede wszystkim o tym, w jak kiepskim tonie zakończył się ich ostatni dialog. Nie miała prawa do pretensji, do złości, do zazdrości - o to, że miał wszystko to, o czym marzyła ona, czy może o to, że miał to z kimś innym niż sama Wyatt? Na to pytanie nie umiałaby odpowiedzieć nawet samej sobie.
Renowacja mieszkania powoli dobiegała końca, a pojawienie się w Lorne Bay wspierającego ją agenta było niczym czerwone światło zapalone bezpośrednio przed oczami. Leighton doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo zaniedbała swoje obowiązki i zobowiązania względem galerii, z jakimi ona i Bruno mieli okazję i zaszczyt współpracować, dlatego jej głównym celem na najbliższe dni stało się nadrobienie zaległości. Ile razy zasiadała jednak przed dokładnie przygotowanym płótnem, tyle razy napotykała mur, przez który nie potrafiła się tak po prostu przebić.
Szukała zatem bodźca - jakiegokolwiek. I dość pechowo - dla jej portfela - postanowiła odnaleźć go w sklepie, który od początku swojego pobytu w Lorne Bay odwiedzała regularnie.
Lubiła to miejsce. Miało uroczy wygląd i niepowtarzalny klimat, który podobał się jej dużo bardziej niż chłodne, minimalistycznie urządzone wnętrza miejscowych kawiarni czy restauracji, dlatego zaglądała tam tak często, jak było to możliwe i to wcale niekoniecznie w celu kupienia czegokolwiek. Czasami przechadzała się między sklepowymi alejkami, czasami pozwalała sobie na dłuższe pogawędki ze sprzedawcą, a czasami - tak jak dzisiaj - faktycznie wypełniała koszyk różnymi przyborami malarskimi.
Uhm, przepraszam – mruknęła w zakłopotaniu, kiedy opuszki jej palców spotkały się z męską dłonią sięgającą po farbę w odcieniu pastelowego różu. Wyatt niemal od razu cofnęła rękę, dopiero wtedy pozwalając sobie na zuchwałość, jaką było przyjrzenie się (nie)znajomemu.
Chyba nawet nie była zaskoczona tym, że oczy, w które zerknęła, należały akurat do niego.
Cześć.

Ephraim Burnett
przyjazna koala
grażynko
brak multikont
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
fifty one
leighton & ephraim
Malutkie rączki oplatały szorstką od dwudniowego zarostu brodę Ephraima, gdy razem z Liberty szli niespiesznie przez Fluorite View. Lub właściwie to on stawiał kolejne kroki, kiedy to dwulatka siedziała wygodnie na ojcowskich ramionach, a rodzic trzymał jej pulchne nóżki, by nie spadła. Dzień, chociaż jak zawsze upalny, nie był w żadnym wypadku nieprzyjemny — północny wiatr przynosił wyczekiwane orzeźwienie oraz ochłodę — dlatego też Burnett zdecydował się zostawić samochód w garażu i spędzić go z dziećmi na nogach. Oczywiście o ile pogoda nie miała się zmienić, co było nieprzewidywalne w nadmorskim pasie. Na to jednak nie miał wpływu, ale jako zaprawiony w badaniu oznak deszczu lub silnego wiatru, mógł wypatrywać na bieżąco znaków. Robił to ostatnio coraz częściej, jednak nie z powodu potrzeby, lecz zwykłego przyzwyczajenia. Przygotowywał się wszak na wyjazd — ci, którzy znali go najlepiej, mogli dostrzegać tę zmianę. Zmianę w postawie, zmianę w skupieniu, zmianę w podejściu do dnia codziennego. Zarost miał gościć na twarzy kapitana do ostatniego dnia pobytu w domu, ale powolna metamorfoza stawała się coraz wyraźniejsza. Co ciekawe, Ephraim tęsknił już za oficjalnością munduru. Chociaż stres związany z wydarzeniami rodzinnymi oraz tymi związanymi z atakiem terrorystycznym, zmalał, to nie zniknął. Podobnie zresztą jak palpitacje serca, oznaczające ataki paniki. To niczego nie zmieniało i z jednej strony kapitana owa myśl przerażała, by równocześnie zderzać się z silnym poczuciem obowiązku. Musiał tam być. Musiał odpowiadać za swój statek i załogę. Wszak kto jak nie on. I chociaż mogło się to wydawać czymś fanatycznym, wcale takim nie było. Kto wszak nie chciał poświęcać się dla tego, co kochał? Dla ludzi, na których mu zależało?
Na razie jednak skupiał się na czerpaniu z każdej możliwej chwili, spędzając ją z dziećmi. Po tradycyjnym odstawieniu Jace’a do szkoły mieli z Libbie czas tylko dla siebie, z którego zawsze niechybnie korzystali — czy to udając się do sanktuarium zwierzęcego, czy zostając w domu, czy wybierając się na rejsy Firefly, czy robiąc nieskończoną ilość innych rzeczy. Tym razem wybrali się do miasta. Śpiewając I’m a gummy bear, w którego rytm Libbie klepała ojca po podbródku, Ephraim wypatrywał szyldu jednego konkretnego sklepu. Tego dnia ich cel był jeden — Lorne Bay Art Store. Malarskie zapędy matki przeszły w jeszcze zmożonej ilości oraz intensywności na córkę, która, gdy tylko odkryła farby, nie chciała bawić się niczym innym. Mała tubka kolorowej farbki sprawiała, że na twarzy dwulatki pojawiał się cudowny uśmiech, a do uszu docierał melodyjny, pełen słodyczy perlisty śmiech. Fakt, że Liberty wciąż się nie odzywała, sprawiał, że jej ojciec tęsknił za paplaniem dziecka oraz tymi wszystkimi emocjami, którymi kiedyś tryskała. Szczególnie w stosunku do niego. Zawsze zresztą wydawało się, że Jace był bardziej Pameli, a Liberty bardziej Ephraima i nie było to nic dziwnego. Po prostu zdawali się o wiele naturalniej dobrani pod względem charakterów.
Przed wejściem do sklepu mężczyzna ściągnął sobie dziewczynkę z barków i weszli do środka już razem — mała rączka zaciśnięta na kilku palcach tej większej. Nie znajdowali się tam zbyt długo, gdy niewerbalne ym powiadomiło Burnetta, że jego córeczka coś dojrzała. W ostatnim czasie, odkąd nabrała wody w usta, był o wiele bardziej wyczulony na jej gesty, dlatego od razu przeniósł uwagę na swoją małą towarzyszkę. Wskazywała na jedną z półek z całkiem przyjemnym dla oka odcieniem różu. Bez zastanowienia sięgnął więc po odpowiedni pojemnik, jednak niedane było mu przekazać farby córeczce, gdy jego dłoń trafiła na czyjąś inną. W naturalnym odruchu wycofał się, równocześnie rozpoznając nie tylko głos, ale także samą właścicielkę drugiej z rąk. Tak jak i ona nie czuła się zaskoczona, i on nie pozostawał dłużny. Czy w końcu nie znajdowała się w swoim naturalnym środowisku? Szukania przyrządów do spełniania swoich wizji?
