lorne bay — lorne bay
22 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
You go in shadows, you'll come apart and you'll go black. Some kind of night into your darkness, colors your eyes with what's not there.
Ostatnio wszystko za co się brała było skomplikowane. W zasadzie tak mogła opisać całokształt swojego życia. Wiecznie nieobecna matka, nowi tatusiowie zmieniający się jak pory roku i to poczucie, że gdzieś na świecie jest jeszcze druga taka osoba jak ona, równie mocno zawiedzona przez ich rodzicielkę. Z tym, że to Yaya musiała spędzić z nią całe swoje dotychczasowe życie i udawać, że jest dobrze. Nauczyła się tego do perfekcji, chowając każde krzywe spojrzenie w niewidzialną kieszeń, przysłoniętą fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy, a nawet w chwilach w których pozwalała sobie zdjąć ów maskę, nikt tego nie zauważał. Zupełnie tak jak w domu ojca jej siostry, w którym mężczyzna z cichą premedytacją ignorował jej obecność, dając przez to do zrozumienia, że wcale nie jest zadowolony z jej wizyty, a mimo to nie zaprotestował kiedy pojawiła się w progu ich domu. Po prostu odwrócił wzrok, ale Yaya była do tego przyzwyczajona. W końcu każdy spoglądał gdzieś indzie, unikając zderzenia z nieprzyjemną rzeczywistością. Czasami czuła się tak, jakby wręcz nie mogła czuć się nieszczęśliwa.
- Wierz mi, że tak... Chociaż do tej pory mam wrażenie, że przy pierwszej lepszej okazji ojciec mojej siostry wyrzuciłby mnie za drzwi. Ale to wymagałoby słów, a on się do mnie nie odzywa - uśmiechnęła się kwaśno, z ciężkim wydechem sięgając po kolejnego papierosa. Tutaj przynajmniej nie musiała się z tym kryć. Co w zasadzie było dość zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że już dawno skończyła pełnoletniość, a w Londynie chcąc uniknąć zbędnych pytań, po prostu udawała, że nie pali, wymykając się przez okno, by w ciemnościach balansować na krawędzi parapetu.
Sama nie wiedziała czy na miejscu ojca Pam, nie zachowałaby się podobnie. Chociaż nie. Ona nie chowała urazy. Nauczyła się żeby skrywać własne problemy i odgrywać rolę jakiej od niej wymagano. Po prostu bez słowa przyjęłaby gościa i udawała, że wszystko jest w porządku, tłumiąc w sobie prawdziwe uczucia, dopiero nocą pozwalając im opuścić jej ciało. W różny sposób, o czym świadczyły liczne blizny, o których do tej pory nie wiedział nikt.
- To znaczy, że podoba ci się tutaj, czy po prostu nie potrafisz nigdzie znaleźć sobie miejsca? - zapytała, wbijając wzrok w Raine. Była ciekawa jej punktu widzenia. Być może dlatego, że sama tak się czuła. Nawet mieszkając w Londynie, z trudem nazywała to miejsce domem. Nie pasowała tam, ale tutaj też nie. Choć nie wykluczała, że po dłuższym czasie może uda jej się dostosować do nowego życia. Najpierw jednak musiała poukładać swoje sprawy, a w tym wypadku czekała na nią wyboista droga.
- A tak w ogóle to gdzie byłaś? Trochę mi się marzy wyjazd w jakieś szalone miejsce, a z drugiej strony to czy właśnie przyjazd do Lorne taki nie jest? - z jednej strony rzuciła wszystko i postawiła na jedną kartę, a z drugiej wciąż miała wrażenie, że przyjazd do siostry nie był wystarczający. Wiele razy wyjeżdżała z matką do jakiś odległych miejsc, ale to również było za mało żeby poczuć się wolną od wszystkich zobowiązań i ciążących od dłuższego czasu problemów.
Blask nagle rozpalonego światła reflektora przysłonił jej pole widzenia. Drgnęła, rozglądając się nerwowo dookoła. Znak nieopodal wejścia do latarni mówił wprost, że od lat nie funkcjonowała, dlatego przez chwilę nie wiedziała co się dzieje. Kometa? Światło? Morderca? Jej myśli wirowały, chwytając się każdego możliwego wytłumaczenia. Plusk wody, być może przypadkowy, sprawił, że poczuła się jeszcze mniej pewnie. Nie były same? Czy to po prostu jakaś gałąź wpadła do wody? Wytężyła wzrok, wpatrując się w zmąconą taflę wody. Przez chwilę była nawet pewna, że widzi jakiś rozmazany kształt płynący w ich stronę.
- O kurwa, tak, słyszałam! A widziałaś coś tam? - zapytała rozedrganym głosem, celując palcem w przestrzeń przed nimi. W tej chwili dziękowała każdemu bytowi tam na górze, że jednak nie znalazła się tutaj sama. - Co to było? To ta latarnia? Nie powinna.... nie działać? - w końcu to Raine tutaj mieszkała od zawsze, więc może takie rzeczy były normalne? Jej mina na to nie wskazywała. - Co robimy? - zapytała poważnie, kiedy udało jej się uspokoić na tyle żeby zacząć rozważać potencjalne dalsze kroki. Z jednej strony nawet korciło ją żeby wstać i udać się w głąb latarni żeby sprawdzić czy kogoś tam nie ma, a z drugiej... Tak właśnie zaczynały się wszystkie horrory.

Raine Barlowe
ambitny krab
yaya
brak multikont
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
008.
opuszczona latarnia morska
{outfit}
Trochę zapomniała. Nie była gotowa, nie na to co przygotował dziś dla niej los. Nikt by nie był. Nie w takich okolicznościach. Słońce świeciło dziś podwójną siłą, notorycznie wbijało swe promyki w mocno już zaczerwieniony kark Candeli, ale była przyzwyczajona - albo rodzisz się w gorącu Australii, albo musisz się jej nauczyć - nie ma innego wyjścia. Nie zamierzała przebywać dzisiaj w czterech ścianach, nawet Rudy (mały chuderlawy psiak) zdecydowanie wolał wygrzewać się na słońcu, niż kisić swoje piękne włosy (nieco przydługie, od dwóch tygodniu powinna zabrać go do psiego fryzjera, każdego dnia przekłada na dzień następny) - w małym wynajmowanym pokoiku przy Opal Moonlane.
