lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Była naćpana. Po raz kolejny przychodziła do pracy całkowicie naćpana. Na jej ustach malował się szeroki uśmiech cholernej euforii, choć nie miała ku niej żadnego powodu. Była pobudzona, czuła jak energia rozpiera każdy centymetr jej ciała, jak nie mogła ustać na nogach bo ciągle musiała się przemieszczać, ciągle musiała robić coś bo stanie w miejscu ją przytłaczało. Doszła do pracy w parę minut, choć nie miała wcale tak blisko z domu rodzinnego.
Zastanawiała się czy się dzisiaj malować przez dobre paręnaście minut zanim się naćpała. Przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze obserwując jak pod jej lewym okiem maluje się wykwit fioletowo niebieskiego siniaka. Świeża pamiątka po bójce z ojcem, choć bójką ciężko było to nazwać. W kontakcie z ojcem zawsze dotykał ją przemożny lęk i pokorność, z którą nie potrafiła walczyć. Stała jak słup soli przyjmując na siebie kolejne ciosy. Uderzenie w twarz było zwieńczeniem kilku poprzednich zadanych w brzuch. Nie była pewna za co dostała. Przyszła do domu ubrana w za krótką spódniczkę, zbyt odsłaniający top, przyszła, a wychodząc wcześniej nie wyniosła śmieci, przyszła, a nie ugotowała obiadu i nie podała piwa z lodówki. Może wcześniej któryś z braci dodatkowo rozzłościł rodziciela? Ciężko było jej stwierdzić co było ostatecznym powodem tej furii. Sięgnęła nawet po jakiś stary, prawdopodobnie przeterminowany podkład, który leżał na dnie szuflady, ale jej nienawiść do nakładania makijażu zwyciężyła. Znajdzie jakieś wytłumaczenie. Zawsze znajdywała. Schowała podkład i korektor, a zamiast nich wyciągnęła przezroczysty woreczek strunowy wypełniony białym proszkiem. Wciągnęła więcej niż zamierzała. Trudno. Poradzi sobie z pracowaniem w takim stanie. To nie pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni raz.
Zjawiła się w pracy przed czasem, ale pierwsze co zauważyła to Elijah, którzy krzątał się za barem. Na jej usta wstąpił jeszcze szerszy uśmiech niż dotychczas, kiedy zauważyła swojego kolegę.
-Elijah! Kochany! Co u ciebie?- w jej głosie było aż nadto entuzjazmu. Nie trzeba było znać się na narkotykach by zauważyć, że coś było nie tak, że stanowczo nie była trzeźwa. Przeszła za bar i skupiła swój wzrok na butelkach stojących na ladzie. Kusiło ją by nalać sobie shota, ale wiedziała, że to byłaby już przesada. Mimo wszystko chciała tę pracę zachować. Przeniosła więc wzrok na Coopera kompletnie już zapominając o siniaku zdobiącym jej twarz.

Elijah Cooper
amalia
lachmaniara
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Elijah żył kokainą. Tak jak babcie w żartach zwykły pytać czy ktoś żywi się powietrzem - tak on żywił się tym białym proszkiem, który skutecznie pozbawiał go apetytu. Smutne, suche tosty z Cactus Jelly skubane na śniadanie często lądowały w toalecie z pozostałą zawartością żołądka. Lunche na farmie Hawkinsów właściwie jako jedyne jakkolwiek wchodziły, trochę pod okiem tych przybranych rodziców, którzy nie raz ratowali mu tyłek. Najpierw przed ojcem-oprawcą, oferując schronienie na to pozaszkolne popołudnia przy boku ich syna. Dorywczą pracę na farmie, która dawała mu namiastkę bezpieczeństwa. Potem dając mu klitkę nad stajnią, kiedy ledwie osiemnastoletni Cooper uciekł z domu na dobre, z szeregiem pamiątek w postaci siniaków i krwawiących ran od niezliczonych uderzeń - dłonią, pasem, może czymkolwiek, co było pod ręką. Ojciec zawsze go bił. Bo przyszedł za późno ze szkoły. Bo nie przyniósł mu papierosów z pobliskiego sklepu. Bo nie podał piwa na czas. Bo się odezwał. Bo był dziwny.