- Witaj. - Nie było żadnego cześć, hej. Nigdy nie witał się w podobny sposób, dlatego i ten moment nie był odmienny. Nie był także naszpikowany żadnymi poważniejszymi uczuciami — błogi stan, w którym znajdował się Ephraim przez cały dzień, nie zachwiał się poprzez wpadnięcie na Wyatt. Co prawda wciąż miał w głowie wyrzut, z jakim mówiła o jego rodzinie i skłamałby, gdyby stwierdził, iż w żaden sposób go to nie dotknęło. Mając jednak wizję nadchodzącego rejsu, nie zamierzał się tym torturować. Jego priorytety leżały gdzie indziej, a gdy myślał o Leighton, starał się podchodzić do jej frustracji z wyrozumiałością. Oczywiście — ich spotkanie nie tylko jej samej dawało do myślenia i ciężko było wyprzeć się kulminacji emocji, jakie zgromadziły w jego ciele te dwa spotkania. Jego młodość biła się z jego dojrzałością i w aktualnym stanie rodzinnym dokładało to kolejnej świadomości tego, co mogło się wydarzyć. I może żałowałby, ale nie mógł całkowicie wyprzeć się teraźniejszości. Bo nie mógł wyprzeć się dzieci, z których jedno zaprowadziło go właśnie do tego konkretnego sklepu.
- Potrzebujesz jej? - Jego spojrzenie trafiło na różową farbę, po którą przed chwilą oboje sięgali. Zaraz też jednak poczuł, jak czyjeś małe rączki zacisnęły się mocniej na materiale jego nogawki i męska uwaga przeniosła się na kryjącą się za ojcem dziewczynkę. Na jego ustach pojawił się ciepły uśmiech. - Nie wstydź się - zachęcił miękkim tonem, by równocześnie ułożyć jedną z dłoni na główce córeczki. Niewerbalnie zapewniał ją, że nic jej nie groziło i równocześnie dodawał jej otuchy. Liberty była zdecydowanie mniej pewna siebie aniżeli Jonathan w jej wieku, jednak Ephraim nie widział w tym nic złego. Burnettówna potrzebowała czasu i przestrzeni, aby stać się odważniejszą, a on jako rodzic zamierzał towarzyszyć jej w ów drodze. A także chronić przed każdym upadkiem. Nie trwało to jednak długo, zanim Libbie delikatnie wyjrzała zza ojca, a duże czekoladowe oczy zaczęły wpatrywać się w stojącą dwa kroki dalej Leighton. I chociaż skóra malutkiej dziewuszki różniła się od koloru skóry jej ojca, podobieństwo w rysach twarzy z każdym dniem wzrastało.
Leighton Wyatt
easter bunny
chubby dumpling
malarka — gdzie wena poniesie
31 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Ostatnim, czego chciała Leighton, było wprowadzenie atmosfery jeszcze dziwniejszej niż ta, którą już udało się im, mniej lub bardziej wspólnymi siłami, stworzyć. Lorne Bay nie było metropolią. Przeciwnie - było za małe, by mogli się unikać w nieskończoność. Prawdopodobieństwo przypadkowych spotkań było cholernie duże, a powstałe napięcie zbyt męczące, by Wyatt umiała sobie z nim poradzić. Czuła się niekomfortowo, niepewnie, nie była w stanie złapać większej dawki orzeźwiającego powietrza. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że nie miała pojęcia, co działo się w głowie mężczyzny - jak postrzegał przeszłość, jakie emocje towarzyszyły mu obecnie, gdy ona znów wtargnęła do jego życia, czy miał jakąkolwiek wizję przyszłości, jeśli chodziło o ich relację oraz jej ewentualny kształt.
Może to właśnie tutaj leżał jej błąd? Analizowała, zastanawiała się, snuła scenariusze względem czegoś tak kruchego, niepewnego? Nie istniało przecież absolutnie żadne zapewnienie, że czekało na nich coś więcej, jak tylko obojętność i konieczność oswojenia się z myślą, że to drugie było w pobliżu, gdzieś w sąsiedztwie. Równie dobrze mogliby przecież mijać się na ulicy bez słowa, zajmując się swoimi sprawami i skupiając się na ludziach, których zwyczajnie blisko siebie pragnęli mieć. W jej przypadku byli to rodzice, rodzeństwo, przyjaciele i - dość niespodziewanie - przebywający w Lorne Bay Bruno. Dla Ephraima - jak sądziła - krąg ten ograniczał się przede wszystkim do dzieci i ich matki, a jego partnerki, narzeczonej, żony. Może należało to tak pozostawić? Może należało pozwolić sobie na to, by po prostu być.
W kobiecej głowie były również i takie myśli, co ostatecznie prowadziło do samoczynnego powstania mieszanki iście wybuchowej, z którą ona nie do końca sobie radziła i z którą wcale nie chciała się uzewnętrzniać. Z drugiej strony egoistycznie upatrywała w tym szansy na to, by w końcu ruszyć z malowaniem. Emocje, choć w dużej mierze negatywne, zawsze były nieodłączną częścią napływających z otoczenia inspiracji. Kiedy była szczęśliwa - malowała. Kiedy była zła - malowała. Kiedy było jej smutno - malowała. Niektóre obrazy były dziełami, inne nie nadawały się do tego, by komukolwiek je pokazać, ale dla Leighton była to swego rodzaju forma terapii; jedyna skuteczna i jedyna, której była skłonna się poddać.
Ostatecznie - ku własnemu zaskoczeniu - zdołała unieść kąciki swoich warg w nieznacznym, pewnie ledwie dostrzegalnym uśmiechu, który pozbawiony był złośliwości, wyrzutu czy innej ukrytej, niekoniecznie pozytywnej intencji. Był to gest pozbawiony głębszych uczuć, ale uprzejmy na tyle, by można odebrać go jako coś miłego.
Potrzebuję wszystkich kolorów – odparła, jak gdyby w ramach przypomnienia mu, z kim miał do czynienia i czym na co dzień się zajmowała. Mimowolnie zerknęła przy tym na półkę, która mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i niemal uginała się pod naporem wszystkich opakowań. Przebieranie w nich i wybieranie odcienia idealnego należało do grona jej ulubionych zajęć, bo to przecież wcale nie tak, że róż był różem a zieleń zielenią. W malarstwie, jak w życiu, nic nie było oczywiste. – A ty chcesz... – podjęła, pragnąc zorientować się w tym, czy zamierzał sprawdzić swoje artystyczne umiejętności, czy może jednak jego obecność w sklepie tego typu dotyczyła zupełnie innego przedsięwzięcia, o którym ona nawet by nie pomyślała.
I w zasadzie szybko uzyskała odpowiedź, wszak uczepiona nogawki jego spodni postać bardzo szybko sprowadziła Leighton na ziemię, przypominając o wszystkim tym, co zdążyła już wielokrotnie przeanalizować.
Och – wyrwało się z jej gardła zupełnie wbrew kobiecej woli. Zaciekawione spojrzenie zatrzymała na wysokości dziewczynki, której posłała nieznaczny, niemal nieśmiały uśmiech. Jeżeli chodziło o relacje międzyludzkie, rzadko kiedy brakowało jej odwagi. Lubiła rozmawiać, poznawać nowe osoby i chłonąć z tych znajomości jak najwięcej dla własnego rozwoju, jednocześnie dając coś w zamian dla tego cudzego. Dzieci stanowiły jednak zupełnie osobną grupę, z którą Wyatt nie miała do czynienia za często. Ani jej rodzeństwo, ani najbliżsi znajomi nie posiadali pociech, którymi ona mogłaby się chociaż sporadycznie zajmować, toteż jej doświadczenia na tym życiowym obszarze były niezwykle ubogie.
Cześć – przywitała się, starając się utrzymać wesoły ton głosu. W rzeczywistości jednak trudno było jej chociaż na oko określić wiek dziewczynki, dlatego też bardzo liczyła na to, że Burnett uchroniłby ją przed ewentualnym ośmieszeniem się zarówno w oczach jego, jak i - widocznie - jego córki. – Lubisz malować? – zagaiła niespodziewanie, zgarniając z półki farbę, którą upatrzyła sobie zarówno ona, jak i mężczyzna. Bynajmniej jednak nie zamierzała wyjść na wiedźmę, która kradła dziecku ostatnią sztukę różowej farby. Ku zaskoczeniu - własnemu i pewnie swoich rozmówców - przykucnęła przy dziewczynce, podając jej ogromną tubkę.