Dlatego wyszła, rankiem - w pośpiechu zawożąc czworonoga do swej najstarszej siostry - Gwen, ona miała podwórko; dzięki temu malec mógł się wybiegać - poza tym Rudy uwielbiał przebywać u cioci Gwen Stefani - po całym dniu u niej zawsze wracał do mamy właścicielki najedzony i wyhasany. Candie lubiła przyglądać temu jak się cieszył, jaki był szczęśliwy - nawet jeśli nie brakowało mu wiele to tak dużej radości.
Jakim cudem znalazła się w opuszczonej latarni? Co się stało? Jak do tego doszło? Wielkimi krokami zbliżał się wieczór, palące skórę słońce powolnie zachodziło zza horyzont. Stała na samym jej środku, to nie było idealne miejsce do spotkań, stara - do tego stopnia rozsypująca się rudera, że niekiedy strach było do niej wchodzić. Jednakże Fitzgerald miała swój cel, ryzykowny - przerażający i kurwewsko niebezpieczny. Z nieustannie trzęsącym się ciałem, co i rusz spoglądała przez okno z wyczekiwaniem. Zadzwoniła po niego przed kwadransem. To nie było możliwe, aby Alfie Baxton znalazł się tu w „mgnieniu oka.” Nie był z Lorne Bay (czego bardziej się domyśliła, niżeli jej wyjawił - biorąc pod uwagę nietutejszy akcent) - musiał odnaleźć rozpadający się obiekt, a tego akurat w miasteczku było dużo. A co jeśli nie przybędzie? Automatycznie poczuła narastający w niej stres, być może się nie znali - nie wiedzieli o sobie wiele, ale Brytyjczyk nie kreował się na kłamcę - choć może to była jedynie kwestia Candeli, która zbyt mocno wierzyła w ludzi.
Zauważyła go niecałe dziesięć minut później, szedł pewnym krokiem przed siebie, co jakiś czas rozglądając się wokół. Z miną czy na pewno dobrze trafiłem? Musiał działać na kobiety, nawet w oddali dostrzegała panującą w nim charyzmę. Wyciągnęła dłoń przez wybite okno - w charakterystyczny sposób go pospieszając. Zaraz tu będzie, zaraz tu wejdzie - i wtedy okażę się prawda.
Prócz blondynki, stojącej po środku pomieszczenia, w białej nieco zakrwawionej sukience - w pierwszym odruchu, w tym głębokim bałaganie - tuż za starym, obskurnym i niezmiernie zakurzonym filarem mógł zauważyć małego, półleżącego chłopca - a przy nim, trochę starszą (być może z dwa lata); ale równie młodą dziewczynkę. Oboje sprawiali wrażenie przestraszonych, chłopczyk bezustannie zalewał się łzami. - Przepraszam, że do Ciebie zadzwoniłam. - rzuciła pospiesznie, głos ewidentnie jej drżał. - Nie za bardzo wiedziałam też do kogo, a mówiłeś... że pracujesz w szpitalu. - co sprawiło, że wywnioskowała, że jest lekarzem. - Sky, przyszła do mnie półtorej godziny temu... - miała na myśli dziewczynkę. - Bawili się tutaj, nawet nie pamiętam w co... Lark spadł z dużej wysokości. - wskazała ręką na jeden z wystających drutów, odległość od tego miejsca do podłogi - była kilkometrowa. - Wydaję mi się, że złamał rękę... ma już gorączkę. Boję się, że weszło mu zakażenie. - stwierdziła, marszcząc z niepewności brwi. - Nie mogę ich zawieźć do szpitala. - odpowiedziała szybko. - Pochodzą z najstarszego plemienia Arrernte, w życiu na to nie pozwolą, tam leczą ich jakimiś ziółkami, naparami czy maściami... - zaczęła wymieniać, nerwowo przestępując z nogi na nogę. - Pomyślałam, że mu pomożesz... - gdyby Candela nie posłuchała się wierzeniom Aborygeńskich i siłą zabrałaby dzieciaki do kliniki, zostałaby posądzona o porwanie.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
W swoim młodym życiu przeżył już kilka takich telefonów. Cała Australia płonęła, więc wzorem południowców kto mógł, przenosił swoje życie na wieczór, zaraz po sjeście, która przeradza się w leniwe wieczory pod wielkim wiatrakiem, który unosił się nad jego głową w pokoju socjalnym. Większość rezydentów zaszyła się w okolicznych piwnicach, gdzie zbawieniem były chłodne ciało denatów, ale to rozwiązanie przynosiło Alfiemu gęsią skórkę, więc wolał nie sprawdzać horroru na żywo.
Spoczął więc pod wiatrakiem, który pracował na tyle głośno, że był wręcz pewien, że nie podda się Morfeuszowi czy innemu bóstwu, które przyszło wykraść mu sen. Tak przynajmniej przypuszczał, zanim nagle jego powieki stały się ciężkie jak ołów, a on sam zrozumiał, że szum tej maszyny bywa kojący. Nie powinien się dziwić- najlepiej przecież zasypiało się przy miarowym rytmie respiratora na ostrym dyżurze, więc potężne odgłosy metalowych skrzydeł brzmiały jak najlepsza kołysanka, z której został brutalnie zerwany dźwiękiem telefonu.
Nieznany numer, bo nie zdążył jeszcze zapisać sobie tej dziewczyny od szczura (szczęśliwie odnalezionego) i bajgli w swoim telefonie, ale przecież Buxton nie obawiał się życia na tyle, by nie odebrać. I nigdy nie odmówiłby udzielenia komuś pomocy w potrzebie, bo miał wrażenie, że każdy lekarz ma to zapisane w swojej strukturze genów.
Takim był idealistą panicz Alfie, który po kilku zdawkowych informacjach zabrał swoje kluczyki i torbę lekarską w teren. Dobrze, nadal był młodym rezydentem i nie dorobił się odpowiedniego ekwipunku, ale cel uświęcał środki, więc postanowił ten sprzęt ukraść od swojego mentora. Po raz kolejny kobieta spychała go prosto w koleiny, ale nie zamierzał się skarżyć ani tym bardziej robić jej wymówek.
Wróć.
- Czemu jesteś zakrwawiona? Co się stało?- właśnie przed takimi nie mógł się powstrzymać i od razu ruszył w jej stronę mając w głowie najgorsze ze scenariuszy. To nie był moment, w którym Alfie tracił zimną krew, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że przez jego żyły zaczyna płynąć adrenalina zmieszana z lodem, więc mieszanka, której nie powstydziłby się James Bond. O nim myślał, gdy wreszcie dowiedział się od Candeli o co chodzi, a jego wzrok padł na dzieci, w tym na jedno z rączką, która była wykrzywiona pod dziwnym kątem. Och, jak on by chciał, by było jak na filmach i żeby bez problemu znalazł się helikopter, który zawiezie ich do szpitala.
- Candela, nie ręka, kręgosłup! - to był jego pierwszy odruch i podbiegł do płaczącego dziecka, by ułożyć go w bezpiecznej pozycji. Musiał opanować jego strach, a przecież rzadko miał do czynienia z tak małymi pacjentami. - Cześć! Lubisz zwierzątka? Wiesz, że mam szczura, który zawsze wyjada mi płatki kukurydziane? - nie wiedział nawet czy chłopiec go rozumie, ale miał nadzieję, że jego spokojny i opanowany głos sprawi, że na chwilę przestanie płakać. Musiał przecież zadać mu kilka pytań i go zbadać, zanim rozprawi się penicyliną z zakażeniem. Skrzywił się lekko na słowa Candeli o braku możliwości zawiezienia go do szpitala, ale przecież nie mógł przekazać jej, że to właściwie mógłby być dla tego chłopca wyrok śmierci. Nie, gdy on postanowił jej pomóc i gdy powoli podniósł ręce pokazując mu, że chce go delikatnie zbadać. - Siostra ma trzymać cię za rączkę?- dopytał i wskazał na tę zdrową próbując namówić dziewczynkę, by usiadła blisko.
To oni, cała trójka się bała, Alfie Buxton nie miał tego luksusu, więc delikatnie przesuwał palcami po jego drobnym ciałku wiedząc, że ma ograniczone środki do badań i że musi zaufać swojemu lekarskiemu instynktowi.
Co było równoznaczne praktycznie z rozbrojeniem miny.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
Nikt w swoim życiu nie jest gotowy na podobnego typu zdarzenia, zwłaszcza dla kogoś tak młodego jak Candela Fitzgerald, jest to niemal największe przeżycie - w pierwszym odruchu miała wrażenie, że zwymiotuję - choć daleko było dziewczynie do obrzydzenia, narastający stres i strach zdecydowanie nad nią górował. Nie wiedziała co robić, jak pomóc małemu chłopcu - jak uchronić go przed czymś, co właśnie nadeszło. Stąd telefon, stąd zapadający się głos jak i drżące dłonie. Nienawidziła znajdować się w beznadziei, nienawidziła wyczekiwać bezczynnie.
Dobrze, że tak szybko przyjechał - dobrze, że jej błękitne oczy ujrzały na tyle wcześnie jego sylwetkę, że te wszystkie kłębiące się w ciele blondynki emocje - powoli odnajdywały ujście. Alfie był teraz wybawicielem, niczym na podobieństwo anioła odnalazł do nich swą drogę - by pojawić się ze swoją teczką lekarską i naprawić to, co jeszcze nie poszło na straty; albowiem Candie wierzyła. W swej jasnej główce odnajdywała nadzieję, iż Brytyjczyk jest w stanie zdziałać cud - nawet tutaj, w tym obskurnym - najgorszym z możliwych miejscu, ponieważ nie istniała inna możliwość - niż uratowanie Larka.
Candela, nie ręka, kręgosłup!
W pierwszym odruchu osłupiała, oddech jak i bicie serca automatycznie jej przyspieszyło, drżenie ciała zwiększyło na sile. Miała wrażenie, że nie jest w stanie się poruszyć - że wszystko co działo się wokół niej, jest jedynie wytworem wyobraźni - to nie mogło być prawdziwe. N i e m o g ł o. Dopiero głos Buxton'a wybudził kobietę z transu, wyrwana - od razu pobiegła w ich stronę, jednak na tyle co pojmowała tragizm sytuacji - postanowiła ukucnąć w bezpiecznej odległości. - Czy mogę Ci jakoś pomóc? - rzucone szeptem, by nie wystraszyć ani dzieci - ani mężczyzny.
- Nie zna angielskiego, Sky potrafi powiedzieć kilka słów. - wtrąciła, kiedy lekarz starał się w dość zabawny sposób uspokoić chłopca. - Tak samo jak ja trochę po aborygeńsku. - bo choć w krwi Candy płynęła plemienna krew (prababcia ze strony ojca, była rodowitą Aborygenką) - to jednak nigdy nie skupiała swojej uwagi na nauce ich języka. Gdyby wiedziała, że kiedyś będzie tej wiedzy potrzebować - oddałaby jej całe swoje serce. Niestety, prababcia pozostawiła za sobą zaledwie kilka starych przepisów, oraz dwa tomy wierszy, które pisała podczas pierwszej wojny światowej.