Różowy to świetny kolor. Powiedz tacie, że ma dużo odcieni i żeby kupił ci wszystkie – dodała, prostując się i znów skupiając wzrok na Ephraimie, niemo chcąc zorientować się, czy nie miał jej za złe tego typu formy spoufalania się z jego dzieckiem.

Ephraim Burnett
przyjazna koala
grażynko
brak multikont
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Lorne Bay dla Ephraima stało się o wiele mniejsze, niż sądziła Leighton. Dla niego nie była w miasteczku, tylko ona — był również ukochany jego drogiej małżonki. Ojciec Jace’a i równocześnie największa pokusa dla Pameli. Burnett nieszczególnie martwił się mężczyzną jako takim — wszak ten odegrał już swoją rolę i podpisał papiery zrzekające się wszelkich praw rodzicielskich w stosunku do chłopca. Wyrzekł się syna, równocześnie odrzucając fakt jego istnienia. Więc nie — to nie on był powodem do zmartwień. Tą osobą była sama Burnett. Nie ze względu na fakt jej bezpieczeństwa, lecz ze względu na to, że kobieta nie potrafiła jasno myśleć, gdy w okolicy znajdował się jej kochanek. Podejmowała nieracjonalne, krzywdzące jej bliskich decyzje, nie myśląc wcale o konsekwencjach. Już skrzywdziła dzieci swoim zachowaniem, rozbiła rodzinę i chociaż nie chciała, nie miało to nic do rzeczy. Chceniem nie miała naprawić błędów. Chceniem nie miała sprawić, że Liberty zacznie mówić, a Jace przestanie mieć napady złości. Pamela Burnett była po prostu nieodpowiedzialna i im więcej czasu mijało od wyjścia na jaw prawdy, tym Ephraim dostrzegał to wyraźniej. Owszem, miała duszę artystki, lecz nigdy wcześniej nie przejawiała poprzez nią skłonności do krzywdy. A przynajmniej skrupulatnie je przed mężem ukrywała…
W umyśle Ephraima wciąż odbijały się wypowiedziane ustami żony wyznania miłości. I chociaż od tamtego momentu minęły ponad dwa miesiące, to wciąż w nim pracowało. Bo zwyczajnie nie potrafił w nie uwierzyć. Zapewniała go, że wybrała, że zdecydowała i wiedziała, czego chce, ale to nie było takie proste… Już raz obiecywała mu przed ołtarzem i słowa nie dotrzymała. Tak samo, jak wtedy, gdy byli narzeczeństwem. Gdy jeszcze mogła odejść. Gdy jeszcze nic oficjalnego, definitywnie poważnego ich nie wiązało. Wolała jednak szybki seks na pożegnanie w niezwykle romantycznym stylu. Oczywiście — bez tego zdradliwego aktu nie pojawiłby się na świecie Jonathan, ale gdyby Pamela była ze sobą i innymi szczera, odeszłaby od Ephraima, by wieść szczęśliwy żywot u boku tamtego mężczyzny. A Burnettowie nie musieliby przechodzić przez to, co działo się aktualnie. Nie mierzyliby się ze strachem o bezpieczeństwo Jace’a, gdy ten uciekł; nie patrzyli zdruzgotani na nieszczęście w oczach dzieci; nie byliby tak żałośni wobec siebie nawzajem…
Burnett nigdy nie chciał stawiać się w roli pokrzywdzonego, wiedząc doskonale, że oznaczało to równocześnie przegraną. Nie dało się jednak nie czuć uprzedmiotowienia, z jakim traktowała go Pamela. Gdy jej pasował, chciała go i kochała. Gdy wolała innego, chciała i kochała innego. A teraz Ephraim miał po prostu poznać się z Pamelą na nowo… Zacząć od początku, chociaż nie równało się to ze zmazaniem wszystkich win. Z zapomnieniem. Nie miała to być droga do odbudowy małżeństwa. Mieli sprawdzić, czy byli w stanie przynajmniej się akceptować. Dla Ephraima ta nowa droga miała być odpowiedzią na to, czy byli w stanie żyć obok siebie dla dobra swoich dzieci. Wszak nawet w tym momencie dla kapitana przyszłość była nieodgadniona. Nieostra. Skryta za mgłą, przez którą nie mógł się przebić. Ale coś musieli zacząć robić. Musieli kierować się w jakąś stronę, nawet jeśli na samym końcu mieli uderzyć głową w mur. Nie wyobrażał sobie wszak mieszkania z Pamelą, ale także nie wyobrażał sobie, aby miała mu pozwolić mieszkać samemu z dziećmi.
Pozwolić.
Na samą myśl usta mężczyzny instynktownie wykrzywiły się w paskudnym grymasie. Pamiętał, jak na niego patrzyła, gdy zasugerował to raz na plaży, a potem również pod domem Bradleya. Porozmawiamy o tym później.
Czyli porozmawiamy o tym nigdy
, przemknęło przez głowę mężczyzny, gdy zbierał do koszyka farby. To właśnie przez to zamyślenie nie zauważył krzątającej się tuż obok Leighton. Leighton, która dorzuciła do dość niepewnego już umysłu marynarza, swoje trzy grosze. Mimo to nie odzywał się ani nie interweniował, gdy przykucnęła, by przekazać farbę dziewczynce. Jedynie głaskał dalej obleczoną w materiałowy kapelusik główkę córki, gdy ta znów skryła się za ojcem, nie wiedząc, czego oczekiwać po tak nagłym zainteresowaniu nieznajomej. Obserwował interakcję z delikatnym uśmiechem czułości, wiedząc, że Libbie zawsze podchodziła z dystansem do obcych. W tym tak bardzo przypominała swojego rodzica, że jej dziadek od strony matki wyrzucał Ephraimowi aspołeczność dwulatki. Będzie taką samą niemową jak jej ojciec?! Wspomnienie słów Bradleya wywołało chwilowe zmarszczenie brwi na męskiej twarzy. Jak jego dzieci mogły znajdować się w domu z kimś takim? Czemu mi ich zabrałaś, Pam?
Powiedz tacie, że ma dużo odcieni i żeby kupił ci wszystkie.
- To Liberty - przedstawił córkę, gdy Leighton znów stała prosto, a on wyłapał jej spojrzenie. - Niestety nie odpowie ci. Przestała mówić. Na pewno jednak doceni - wyjaśnił, zerkając jeszcze na dwulatkę, która całkowicie pochłonięta była swoją nową tubką oraz tymi znajdującymi się w koszyku trzymanym przez ojca. Ephraim musiał kontrolować, żeby przypadkiem nie zaczęła nimi malować w sklepie, bo nie takie rzeczy się już zdarzały... - Dziękuję. To jej ulubiony kolor, a musimy zrobić duże zapasy - dodał. Miał nadzieję, że uda mu się zamówić jeszcze kilka tubek u sprzedawcy, bo spędzając ich wspólny czas z Libbie na malowaniu, pudrowy róż był dosłownie wszędzie. Kiedyś nazywała go prosiaczkowym, ale teraz... Uśmiechnął się do siebie przykro. Na szczęście mała nie straciła pasji, a on mógł cieszyć się z faktu, że tak chętnie chciała go w to włączać. Tym bardziej zależało mu na zakupie porządnej ich ilości. Odkąd Pamela go zostawiła, finanse Burnettów przestały już należeć do wspólnej puli, a farby kosztowały swoje. Ephraim nie zamierzał pozostawiać na barkach kobiety podobnych wydatków — szczególnie przed kolejnym rejsem. - Znów malujesz? - Spojrzał z pewną czułością w oczach na Leighton, pamiętając jej ostatnią pustą kartkę i to, jak ciężko znosiła blokadę twórczą. Cieszył się więc, że znów ruszyła dalej. Zawsze ją to cieszyło bez względu na humor i miał nadzieję, że nic się w tej sferze nie zmieniło.