Przetłumaczenie, chociaż jednego z nich - zajmowało Fitzgerald wieki. Nie była w stanie, bądź nie miała na to zbyt wiele czasu. - Sky, proszę podejdź postaramy się pomóc Alfiemu. - dziewczynka w szybkim tempie podeszła do całej trójki. - To Pan lekarz. - Fitzgerald zaczęła dukać po aborygeńsku. - On Ci nic nie zrobić. On pomóc. - Nie, nie, nie. Boli. - cierpiący głos Larka, sprawił że dziewczyna delikatnie przytknęła dłonią jego czoło. - On nie skrzywdzić. On uratować. - Chcę do mamy. - baletnica kątem oka zerknęła w stronę bruneta. - Boi się, powiedział, że chcę do swojej mamy. - na tyle co potrafiła zrozumieć, na tyle starała się nadążyć nad calutką sytuacją. - Wiesz, już czy złamany? - nerwowo przygryzła dolną wargę, a z jej ust wydobyło się głośne westchnięcie. - Musi jechać do szpitala, prawda? - nie była głupia, część niej wiedziała, że nie ma możliwości poskładać malutkie ciało - w opuszczonej latarni, nawet narzędzia które zabrał ze sobą Buxton - nie były wystarczające. Niestety Candie obawiała się podjąć tą decyzję, trochę znała ich kulturę, a przynajmniej fakt - że Aborygeni - szczególnie Ci rodowici nie uznają tutejszej medycyny - wolą własną, ich zdaniem na mniejszej bazie chemii. - Nie wiem nawet kim są ich rodzice. - rodzeństwo poznała przypadkiem, niecały rok temu - gdy spędzali czas na placu zabaw, obok jej miejsca zamieszkania. Kilka razy poczęstowała ich obiadem i pozwoliła pobawić się z Rudym. To co sprawiło, że dzieci wracały do niej częściej - odwiedzały, chodziły z nią i psem na spacer, a teraz podzieliły się tą historią.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Nie mógł panikować. Alfie Edward Buxton wiedział, że teraz wszyscy mogą tracić głowę poza nim. Najgorsze było jednak w tym wszystkim przeświadczenie, że wie się za wiele, by być idealistą i wierzyć, że obejdzie się bez współczesnej medycyny. Mogło, owszem, ale musiał wtedy być przekonany, że nie będzie to rzutować na dalszej przyszłości tego dzieciaka. To była tak kosmiczna odpowiedzialność, że sam był zaskoczony, że nie zadrżały mu ręce. Najwyraźniej jednak medycyna miała to do siebie, że prędko odbierała strach pompując do żył prosto adrenalinę. To właśnie nią czuł się naćpany, gdy zadawał dość durne pytania nie oczekując już na nie odpowiedzi.
Później, gdy kurz miał opaść, a dziecko miało powrócić szczęśliwie do rodziców, miał sobie uświadomić jak dobrym i wrażliwym człowiekiem była Candela i jakie to zrobiło na nim wrażenie. Na razie jednak jego uwagę zwracał tylko pacjent. Niezależnie czy miał lat kilka czy kilkadziesiąt, czy rozumiał słowa jakie do niego kierował czy tylko patrzył na niego bezradnie wprowadzając Alfiego w stan politowania nad własnym rozumem- nadal był jego pacjentem i potrzebował jego pomocy, więc na tym się skupiał.
Ewentualnie na miejscu, z którego spadł próbując oszacować na oko metry. Bogu dzięki, że dzieci miały dużo silniejszy układ kostny, więc ten chłopiec miał szansę.
- Muszę zbadać jego odruchy- i prędko złapał go za stopę wiedząc, że dzieciaki się przerażą, ale musiał uzyskać tę chwilową przewagę, by wreszcie go połaskotać i z westchnieniem ulgi zauważyć, że reaguje na to, więc czuje.
To była dobra wiadomość. Jedna z tych, których Buxton miał się uczepić, gdy wreszcie ponownie spojrzał na Candelę. Zrozumiał to jej zawahanie, nie po raz pierwszy przecież miał do czynienia ze rdzennymi Aborygenami i ich niechęcią do medycyny prosto z zachodu. Właściwie szanował ich tradycję i wierzył, że mogą pomóc temu chłopcu po swojemu, ale musiał dać im ku temu solidne podstawy.
- Potrzebuję, żebyś przyniosła mi długą deskę. Widziałem tu takie. Unieruchomimy mu rękę. Przestanie go boleć to może nam zaufa- wyjaśnił jej i prędko zaczął szukać penicyliny w swojej torbie. Był tylko jeden problem- oboje nadal nie wiedzieli, kim są jego rodzice, więc nie znali historii medycznej tego szkraba. Mógłby być uczulony na ten antybiotyk, a wtedy próba pomocy skończyłaby się tragicznie. Nie mógł aż tak ryzykować i szybko schował zastrzyk wiedząc, że przyjdzie mu wybrać tradycyjne metody zwalczania gorączki.
Zaczekał aż Candela wróci z deską, a potem sam wziął zimny kompres z apteczki i delikatnie przyłożył go do czoła malca.
- Myślę, że gorączka wynika z płaczu i z jego strachu. Niekoniecznie ze złamanej ręki- wyjaśnił dziewczynie cicho. Bardzo starał się nie krzyczeć, by nie przerazić dzieci, choć pewnie był dla nich kimś pokroju ufoludka. - Możesz go delikatnie przytulić? Będę musiał unieruchomić mu tę rękę i będzie bolało- uprzedził i pewnie nie dla takich momentów został lekarzem.
A może właśnie dlatego- by nieść pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebują, choć przecież nawet nie umieli o nią prosić. Dobrze, że mieli jednak ją i posłał jej jeden z tych nieśmiałych uśmiechów, gdy chwyciła malca, a on za pomocą swojej koszuli i deski wykonał mocowanie. Nie był nigdy lekarzem bez granic, nie miał pojęcia czy dobrze robi, ale wiedział, że na razie musi to wystarczyć, jeśli szpital odpada.
- Już, malutki, już- delikatnie pogłaskał go po wybuchu płaczu, który rozniósł się po opuszczonej latarni. - Musimy dotrzeć do jego rodziców i przynajmniej nakazać im, by zostawili na trochę to mocowanie- westchnął. - Lark jest malcem, ręka zrośnie się w sekundę, ale nabawił się sporo strachu- wydał w końcu diagnozę i sięgnął po butelkę wody. - Musi dużo pić, a my… Cholera, co na to, byśmy zaczęli uczyć się aborygeńskiego?- uśmiechnął się nieporadnie, bo jaki z niego lekarz, skoro nie może dogadać się z pacjentem w potrzebie. Z małym, ale przerażonym tak bardzo, że wczepiał się w Candelę jak koala. Ta scena zupełnie go rozczuliła, a przecież był lekarzem i nie powinien aż tak się wczuwać.
Nie potrafił inaczej inwestując teraz całego siebie w te dzieciaki i modląc się (po raz pierwszy od dawna), by diagnoza okazała się słuszna, a gorączka po chwili uspokojenia zeszła do normalnych wartości.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
Aborygeńskie wierzenia zawsze podlegały gwiazdom. W ich imię oddawało się wszystko: miłość, nadzieję - wytrwałość. To one przekazywały Ci przyszłość - to do nich całe społeczeństwo wykrzykiwało swe najskrytsze przechowywane w sercu pragnienia - jednak to księżyc posiadał największą siłę. Podczas jego pełni, starszyzna - wyłaniała się spod szałasów, drewnianych domków przy Tingaree i wyprawiała swe modły na skalę całego rodu.
Krzykom, płaczom - błaganiom nie było końca.
W pewnym sensie, było to nawet piękne - to jak wiara potrafiła zjednać sobie ludzkość - sprawić, że każdy człowiek niezależnie od wieku, płci czy orientacji - poddaję swoją egzystencję przodkom. Przepiękne, świecące - lecz tak odległe gwiazdy wedle wyznaniom aborygeńskim były duszami wszystkich tych, którzy niegdyś odeszli. By teraz mogli patrzeć na innych, tych którzy jeszcze pozostali na idealnie skomponowanym dla człowieka świecie.
Nieważne jak te wszystkie historie brzmiały - czy posiadały w sobie choć nutkę prawdy - Candela Fitzgerald wierzyła, że pewnego dnia będzie mogła w tym przedsięwzięciu uczestniczyć, przynajmniej raz przynajmniej kiedyś. Nim znikną, nim całkowicie przystosują się do kultury białego człowieka. Niestety świat dorósł, dorastały też opowieści - które niegdyś opowiadała dziewczynie babcia - opowieści, przemieniające się w tutejsze legendy. Nie było już krzyków, módl - wiwatowania przy rozpalonym ognisku - nawet pieśni, te najpiękniejsze - o wojnach, czy niespełnionej miłości - zanikały przy aktualnym świecie. Wszyscy, którzy mogli jeszcze pamiętać prawdziwość aborygeńskiego ludu - zmarli przed laty, lub zanurzali się w swych chatkach - zatrzymując niewypowiedziane tajemnice we własnych sercach.
Denerwowała się, każdy odruch - skinienie, delikatne przesunięcie - wprawiało chłopca w ból, dostrzegała jego skwaszoną minę - wielkie, kocie łzy na policzkach. W głębi siebie, żałowała, że nie mogła zamienić się z nim miejscem. Lepiej by to przeszła, bezproblemowo mogłaby pojechać do szpitala - tam od razu dostałaby znieczulenie, unieruchomienie ręki w gipsie - a reszta nocy przebiegłaby blondynce sennie. Wytrwałaby, pomimo kruchego wyglądu Candie - potrafiła przetrwać o wiele więcej niż ktokolwiek mógłby się po niej tego spodziewać.
Przytulenie, a zarazem mocniejsze przytrzymanie Larka, Fitzgerald również przywtórzyło ból w okolicach nadgarstka, małe ciało chłopczyka praktycznie przygniatało jej dłoń. Starała się tego nie okazywać, zwykle stawiała się na ostatnim miejscu - prawdopodobnie nauczyło przyszłą baletnicę tego dzieciństwo. Pijący, czasami agresywny (do innych, nigdy do własnych dzieci) ojciec - sprawiał, że Candela odczuwała nieustającą za niego odpowiedzialność - nim odszedł, poszukiwanie go po całym miasteczku było dla dziewczyny codziennością. Przywykła do roli opiekunki, „anioła stróża” - może stąd tak łatwo przychodziło blondynce sympatyzowanie z dziećmi. Widzieli w niej matkę, choć daleko było jej do rodzica - aczkolwiek czułość, oraz matczyne ciepło - wprawdzie idealnie opisywało najmłodszą Fitzgerald.
Ulżyło jej, w jednej sekundzie odczuła jakby ten cały strach, stres powolnie odpływał z kobiecej sylwetki. Wzięła kilka głębszych oddechów nim odsunęła od siebie malutkie ciało kilkulatka - widziała jak ciężko oddychał, jak drugą rączką przecierał przekrwione od płaczu oczy. Automatycznie opadła tyłkiem na podłogę. - Sky nas odprowadzi. - rzuciła na moment spoglądając w stronę Alfie'go - buzia Candeli przybrała delikatny, wdzięczny uśmiech. - Na pewno oboje się nie spodziewaliśmy, że nasze drugie spotkanie będzie wyglądało w podobny sposób. - stwierdziła, z nadgarstka ściągając materiałową gumkę, by po chwili związać swe jasne włosy w niesforny kok. - Powinniśmy iść. - dodała podnosząc się i wyciągając dłoń ku dziewczynce, która dosłownie w kilka sekund podbiegła i ścisnęła blondynkę za rękę. - Aborygeński, w w Lorne Bay powinien być urzędowym językiem, albo chociaż drugim w szkołach. - zaśmiała się, prawdopodobnie przebywając w stanie paniki.