Leighton Wyatt
easter bunny
chubby dumpling
malarka — gdzie wena poniesie
31 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Gdyby ktoś poprosił Leighton o to, by określiła swoje uczucia w tym momencie, podczas tego konkretnego spotkania, z pewnością stanowiłoby to problem, któremu sama zainteresowania musiałaby się poddać. Nie umiałaby odpowiedzieć, bo najzwyczajniej w świecie nie miała pojęcia, czy towarzyszyły jej emocje tak różnorodne, że sama zdawała zgubić się w ich gąszczu, jednocześnie podejmując kolejne próby utorowania sobie drogi ucieczki.
Cieszyła się.
Cieszyła się, że znów go widziała. Nie wiedziała, jaki miał dziś humor i jakie mogło być jego nastawienie po ich ostatnim spotkaniu, ale niewątpliwie sam widok znajomej twarzy niósł ze sobą dziwną lekkość. Nawet jeżeli w Lorne Bay było sporo osób, które znała albo co najmniej kojarzyła z twarzy i nazwiska, to jednak grupa ludzi bliskich jej sercu ograniczała się do rodziny i najbliższych przyjaciół. Ephraim stanowił swego rodzaju zupełnie odrębną grupę, której nie umiałaby ani nazwać, ani przypisać jakichkolwiek cech. Kiedyś był ważną częścią jej codzienności, dziś raczej tylko słodko-gorzkim wspomnieniem, do którego wiedziała, że nie powinna była wracać ze względu na czas, miejsce oraz okoliczności. Mimo to uśmiechnęła się; na krótko i pewnie ledwo dostrzegalnie, ale to naprawdę był uśmiech.
Obawiała się.
Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak kiepsko zachowała się poprzednim razem. Nie miała prawa do tego, by oceniać go przez pryzmat zbudowanej na przestrzeni tych kilku lat rodziny. Zdążyła bowiem zauważyć, jak ważne były dla niego dzieci i z jak wielką czułością wspominał o nich nawet w krótkich, pozornie lakonicznie brzmiących zdaniach. Używanie ich jako argumentu w jakiejkolwiek sprzeczce było ciosem poniżej pasa, a Leighton bardzo żałowała, że doszła do tych wniosków tak późno - dopiero w momencie, w którym tamtego dnia on podniósł się na równe nogi i zdecydował się pozostawić ją w porcie zupełnie samą. Nie chciała, by sytuacja się powtórzyła i by po raz kolejny przeprowadzili dialog boleśnie zbliżony do tamtego.
Czuła niepewność.
To była dla niej zupełnie nowa sytuacja. Nie była przygotowana na to, by skonfrontować się nie tyle z Burnettem, co również jedną z jego pociech. I chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał, że ze strony dziewczynki nie groziła jej żadna krzywda, to jednak brak doświadczeń na tym konkretnym obszarze nakazywał większą czujność i ostrożność. Nie chciała zrobić ani powiedzieć niczego, co mogłoby tę małą spłoszyć albo - co gorsza - przestraszyć. I nie mogła przewidzieć, że coś głupiego mogłaby palnąć już na samym starcie.
Och – westchnęła przeciągle, kiedy dotarło do niej, co powiedział Ephraim. Wyatt przez dłuższą chwilę lawirowała wzrokiem między twarzą mężczyzny a tą dziecięcą, którą Liberty próbowała ukryć za nogawką ojcowskich spodni. – Nie chciałam... – zaczęła, kręcąc głową. Zakłopotanie malowało się na jej twarzy w boleśnie widoczny sposób. Usta rozchylały się i zamykały, bo wciąż miała zamiar dodać coś jeszcze, a ostatecznie rezygnowała z tego w związku ze strachem o to, że znów mogłoby paść coś nieodpowiedniego. Policzki płonęły intensywnym rumieńcem, a temperatura w całym ciele podskoczyła o kilka stopni.
Leighton. Jestem znajomą twojego taty – wyjaśniła krótko, mając nadzieję, że to mogłoby odwrócić uwagę wszystkich obecnych od tego, jak źle czuła się z własnym, lekkomyślnym postępowaniem. I chociaż mogła użyć argumentu, że nie wiedziała, bo niby skąd miałaby ową wiedzę posiąść, to jednak wciąż wydawało się to nieodpowiednie, nie na miejscu, zupełnie bez znaczenia.
Chyba jak każdej dziewczynki – odpowiedziała, z ulgą przyjmując do siebie fakt, że ich rozmowa powróciła na tor związany z odcieniem znajdujących się na półce farb. Chociaż korciło Leighton, by zadać kilka pytań o to, co i jak lubiła malować Liberty, to jednak jej ojciec skutecznie brunetkę uprzedził.
Można... tak powiedzieć – przytaknęła w zakłopotaniu, bo również ona powróciła wspomnieniami do niedawnego spotkania w porcie i tego, że poszukując tam inspiracji, zyskała jedynie kolejny powód do niezadowolenia i wstydu. – Kilka dni temu przyjechał mój agent. Nie jest zachwycony brakiem obrazów – skwitowała krótko, choć to wcale nie tak, że za swój główny motywator uznawała pojawienie się w Lorne Bay Bruna wiecznie przypominającego jej o naglących terminach i zobowiązaniach. Leighton bardzo chciała przełamać przeciągającą się w czasie blokadę i była pewna, że mogła to osiągnąć jedynie dzięki aktywnemu działaniu.
Zadzierając głowę, zrównała swoje spojrzenie z tym męskim. Obawiała się wprawdzie, że Burnett mógłby odebrać jej gest za zbyt zuchwały, a wszelkie pytania za zbyt wścibskie wchodzenie na teren, który zupełnie nie powinien był jej interesować, ale im dłużej mu się przyglądała, tym większy dopadał ją niepokój.
Wszystko w porządku? – zagaiła miękko, celowo nie precyzując swoich wątpliwości. Mógł przecież sięgnąć po każdy z możliwych aspektów swojej codzienności, a równie dobrze machnąć lekceważąco ręką, czym dałby jej do zrozumienia, że jej troska była niepotrzebna a obawy nieuzasadnione albo, że to najzwyczajniej w świecie nie była jej sprawa.

Ephraim Burnett
przyjazna koala
grażynko
brak multikont
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Można było sądzić, że Ephraim powinien się cieszyć. Biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy, które działy się podczas jego służby, życie na lądzie powinno wydawać się błahostką. Powinien cieszyć się z faktu, że żył, podczas gdy tak wielu się to nie udało podczas zamachu na Muharraq. Powinien być wdzięczny i tym bardziej docenić, że mógł wrócić do domu. Do swoich dzieci. Do swojej żony. I jakaś część kapitana była wdzięczna, lecz okrutnym byłoby od niego oczekiwać, aby przełożył ten stan ponad problemy własnej rodziny. Aby ślepo wybaczył. Aby ślepo żył. Zresztą to nie tak to powinno wyglądać — życie. Nie na bezrefleksyjnej akceptacji i niedostrzeganiu problemów, bo mimo wszystko sytuacja z Pamelą, była wyraźnym znakiem, że coś było bardzo nie tak. W ich małżeństwie i nie tylko. Od samego początku, gdy zdecydowała się stać się kobietą kogoś innego. I to nie dotyczyło tylko tamtych, dawnych lat. To też dotyczyło tych całkiem niedawnych. Tych, które podszeptywały Ephraimowi, że to w jego własnym łóżku, być może na jego własnym stole, kanapie dokonywały się zdrady. Być może również i wtedy, gdy Jace z Libbie spokojnie spali w swoich łóżkach. Sam więc nie wiedział, czy mógł czuć się jakkolwiek komfortowo i bezpiecznie we własnym domu…
Dlatego to nie było takie proste. Ephraim sam nie wiedział, co powinien był zrobić i czego chciał… Ta świadomość porażała go silniej, niż mógł przypuszczać. Dlatego też tak cenił sobie między innymi chwile spędzane z dziećmi. Jonathan odrzucił swój początkowy gniew na ojca i zaczynał się znów otwierać, a Liberty… Była małym cudem. Tylko dzieci w tym momencie dawały mu jakiekolwiek poczucie istotności. Bo nawet gdy Jace mówił, że go nienawidzi. Gdy uciekał, gdy płakał i krzyczał, Ephraim nie widział w chłopcu tego wszystkiego. Widział rosnący, matczyny brzuch. Widział małe ciało, które trzymał w dłoniach tuż po urodzeniu. Czuł zapach mleka, tak charakterystyczny dla niemowląt, gdy noworodek zasypiał mu na klatce piersiowej. Słyszał pierwsze, jeszcze nieświadome papa. Dlatego nieważne, co mówili inni. To był jego syn. Jego chłopiec. Jego dziecko...
- Nie przejmuj się. Normalnie by odpowiedziała, ale… - Urwał, po prostu patrząc na córkę i uśmiechając się delikatnie. Ciepło. Bo patrzył na dziewczynkę z pełnią miłości i czułości. I to nie tak, że cieszył się z faktu, że przestała się odzywać. Nie. Chciał zrobić wszystko, co było w jego mocy, aby ten stan przełamać, ale tu chodziło o coś innego. O coś… Więcej. Był po prostu dumny. Z tej pokracznej dwulatki, która wciąż musiała trzymać się jego ciała, aby się nie wywrócić. Był dumny z tego, co osiągnęła do tej pory i jaka miała być w przyszłości. Bo nieważne, co się działo, była jego... Małym cudem. - Ciężko znosi rodzinną sytuację. - Jak my wszyscy.
Kilka dni temu przyjechał mój agent. Nie jest zachwycony brakiem obrazów.
- Gdy Libbie zaczyna się irytować i rzucać kredkami, przyrządzam jej na aglio e olio. Pamiętam, że tobie to z Armando al Pantheon pomagało. Może powinnaś spróbować? - zasugerował, przypominając Leighton o tym, jak mówiła, że nic bardziej nie dodawało jej siły do pracy jak porządny makaron z restauracji obok rzymskiego Pantheonu. Dlatego też wybrali się tam raz, tuż przed jej egzaminami. Ephraim chciał wesprzeć ją w stresującej sytuacji i, jako że nigdy nie był dobry w słowach, słuchał. Wnioskował. Działał. I starał się. Gdy urodziła się Liberty i zaczęła dorastać, szybko dostrzegł, jak bardzo ciągnęła do ojcowskiego makaronu. To proste danie naprawdę umiało zdziałać cuda, a szczególnie gdy siedzieli w altanie nad ich przystanią, ciesząc się widokiem i spokojem.
Wszystko w porządku?
Uśmiechnął się tylko blado w odpowiedzi na kobiece pytanie, bo nie potrafiłby jej skłamać, ale nie potrafiłby jej także powiedzieć prawdy. Bo zresztą… Po co? W tym momencie ich życia toczyły się zupełnie innym torem i to jego ewidentnie jej przeszkadzało. I tak dobrze znosiła nie tylko jego obecność, ale także Liberty. Co miał powiedzieć? Przecież o wiele lepszy był w czynach, a teraz... Prawda była taka, że nie musiał nic mówić — Leighton znała go jednak na tyle, by samej odczytać odpowiedź. Dorośli nie mieli jednak zbyt dużo czasu. Wystarczyła wszak chwila nieuwagi, by sytuacja szybko się zmieniła. Mała dwulatka wychyliła się zza ojca i sięgnęła po tubkę farby znajdującą się na półce obok. Ephraim dostrzegł to kątem oka, zanim zareagował. - Nie, nie, nie! - Słowa wydobywały się z jego ust niczym naboje z broni automatycznej, gdy w ostatnim momencie udało mu się powstrzymać córkę przed przegryzieniem opakowania z farbą. A przynajmniej tak sądził... Tubka strzeliła w rączkach małej, a krwista czerwień rozbryzgała się we wszystkie strony. Trafiła na buzię oraz ubranko Burnettówny, na prawą część twarzy jej ojca, a w końcu w większości znalazła się na spodniach Leighton... Nagły wystrzał zmroził i wprowadził dziecko w nagły szok, by w kilka sekund później Liberty zaczęła trząść się broda i zaraz po tym na jej twarzy pojawiły się łzy, sygnalizowane także rozrywającym serca szlochem. - Oj, kochanie… - mruknął Ephraim czule z nieco rozbawioną żałością wypisaną na twarzy, gdy patrzył na córeczkę, która teraz po prostu zanosiła się płaczem. Wyciągnięte rączki szybko oplotły ojcowską szyję, a drobne ciałko przylgnęło do męskiej klatki piersiowej. Silne ramię wsparło i chroniło Liberty przed upadkiem, gdy kapitan powoli wstał z kucek z dzieckiem w jednej i koszykiem pełnym farb w drugiej ręce. Głośne westchnięcie wydobyło się z jego ust. - Przepraszam. - Odnalazł szybko spojrzeniem twarz Leighton. Widać było, że nie był zły na córkę za ten chaos i że nie zdarzyło się to po raz pierwszy, dlatego Ephraim zachowywał spokój. Nie było potrzeby do nagłych reakcji. Miał tylko nadzieję, że Wyatt nie miała wybuchnąć, jak podczas ich obu poprzednich spotkań. - Oczywiście zapłacę za to. - Farby, nowe spodnie i czyszczenie brudnych. Jeśli czegoś potrzebowała, był w stanie to zrobić, aby naprawić błąd malutkiej Burnettówny.
Leighton Wyatt
easter bunny
chubby dumpling
malarka — gdzie wena poniesie
31 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Nieznacznie przechylona w bok głowa była jedyną oznaką narastającego w Leighton zaciekawienia. Nawet jeżeli obecnie ich życiowe drogi ewidentnie się rozbiegały i nie istniała nawet minimalna szansa na ich skrzyżowanie w zarówno bliższej, jak i dalszej przyszłości, to wcale nie oznaczało, że Wyatt pozbawiona była uczuć takich jak zainteresowanie czy troska. Choć nie rozmawiali ze sobą przez lata, choć widywali się sporadycznie od zaledwie kilku tygodni, choć prowadzone dialogi miało słodko-gorzki posmak miłych wspomnień przeplatających się z trudną rzeczywistością, to wcale nie oznaczało, że nie obchodziło ją nic. Wiedziała wprawdzie, że nie musiała mu niczego udowadniać, jakkolwiek go o czymkolwiek zapewniać czy dawać do zrozumienia, że chciała - mimo wszystko; wbrew wszelakim pozorom - jego dobra i szczęścia. Nie miała pojęcia, czy taki stan mógł istnieć w jego życiu i co ewentualnie mogło być jego powodem, ale życzyła mu jak najlepiej, dlatego informacja o sytuacji rodzinnej - choć uboga w szczegóły - skutecznie ją poruszyła.