Ostatecznie wszyscy zaczęli schodzić po drabince latarni, najpierw Candela - tuż za nią Sky, a na samym końcu Buxton - z kilkoma próbami ściągnięcia Larka razem ze sobą. Szli we czwórkę, dziewczyny wciąż trzymające się za ręce - a chłopiec, wtulający głowę w szyję Buxtona. - Nie zdziw się, jak wezmą Cię za tutejszego Znachora. - praktycznie identycznie jak profesor Rafał Wilczur, tylko bez tej całej otoczki - z utratą pamięci.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Gdyby mógł Aborygenów do kogoś porównać, sięgnąłby do Szkotów. To zawsze była jego ojczyzna i tam odnajdywał się najlepiej wiedząc, że ich historia była równie trudna, zawiła oraz tragiczna. Do dziś jednak na wsiach ludzie zawierzali swoje dzieci wróżkom, kobiety w ukryciu odprawiały magiczne rytuały, które jakoś dziwnie współgrały z ich chrześcijańską wiarą, a nade wszystko unosił się wszędzie zapach kojącej whisky, która najlepiej radziła sobie z marami z wrzosowisk. Nie było indziej takiej mgły, która otulała krainę od morza po ląd i nigdzie nie czuł związku z wierzeniami oraz tradycjami tak silnie jak tam. Z tego też powodu- z tej śmiesznej nostalgii łatwiej było zawierzyć mu dziewczynie i postarać się pomóc dzieciakom, które jej zaufały.
Nie trzeba było do tego nawet instynktu lekarskiego, choć ten sprawił, że Alfie umiał sobie poradzić z gorączką i złamaniem, ale był przekonany, że gdyby musiała, Candela poradziłaby sobie sama. Czytał to w jej każdym geście troski, jaki okazywała chłopcu zdobywając w ten sposób i jego uznanie. Tak naprawdę jednak nie było jej to do niczego potrzebne, tym podziwem oboje nie byli w stanie sprawić, by dziecko poczuło się lepiej, co stanowiło dla Alfiego priorytet w tej chwili. Było to jak skądinąd latarnia morska, która jasno określała ich cel.
Nie zarejestrował tego, ile czasu minęło, zanim gorączka spadła. Spoglądał na zegarek i umiał stwierdzić, że z upływem minut chłopiec czuje się lepiej, ale mimo tego nie odczytywał koniecznych informacji z tarczy zegara. Tak najwyraźniej u niego objawiał się stres cofając go do czasów, gdy był uroczym dyslektykiem i nie do końca radził sobie z tym co dla innych było oczywiste. Przezwyciężył to, został lekarzem, ale mimo wszystko najwyraźniej pamięć mózgowa była fascynująca, skoro do tego powracała w chwili kryzysu. Ten też jednak zamierzał pokonać i chyba mu się udało, a zwiastunem (jak najpiękniejszej wiosny) tego wydarzenia miał być delikatny uśmiech Candeli.
Dał radę.
Oboje dali radę.
- To dobry pomysł. Pewnie młody chce teraz przytulić się do mamy- nie umniejszał roli dziewczyny, ale przecież też kiedyś był małoletnim łobuzem i pamiętał z jaką ufnością i poczuciem ulgi wpadał w te jedyne ramiona na świecie. Obecnie te myśli nie były już okraszone sentymentem, a olbrzymim bólem ze względu na zachowanie własnej matki, ale przegnał te myśli uśmiechając się do dziewczyny. - Nie sądziłaś, że wykorzystasz informację, że jestem lekarzem w taki sposób? A może masz na wszystkich swój magiczny notes i kategoryzujesz, kto kiedy ci się przyda?- zaśmiał się cicho, bo przecież wcale mu to nie przeszkadzało. Gdyby mu tak nie zależało na niesieniu pomocy, to dalej mieszkałby w swoim dworku i zajmował się tym czym większość młodych dziedziców.
Tymczasem jego obecnym zajęciem było zniesienie chłopca z tej starej latarni, a następnie oddanie go w ręce rodziców. Nie umiał jednak zauważyć bez grama wzruszenia jak ufnie objął jego szyję i choć pewnie to był skutek gorączki i osłabienia, poczuł się z tego powodu jakoś lepiej niż kiedykolwiek. W końcu zrozumiał jak wielki sens może mieć medycyna.
- Dla mnie język angielski z akcentem australijskim jest jak drugi język- kontynuował rozmowę z Candelą, choć oczywistym było, że póki niósł ciężkie, bo dość bezwładne ciało malca to musiał skupiać się głównie na łapaniu oddechu.
Obiecał sobie bardzo dużo tej nocy- że zacznie się uczyć aborygeńskiego, że potrenuje, by mieć lepszą formę dla tych małych pacjentów i wreszcie, że zacznie drążyć sprawę założenia kliniki dla nich.
Jakiż ta dziewczyna miała na niego wpływ!
Wystarczyło, że wspomniała o możliwości wzięcia go za znachora, a on zarumienił się tak, że jego jasna karnacja niemal zapłonęła.
- Nie chciałbym… Jestem lekarzem, to mój obowiązek, by im i wszystkim innym pomagać. Dziękuję, że dałaś mi taką możliwość- skinął przed nią głową, bo dziewczyna wprawdzie wplątała go w niezłą intrygę (chyba zaczynał bać się ich trzeciego spotkania), ale dzięki niej poczuł się lepiej jako człowiek.
- Daleko jeszcze?- tak, to też musiało paść.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
Niekiedy żałowała, że nie urodziła się w innym stuleciu, zanim plemiona aborygeńskie osiedliły się na maleńkim skrawku ziemi w Tingaree. Pragnęła istnieć w świecie, gdzie górowali - zajmowali o wiele więcej powierzchni wyspy Australijskiej. Bezproblemowo mogli się przesiedlać; osiedlać - żyć w miejscach, które najbardziej łapały ich za serca.
Przynajmniej na chwilę. Na krótki moment, by dowiedzieć - poznać na własnej skórze ich historię - odkryć najmroczniejsze przekazywane z pokolenia na pokolenie tajemnice. Wiedziała, że nie jest jej to dane - że musi żyć jedynie z kilku legend, które babcia opowiadała jej na dobranoc. Było to trudne, a czasami Candela lubiła uważać za niesprawiedliwe - w końcu w jej żyłach płynęła aborygeńska krew - czuła, że część niej należy do ich plemienia - ta część, która powoli zaczęła się w Fitzgerald wybudzać.