Są szanse, że... – podjęła, tak naprawdę nawet nie wiedząc, czy mogła rościć sobie najmniejsze chociaż prawo do zadawania pytań. Z drugiej jednak strony wychodziła z dość odważnego założenia, że skoro wspomniał o tym sam, z własnej woli, bez jakiejkolwiek presji, to być może nie było aż tak źle. – To się zmieni? – dodała, na myśli mając oczywiście stan, w jakim aktualnie znajdowała się jego córka. Nie chciała zabrzmieć przy tym tak, jak gdyby obecnie postrzegała dziecko jako zepsuty element męskiej codzienności, toteż dobranie odpowiednio subtelnego słowa wydawało się zadaniem prawie niemożliwym. Leighton uśmiechnęła się nieśmiało, może prowizorycznie chcąc w ten sposób przeprosić, gdyby jednak okazało się, że przeceniła swoje zdolności i zachowała się zbyt pewnie, niemal wścibsko.
Naprawdę? Może już jeść makaron? – Nie była pewna, czy bardziej zaskoczyło ją wykorzystanie tego znanego sposobu na poradzenie sobie z nerwami, czy fakt, że córka Ephraima była już na tyle duża, aby jeść dania tego typu. Wyatt nie przejmowała się przy tym możliwością, że mogła zabrzmieć co najmniej głupio. Brak styczności z dziećmi prowokował braki w wiedzy, a brunetka nie czuła potrzeby ich uzupełnienia, skoro niewiele aspektów jej życia zapowiadało, że w najbliższej przyszłości miałaby borykać się z podobnymi problemami. – Jeżeli jest coś, za czym tęsknię, to zdecydowanie włoskie jedzenie – przyznała bez cienia zawahania, całość kwitując przeciągłym, sugerującym narastającą nostalgię westchnięciem. Nie żałowała wprawdzie powrotu w rodzinne strony, ale niewątpliwie mogłaby podzielić swoją codzienność na stronę, która lepiej funkcjonowała w Lorne Bay, oraz tę, po której więcej pozytywnych elementów dotyczyło Włoch. Chyba sama nie była w stanie określić tego, do którego miejsca należała bardziej i w którym czuła się najlepiej, toteż nie wykluczała niczego - ani ponownego wyjazdu na południe Europy, ani znalezienia sobie nowego kąta na drugim końcu świata, ani pozostania w Australii na dłużej, może na zawsze.
Przez myśl przeszło jej, że miło byłoby, gdyby powodem ku temu stał się - między innymi - on. Chociaż powrotu swojej znajomości nie zaczęli w najlepszy, najprzyjemniejszy sposób, to jednak Leighton wciąż dostrzegała iskierkę nadziei na odnalezienie wspólnej płaszczyzny i stworzenie czegoś, co mogłoby przypominać normalną, zdrową relację; pewnie już niekoniecznie w takim kształcie jak wtedy, ale przynajmniej na poziomie, dzięki któremu mogliby widywać się i rozmawiać bez skrępowania, napiętej atmosfery i nieustannego gdybania.
Nie sądziła jedynie, że nawet ten moment pozornej, bardzo krótkiej normalności mógłby zostać tak brutalnie przerwany i to w najmniej spodziewany sposób. Chwila sklepowej katastrofy sprowokowała do krótkiego, urwanego pisku nawet Leighton, wszak wypadek z farbą i jego dość rozległe konsekwencje były nagłe i mocno odczuwalne dla całego towarzystwa.
Wyatt skrzywiła się, gdy po sklepie - poza rozpływającą się na wszystkie strony świata farbą - rozległ się dźwięk dziecięcego płaczu. Trudno było się jej odnaleźć w całej sytuacji, gdy dźwięk ten brzęczał jej w uszach, spodnie były całkowicie brudne i przesiąknięte czerwonym kolorem, a ludzie dookoła zdążyli zorientować się, że wydarzyło się coś na tyle interesującego, że warto było przerwać dotychczasowe zajęcia i zerknąć do tej konkretnej alejki w celu zorientowania się, jakie nieszczęście kogoś spotkało.
Na dodatek poczuła się bardzo nieswojo, stając się świadkiem tej czułej sceny między ojcem a córką. Wpatrując się w ten obrazek, towarzyszyły jej sprzeczne uczucia - z jednej strony nie pojmowała wyrozumiałości, z jaką mężczyzna podszedł do całej sprawy, z drugiej zaś podziwiała jego opanowanie i to, jak podejmował kolejne próby przelania własnego spokoju na swoją pociechę.
Aha – mruknęła pod nosem, słysząc przeprosiny. Te nie zmieniały absolutnie niczego, jednak Leighton bardzo szybko skarciła się w myślach. Nie wydarzyło się bowiem nic złego na tyle, by miała się gniewać; zarówno na niego, jak i na małą, dla której całe zamieszanie było największym stresem. – To – zaczęła, wzrokiem sunąc po swoich spodniach – nic takiego – zapewniła, sięgając do torebki w celu odszukania na jej dnie paczki chusteczek. Wiedziała, że te miały się na niewiele zdać, biorąc pod uwagę to, że farba była dosłownie wszędzie, ale wydawały się być dobrym początkiem w procesie doprowadzania do porządku siebie i najbliższego otoczenia, nawet jeżeli ta druga kwestia leżała bardziej po stronie pracowników, którzy pewnie wkrótce pojawią się w zasięgu wzroku.
Leighton, kiedy w końcu odnalazła to, czego wszyscy potrzebowali, wykonała krok w stronę Ephraima oraz jego córki, dłoń, w której trzymała chusteczkę, wyciągając najpierw w kierunku małej. Zatrzymała się jednak w połowie drogi, uświadamiając sobie, że może... nie powinna?
Mogę? – zagaiła miękko, chociaż nie byłaby w stanie jednoznacznie określić, czy bardziej pytała o pozwolenie mężczyznę, czy jego wciąż zapłakaną córkę.

Ephraim Burnett
przyjazna koala
grażynko
brak multikont
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Życie prowadziło ich wszystkim w jedynie sobie znanym kierunku, nie biorąc odpowiedzialności za nic, co miało miejsce. Tam, gdzie wydawało się, że mogła zaistnieć iskra rozświetlająca otoczenie, pojawiał się sztorm, utrudniający złapanie oddechu i gaszący wszystko na swej drodze. Nieprzewidywalność losu nie była czymś, co współgrało z wyjątkowo surową sylwetką kapitana marynarki wojennej i jeśli patrzyło się na niego z zewnątrz, mogło dostrzegać się panowanie nawet nad nieprzewidywalnym. Czy to na lądzie, czy to na morzu miał plan wobec wszystkiego i odpowiedzi na pytania swoich ludzi. Był gotowy do walki, a nieustająca burza myśli układała się w nieprzerwany szereg analizy. Musiał taki być. Musiał być jedyną ostoją w całym chaosie zwanym wojną. Jeśli jego ludzie dostrzegliby w nim niepewność, wahanie, nie daliby rady dokonać tego, co mieli do zrobienia. Oczywiście nie uważał, że załoga Adelaide była niewłaściwa czy, nie daj Boże, tchórzliwa. Nie. Wszyscy otrzymali odpowiednie wykształcenie techniczne, bojowe, jak i fizyczne. I tak samo wszyscy znali zasady. Wszyscy otrzymywali rozkazy i mieli się im podporządkowywać. Doskonale działali pod dowództwem, nie zastanawiając się nad większym planem, polegając na swych przełożonych. Do tego byli tworzeni. Tak wychowywani, trenowani. Zahartowani. Każdy element był istotny w wielkiej machinie zwanej marynarką wojenną. A on odpowiadał za jej największy okręt flagowy.
Jego serce i ciało, chociaż aktualnie walczące z traumą wyrzucaną przez całość wydarzeń w ostatnim życiu kapitana, czuły się idealnie w trybie przetrwania. Twarde mięśnie znosiły wszelkie niedogodności, krew przepływała w tempie najbardziej wydajnym dla organizmu, a umysł nieustannie pracował na najwyższych obrotach. Kochał swoje dzieci, kochał swój kraj, ale równocześnie kochał walkę. Była jego częścią i miała nią być już zawsze. Być może właśnie w tym leżał problem. Że nikt nie był w stanie tego zrozumieć tak naprawdę. Nawet on sam. Pojąć, jak ktoś z jego doświadczeniem, z jego dorobkiem, z jego statusem wciąż ciągnął ku niebezpieczeństwom. Palące słońce Pakistanu, piaski Iranu, góry Afganistanu, bogactwo Arabii Saudyjskiej i zarówno biedota tamtych terenów. To wszystko tworzyło uzależniającą mieszankę, której bliżej było do rodzinnego domu kapitana, aniżeli wszystko inne. Bo czuł, że żył. Nieważne, jak wiele razy ocierał się o śmierć i co o niej uważał, jak bardzo krwawa nie była, nie mógł pozbyć się tej zwierzęcej części samego siebie, która pragnęła znów zanurzenia się w to ponownie. Pozwolenia sobie na całkowite odcięcie od człowieczeństwa, by stać się irbisem patrolującym swoje ziemie w poszukiwaniu intruzów. Działo się to wbrew logice. Wbrew rozsądkowi, bo przecież nie życzył sobie własnego unicestwienia i biorąc pod uwagę problemy z zespołem stresu pourazowego, ryzyko powinno być w jego umyśle czymś na drugim krańcu rzeczy pożądanych. Dlaczego więc się to działo? Dlaczego równocześnie lęk łączył się z pragnieniem? Przecież ataki paniki były przerażające i Ephraima przejmowało wówczas przytłaczające uczucie strachu, które kazało mu uciekać, lecz równocześnie jego ciało nie było w stanie się ruszyć. Jakim cholernym trafem to w ogóle było możliwe? Dlaczego nie potrafił tego zrozumieć? Dlaczego nie potrafił zrozumieć sam siebie?
Są szanse, że to się zmieni?
- Czy zacznie mówić? - upewnił się, czy wyłapał, o co pytała. - Nie wyobrażam sobie, żeby nie. Tęsknię za jej paplaniną - przyznał, gładząc główkę dziewczynki i pozwalając, by Libbie zrzuciła jego dłoń z włosów i złapała go za rękę, zaraz też próbując się na niej uwiesić. Widziała to wielokrotnie w wykonaniu Jace’a i jako młodsza siostra najwidoczniej czuła się zobowiązana kontynuować tradycję. Ephraim jednak niespecjalnie zwracał na nią uwagę w tym konkretnym momencie, pozwalając jej robić, co chciała. Szczególnie że nie mógł się nie roześmiać na kolejne słowa swojej towarzyszki. Zdziwiony ton oraz wyraz twarzy mówiły wystarczająco wiele, że Leighton nie miała bladego pojęcia o dzieciach i ta wiedza nie była nieszczera. Po prostu… Jej nie było. - Wybacz - odchrząknął, próbując doprowadzić się do porządku i ukryć rozbawienie. W końcu wyprostował się, a jedynym śladem po tym, co się wydarzyło, były lekko uniesione kąciki ust. - Pam mieszka teraz u swojego ojca, więc nie kontroluje, co gotujemy - odparł, wzruszając lekko ramionami i spychając temat na dalszy plan. Nie chciał się nad tym pochylać i przy okazji nie lubił rozprawiać aż nadto o sprawach personalnych. W Lorne Bay jednak wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli, więc co za różnica? Skoro wiedzieli i tak lepiej, co się działo u Burnettów lepiej niż oni sami… - Mnie brakuje aushaku - powiedział lżej, uśmiechając się delikatnie do samego siebie. Bo mimo podróży, mimo poznania niezliczonej ilości dań, kuchni oraz kultur, nigdy nie miał zapomnieć jedzenia, które przygotowywał mu Gulab z rodziną. Najprostsze danie afgańskich Pasztunów, ale smakowało najlepiej ze wszystkich. Smakowało życiem.
Wspomnienia tamtej sytuacji rozwiały się równie szybko, co pojawiły i cała męska uwaga skupiła się na córce i bałaganie, który narobiła. Oczywiście, że nie był na nią zły. Nigdy nie czuł potrzeby, aby robić o coś takiego aferę. Jedynie jeszcze bardziej stresowałby dziewczynkę. Dlatego też wziął ją szybko na ręce i rozeznał się w szkodach, jakie wyrządziła jego mała podopieczna. Najbardziej narażona w polu rażenia okazała się Leighton. Która nie wyglądała ani nie brzmiała na zadowoloną. Czy miała robić im z tego powodu problemy? Ephraim był przygotowany na każdą ewentualność, ale nie zmieniał swojego podejścia. Spokój był najistotniejszy i opanowanie, by wspomóc nimi rozemocjonowaną Liberty. Dlatego w pewien sposób odetchnął w duchu, gdy — pomimo początkowego grymasu — Wyatt zdecydowała się na odpuszczenie. W tym samym czasie, w którym ona przeszukiwała torebkę, Burnett starał się znaleźć mokre chusteczki w kieszeni marynarki, jednak było to trochę utrudnione zadanie. Nie posiadał tak rozwiniętego talentu robienia kilku rzeczy jednocześnie w przeciwieństwie do kobiet, dlatego też wciąż próbował osiągnąć swój cel, gdy Leighton podeszła bliżej z własną chusteczką. Musiał przyznać, że nieco go zaskoczyła. Biorąc pod uwagę jej wcześniejsze zachowanie w stosunku i w obecności dziewczynki, nie spodziewał się podjęcia takich kroków. Skinął jednak głową, w milczeniu zamierzając obserwować damskie działania. Bródka trzęsła się małej Burnettównie, gdy chusteczka przejeżdżała po pokrytych farbą policzkach, ale już rzewnie nie zanosiła się płaczem. Był to już delikatny szloch, oznaczający, że dziewczynka powoli się uspokajała. Równocześnie też nie mógł nie patrzeć na to, co robiła Leighton. Ciekawość mieszała się z uważnością rodzica, kontrolującego otoczenie jego małej pociechy. Bo chociaż Liberty niekiedy jeszcze brała bardziej zapowietrzony wdech, cierpliwie czekała, aż z jej buzi zniknie ślad zasychającego produktu malowniczego. Wszak to nie sam kolor wprowadził ją w ten stan, lecz głośny wybuch. Małe rączki wciąż zaciskały się na materiale ojcowskiego ubrania i chyba obecność mężczyzny sprawiała, że Libbie nie niepokoiła się podczas tego całego zabiegu. Owszem, była smutna, lecz nie przerażona działaniami obcego dorosłego. Równocześnie podczas tych porządków Ephraim zdał sobie sprawę, że czuł dokładnie to samo, co ponad dekadę temu we Włoszech. Konkretnie chodziło o zapach perfum docierający do jego nozdrzy, a który należał do nikogo innego jak Leighton. Mimo wszystko… To były miłe wspomnienia. Uśmiechnął się niemalże niedostrzegalnie, wplatając dość oczywisty smutek w ów grymas. A to wszystko trwało jedynie ulotny moment.