Broń Boże nie znajdowała w niej dzikość, a raczej nieustająca chęć poznania swoich przodków. Dla niektórych to ważne, niezwykle istotne - by dowiedzieć się skąd się wywodzą - co czyni ich wyjątkowymi. Może z tego powodu coraz częściej odnajdywała w swej egzystencji pustkę, nieustannie nie potrafiła się na nic zdecydować - wszystko wydawało się nudne, albo nie warte zachodu. Dusza Candeli Fitzgerald cierpiała - krwawiła; niezmiernie doszukując się sensu istnienia. Wprawdzie po raz pierwszy młodość dziewczęcia była pozytywną narracją dla wszechświata - to sprawiało, że posiadała czas - by odnaleźć swój własny cel - tak zwany „skrawek ziemi.” Notoryczne ucieczki, udręka przepełniające ciało blondynki - być może były zaledwie zalążkiem do czegoś głębszego - jeśli zaryzykuję - to może strach stanie się ostatecznie śmiesznym wspomnieniem - do którego będzie wracała, gdy znajdzie się na samym szczycie.
Tak jak dzisiaj - niecały kwadrans temu - gdy z zdeterminowaniem, nie zważając na konsekwencje była w stanie zrobić absolutnie wszystko by pomóc chłopcu. Nagle niemożliwe, staję się możliwe. Od tak - ciężką pracą i wylanym potem na pstryknięcie palca.
Brew dziewczyny delikatnie drgnęła, a buzia rozszerzyła się od szerokiego uśmiechu. - Od dzisiaj wiem, że dobrze mieć za znajomego lekarza. - wciąż trzymając za dłoń dziewczynkę, pozwalała by ta kierowała ich w stronę własnego domu. - Może też w kwestii finansowej, masz pożyczyć 50 dolarów? - zaśmiała się, stres odchodził - nogi przestały być jak z waty. Wracała do siebie - oboje wracali. To był dzień pełen niespodzianek, lecz cały dramatyzm zamienił się w całkiem przyjemny powiew przyjacielskiej aury. To już drugi raz - gdy Alfie Buxton uratował „damę w opałach. ” Była mu wdzięczna, a błękit jej oczu napawał dumą. Nie poradziłaby sobie bez niego, czuła to w kościach.
- Zapomniałam, że „water” nie brzmi pretensjonalnie. - wypowiedziała te słowo z typowym brytyjskim akcentem. Nie drwiła z niego, a raczej pozwoliła by ta chwila odsapnięcia przemieniła się w miłe przekomarzanie. W końcu nie potrafiła ukryć, iż większość Anglików posiada w sobie magnetyzm - nieokiełznaną elegancję - Buxton choć młody, od niedawna stępujący na ziemi - również ją miał. Musiał działać na kobiety. Wpływał na płeć przeciwną, do takiego typu mężczyzn przyzwyczaiła je popkultura - filmy, seriale - książki. Wystarczyło jedynie na niego spojrzeć by dostrzec nutkę dostojnego dziedzica wypisz-wymaluj z powieści Jane Austen „Pride and Prejudice.” Może nie był mr. Darcy - ale miał jego oczy. Tak, zdążyła to zauważyć.
- Od dziś zawsze będę to Ciebie dzwonić, gdy nadejdzie taka okazja inne aborygeńskie dzieci wciągną mnie w kolejną, niecierpiącą zwłoki sytuację. - też się zarumieniła, dotąd opalone, policzki zalał róż. Poczuła się zmuszona, obrócić głowę - a na swej skórze odczuła delikatne przyjemne dreszcze. Daleko było jej do flirciary, lecz w tej chwili zawładnął Candie mechanizm kobiecy - jak się mu temu oprzeć?
- Za tą górką. - odpowiedziała Sky, puszczając dłoń blondynki - i biegnąc tyle co sił w nogach - wprost do nieopodal znajdującego się drewnianego domku. - Myślisz, że powinniśmy też przyspieszyć?
ambitny krab
nick autora
brak multikont
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Trudno byłoby marzyć, by urodzić się gdzie indziej, w innych czasach bądź innej rodzinie. Może dlatego, że większość uznałaby to za skowyt uprzywilejowanego, białego gnojka, który na dodatek opływał w luksusy. To byłoby jak paplanina miss świata, które zarzekały się za każdym razem, że pragną pokoju na świecie. Alfie trajkoczący o zmianie byłby równie niewiarygodny, bo przecież każdy chciałby żyć jego życiem.
Ludzie zabijali się za fortuny mniejsze niż ta zgromadzona na koncie Buxtonów. Oczywiście jedynie w metaforycznym ujęciu, bo nie mieli tylko pieniędzy, a rezydencje, konie i inne aktywa, o których sam tak naprawdę nie miał pojęcia skupiając się na zupełnie innych aspektach swojego życia.
Tam, gdzie u Candeli budził się zew poznania przeszłości i poczucia swoich przodków, u Alfiego wyrastał bunt, który nakazywał mu zwracać uwagę na przyszłość tylko i wyłącznie. Ta zaś musiała ograniczyć się jedynie do swojej siostry i szczura, bo rodzina postanowiła się go wyprzeć, a i on sam nie odczuwał na razie ich braku. Oficjalnie, bo nieoficjalnie miewał czasami wrażenie, że ktoś urżnął mu siekierą jedną z kończyn i ten kikut miał się już nigdy nie wygoić. Był lekarzem i wiedział, że to niemożliwe, ale najwyraźniej, gdy w grę wchodziły uczucia i emocje, nawet medycyna stawała się nagle bezradna.
Tak bardzo, że był w stanie docenić opanowanie tej dziewczyny i chęć pomocy ludziom, którzy nie mieli za wielu przedstawicieli. Każdy dążył do przodu, do cywilizacji i do techniki, a oni pozostawali z tyłu i wreszcie były to tak znaczące braki, że nigdy nie zdołali nadążyć. A może nie chcieli?