Gdy akcja z doprowadzeniem uroczej twarzyczki zakończyła się sukcesem, Ephraim złożył na pulchnym policzku córeczki pocałunek, chcąc ją przynajmniej w tym aspekcie pocieszyć. Nie mógł znieść momentów, kiedy Libbie była smutna. - Na to wygląda, że dziś też robimy aglio e olio, hm? - mruknął, patrząc na dziewczynkę, a gdy tylko wypowiedział magiczną nazwę, ogromne, ciemne oczy się zaświeciły. Łezki jakby cofnęły się, bródka uspokoiła drżenie, by zaraz opaść na męskie ramię i mocno się w nie wtulić. Małe paluszki wystukiwały jedynie sobie znajomy rytm na ojcowskich ramionach, pozwalając, by dorośli zajęli się sobą. Ephraim wiedział, że zapewne w ciągu kilku minut przesycona emocjami Liberty miała twardo spać. W końcu zawsze tak było, a przy okazji zbliżała się jej pora drzemki. To teraz także był moment, by zwrócić się do wciąż towarzyszącej im i ofiary wypadku. - Dziękuję - powiedział cicho, odnajdując damskie spojrzenie, by zatrzymać się na nim nieco dłużej. - I jeszcze raz przepraszam. To... - Nie dokończył, bo właśnie dołączył do nich pracownik sklepu, żądając wyjaśnień. Na szczęście młoda ekspedientka w lot pojęła, co się wydarzyło i zapewniła, aby się nie przejmować. - Oczywiście zapłacę za wszystko i... Od razu złożę zamówienie. Leighton? - Zwrócił się do kobiety, wyłapując jej spojrzenie na tyle, w jakim stopniu pozwalało mu na to małe ciałko córki. - Pozwól, że sfinansuję twoje zakupy w ramach rekompensaty strat fizycznych i mentalnych. - Czy on właśnie pozwolił sobie na nikły żart?
Leighton Wyatt
easter bunny
chubby dumpling
malarka — gdzie wena poniesie
31 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Mogę się tylko domyślać – podsumowała z uśmiechem, któremu daleko było do wesołego. Przemawiał przez nią smutek, którego powodów w gruncie rzeczy chyba sama nie byłaby w stanie jednoznacznie określić. Brak doświadczeń z dziećmi i przede wszystkim brak własnych pociech niewątpliwie sprawiał, że na całą sytuację patrzyła z pozycji postronnego, obiektywnego obserwatora. Mogła przy tym wyjść na nieco bezduszną, ale tak naprawdę nawet nie zamierzała podjąć próby wyobrażenia sobie bezmiaru cierpienia rodzica, który pozostawał bezradny w związku ze stanem swojego potomka. Mogła jedynie gdybać, jak bolesne to było, jak wiele budziło frustracji, jak napiętą prowokowało atmosferę. To wciąż jednak pozostawały jedynie domysły, które prawdopodobnie były zaledwie kroplą w morzu prawdziwych emocji, z którymi przyszło borykać się mężczyźnie. – Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. – I bynajmniej nie chodziło jej jedynie o wyświechtany frazes, który miał na celu sztucznie podnieść Burnetta na duchu. Naprawdę mu współczuła i szczerze liczyła na pomyślne rozwiązanie wszelkich problemów, ale jednocześnie nie mogła wyjść przed szereg za mocno, skoro w gruncie rzeczy nie znała się na medycznych kwestiach, zwłaszcza tych dziecięcych, toteż trudno byłoby jej wyjść chociażby z propozycją skontaktowania się z jakimkolwiek godnym zaufania lekarzem - bo najzwyczajniej w świecie takowego nie znała. Trzymanie kciuków wydawało się zatem gestem wystarczająco bezpiecznym, ale zarazem jedynym, na jaki potrafiła się zdobyć, wszak wszystko inne wydawało się sporą przesadą - zwłaszcza z perspektywy tego, jak dotychczas wyglądała ich znajomość i w jakich momentach swojego życia znajdowało się każde z nich.
Więc możecie jeść tyle słodyczy, ile chcecie – skomentowała krótko, uznając to za odpowiednio bezpieczne wyjście ewakuacyjne. Wszystkie informacje, którymi postanowił uraczyć ją Ephraim, były wyrywkowymi poszczególnych zdarzeń w jego życiu. Leighton skrupulatnie zbierała je wszystkie i starała się połączyć w sensowną całość, ale większość wiadomości stało pod ogromnym znakiem zapytania, którego ona nie ośmieliłaby się tak po prostu pozbyć. Nie chciała po raz kolejny wykonać nieostrożnego kroku i musieć zaraz potem go żałować, toteż wolała odwrócić wszystko w żart i powrócić na bezpieczny, neutralny teren, z którego droga do katastrofy była nieco dłuższa niż wtedy, gdy ośmieliła się złośliwie skomentować to, co Burnett posiadał. – Może spróbuj go przygotować? – zaproponowała, brzmiąc przy tym, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Domyślała się, że pewnie nie chciał psuć sobie wspomnień brakiem doświadczenia w przygotowywaniu tego konkretnego dnia, ale z drugiej strony nie widziała innego sposobu na to, by zbliżyć się do najwidoczniej przyjemnych, budzących ciepło w sercu wspomnień. Ona z pewnością właśnie tak by postąpiła - nawet jeżeli miałoby to skończyć się zatruciem pokarmowym.
Nie miała pojęcia, jaki z kolei finał mogłaby mieć podjęta przez nią akcja ratunkowa. Wątpiła, że jej działania mogłyby przynieść widoczny, zadowalający skutek, ale pragnęła chociaż w minimalnym stopniu uratować sytuację, uchronić małą przed jeszcze większym wybuchem płaczu i - co chyba najważniejsze, nawet jeżeli najbardziej egoistyczne - odwrócić tym samym uwagę od swojego własnego zdenerwowania. Starała się postępować bardzo ostrożnie, domyślając się, że tego typu bliskość z zupełnie obcą osobą mogła być dodatkowym źródłem stresu i powodem do obaw, ale ponieważ Ephraim wciąż trzymał córkę w ramionach i był tak blisko., Leighton czuła się nieco pewniej.
Myślę, że powinniście wziąć pod uwagę również jakiś porządny deser – zasugerowała, unosząc brew. O ile ulubiony makaron brzmiał jak lekarstwo na wszelkie smutki, o tyle coś słodkiego jawiło się w jej oczach jako naprawienie całego zła tego świata, choć to wcale nie tak, że jakkolwiek starała się podpuścić małą i dołożyć pracy mężczyźnie. Sama czuła potrzebę zjedzenia ogromnego pudełka lodów i zapicia ich butelką wina, wszak dzisiejszy dzień był... po prostu męczący. Tak samo zresztą jak walka z tymi wszystkimi brudnymi chusteczkami, które już powoli przestawały się jej mieścić w dłoni. – To nic takiego – zapewniła krótko, właściwie w momencie, w którym tuż obok nich pojawiła się ekspedientka. Choć na pierwszy rzut oka wydawała się młodą i niedoświadczoną pracownicą, to jednak grymas odmalowany na jej twarzy sprawił, że nawet Leighton poczuła się niekomfortowo. Tym bardziej zatem była wdzięczna Burnettowi za to, że to on przejął ciężar obowiązku wyjaśnienia, co właściwie zaszło w tej sklepowej alejce.
Sfinansujesz... – powtórzyła za nim, chociaż nie zdołała zacytować całej frazy; ciche parsknięcie śmiechem okazało się silniejsze niż rozczulenie związane z wystosowaną przez niego propozycją. – Ominęło mnie coś jeszcze i zostałeś mecenasem sztuki? – odparła równie żartobliwie, aby Ephraim miał świadomość, że wyłapała pobrzmiewający w tonie jego głosu żart i że w zupełności popierała taką formę humoru, ale to wcale nie było jednoznaczne ze zgodą na jego sugestię. – Naprawdę nie trzeba – dodała miękko, posyłając mu niemal czuły uśmiech; zupełnie tak, jak gdyby naiwnie wierzyła, że sarnie spojrzenie i uroczo uniesione kąciki warg byłyby w stanie przekonać go do odstąpienia od swojego dotychczasowego stanowiska.

Ephraim Burnett
przyjazna koala
grażynko
brak multikont
ODPOWIEDZ