Alfie po dzisiejszym dniu pragnął natomiast wgryźć się w tę historię, wejść głębiej, znaleźć sens, który ostatnio nawet podczas pracy w szpitalu zacierał mu się niemożliwie. Pomagał, fakt, ale równocześnie użerał się z ogromnym zmęczeniem i masą biurokracji, która stawała się jego solą w oku. Z tego też powodu obecnie po raz pierwszy od dawna poczuł wiatr w żaglach i musiał być wdzięczny jej za to, że pokazała mu, iż to jeszcze możliwe.
Zaśmiał się jednak, gdy stwierdziła, że w kwestii finansowej też może być przydatny. Nie wyskakiwał z całą swoją biografią (bo jeszcze by uciekła), ale obecnie jego stan posiadania zasadzał się na rodzinnej łódce i na szczurze, który nie uznawał go za swojego właściciela. Miał jeszcze całkiem wygodny samochód, w którym sypiał na parkingu szpitala, gdy nie miał siły doczołgać się do portu.
- Nie chcę cię rozczarować, ale jestem lekarzem jak z tych opowieści o biednych medykach- uświadomił jej i spojrzał na nią dłużej. Na jego oko była jedną z tych kobiet które nigdy nie skupiałyby się na jego stanie majątkowym, co było dość nietypowe jak na jego znajomości.
Poza tym okazywało się, że gdy zdjęto z niej czystą panikę i przybrano w spokój, posiadała poczucie humoru, choć nie mógł się opanować przed teatralnym przewróceniem oczami, gdy wypomniała mu jego szkocki, bo już nawet nie brytyjski akcent. Nie jego wina, że tutaj królował jakiś zupełnie niepojęty dla Alfiego luz.
- Ależ ja uwielbiam moją pretensjonalność. Czasami nawet zakładam sweter w serek albo golf. Kiedyś mogę ci pokazać, tylko bez dzieci ze złamaniami, dobrze?- upewnił się, ale musiał przyznać, że słabo u niego było z elokwencją.
Głównie dlatego, że ten mały wcale nie był taki lekki i niesienie go było dość karkołomnym zadaniem, więc gdy Candela zaproponowała mu na końcu, by przyśpieszył, roześmiał się resztką sił, a potem… Faktycznie puścił się w bieg trzymając chłopaka mocno przy swojej piersi, co dodatkowo u niego wywołało radość.
Najwyraźniej niepotrzebnie trudził się ze złamaniem, trzeba było zrobić mu samolot.
Tak poważnie jednak poczuł ulgę, bo okazywało się, że po pierwsze, postawił słuszną diagnozę, a po drugie (i chyba najważniejsze), wreszcie oddał małego w ręce rodzonej matki, która zaczęła płakać.
A Alfie Buxton musiał się bardzo pilnować, by i jego oczy pozostawały suche. W końcu był wśród dam, a dżentelmenowi nie wypadało ronić łez.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
Candela mało wiedziała o Buxtonach. Mało wiedziała o świecie. Nie znała się na podobnego typu dziedziczenia fortun przez potomków z wielkich obrzydliwie bogatych rodów. Jasne, dostrzegała chwytliwe loga na ubiorach Alfiego - lecz to nie było pierwsze miejsce, na które zerkała podczas ich spotkań.
Na samym początku przyciągały ją wielkie, błękitne - o kolorze wodnego sztormu oczy, później krucza czupryna, która w uroczy, charakterystyczny sposób powiewała od podmuchów wiatru - następnie były słowa, zwykł wypowiadać je tak delikatnie, szarmancko - mógłby nawet recytować jej listę zakupów - i tak Fitzgerald wsłuchiwałaby się w każde zdanie z podwójnym zainteresowaniem.
Przypadł jej go gustu.
Może nie w kwestii rzucenia się w jego ramiona przy każdej możliwej okazji, bo samo podnoszone libido kwestionowałoby blondynce własny światopogląd - nie należała do tych typów osób. Po prostu, tak zwyczajnie - pod osłoną szarmanci, elegancji i elokwencji był naprawdę dobrym człowiekiem. Mogliby się zaprzyjaźnić, ba! Według dziewczyny ich relacja miałaby wspaniały obrót.
Wystarczyło jedynie spojrzeć z jaką ochotą gnał - by jej pomóc, nie znając żadnych szczegółów - w tej kwestii byli do siebie podobni; potrafili porzucać wszystko - by wspomóc bliźniego. - To w takim razie zawsze ja mogę pożyczyć Ci pieniądze. - odpowiedziała z szerokim uśmiechem, wciąż idąc przed siebie. To zaskakujące (nawet dla samej Candeli) jak bardzo dobrze czuła się w towarzystwie bruneta, nic nie było wymuszone - każdy żart, odrobinę dogryzek - wychodziło im tak naturalnie, zupełnie tak jakby znali się całe życie.
- Golf w Lorne Bay? - tym razem rzucone z lekką ironią, którą zakończyła cichym śmiechem. - Świecisz się od słońca, czy duszenie się w swetrach odczuwasz jako przyjemność? - wciąż rozbawiona własnym żartem, który narzucił się jej z Zmierzchu, powędrowała wraz z Buxtonem do małego leśnego domku. Gdyby byli sami, zapewne zapytałaby go o picie krwi - i czy jak Edward żywił się na wiewiórkach, jednak rozmowa z rodzicami dzieciaków (na szczęście mówili po angielsku) przeciągnęła się do samego wieczora. Zjedzony (a raczej wmuszony im obiad, a później kolacja) sprawiła, że po wyjściu dwójka się pożegnała - choć Candie z nadzieją, że to nie było ich ostatnie spotkanie.
Odeszli we własne strony, prawdopodobnie na zawsze zapamiętując dzisiejszy dzień.

/koniec <33
ambitny krab
nick autora
brak multikont
ODPOWIEDZ