Jakiś taki zniewieściały i pedalski, a przecież miał być facetem.

Bo w ogóle był, a przecież David Cooper nigdy nie chciał dzieci. On chciał wolności, nieskończonych imprez i alkoholu. Tym bardziej nie chciał syna-pedała. Tego jednego wieczoru, kiedy doszły do niego plotki - bił nie po to, by sobie jakiś pokręcony sposób ulżyć. Bił, by zabić.

To było jednak dawno, Elijah nie widział ojca od tamtego czasu. Nie zamierzał. Sam nie wiedział, co by zrobił, gdyby David Cooper stanął na jego drodze. Odwdzięczyłby mu się? Udusił go gołymi rękami? Nie było to jednak zbyt istotne, bo jego umysł zaprzątały dwie proste sprawy - praca na farmie za dnia i wieczory, którym towarzyszyła narkotyczna ucieczka. Pojawił się więc w Shadow, jak w każdy piątek. Jak zawsze zresztą, zostawił swoje rzeczy na zapleczu i zwykle w pierwszej kolejności udałby się do toalety, gdzie uraczyłby się tą wyczekaną cały dzień kreską. Niektórzy znajdywali ukojenie w wygodnym fotelu, na ławce na ganku, inni w butelce zimnego piwa, skręconym papierosie… On to ukojenie znajdywał w powtarzalnych, automatycznych wręcz ruchach dłoni przy usypywaniu niemalże idealnej kreski. W tym gorzkim smaku i prawie-że natychmiastowym uderzeniu energii. Tym razem jednak skierował swoje kroki do baru, przełamując rutynę. Ot, z głupiego, ludzkiego pragnienia. Nie znalazł na barze żadnego z barmanów, a pora i tak była wczesna, więc przecież poradzi sobie sam. I tak, najzwyczajniej w świecie nasypał lodu do szklanki i otworzył butelkę z wodą, kiedy zza pleców usłyszał mu dobrze znany głos.
Chryste, zawału przez Ciebie kiedyś dostanę- — odwrócił się i urwał zdanie, kiedy w oczy rzucił mu się siniak pod jej okiem, tak kontrastujący z miedzią tęczówki. Zmarszczył brwi. Nie, nie ruszyło go to, że była naćpana, przecież sam brał, a całe Shadow nie było miejscem dla świętoszków. A on sam nie miał prawa moralizować innych po tym wszystkim, co sam wyprawiał w życiu.

Przysunął się do niej, nieznacznie i omiótł jeszcze-trzeźwym i zmęczonym spojrzeniem sylwetkę dziewczyny.
Kto Cię tak urządził? — zapytał, nie kryjąc ciekawości, po czym zaśmiał się pod nosem. — You should see the other guy? — zacytował klasyczną odzywkę, jakiej nie raz użył w kontrze na komentarze wobec swoich obrażeń. Czy to tych z ojcowskiej ręki, czy tych nabytych na szkolnym podwórku, bądź już dużo później - na tyłach, lub całkiem z przodu przeróżnych barów. Dziewczyna nie wyglądała mu na kogoś, kto by się wplątywał w bójki, ale kto wie? Nie zakładał też żadnych oprawców pokroju starego Coopera, bo zwyczajnie nie miał do tego podstaw.

Ale zmartwił się. Nie dało się nie zauważyć tego sińca, a i gdzieś spod koszulki, na ramieniu, na granicy szyi dziewczyny wykwitały kolejne barwy purpury, nieśmiało wyglądając na blondyna spod materiału. Trochę w takim nonszalanckim, głupio-dumnym geście, a trochę jednak schowane, jakby sama właścicielka niekoniecznie się przejmowała ich obecnością. Zupełnie tak, jak ledwie-dorosły Eli, który nie musiał już chować swoich idiotycznych zdobyczy. Trofeów swego rodzaju, pokazujących skuteczność jego pyskówek. Bo on nigdy nie zaczynał, nie uderzał pierwszy. On zwykle pierwszy dostawał w pysk.

Amalia e. Monroe
death by overthinking
mvximov.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Bartholomew Monroe był chorym człowiekiem. Wiedział o tym każdy kto nosił to naznaczone bólem i cierpieniem nazwisko. Wiedział o tym też każdy kto miał choćby pobieżny kontakt z tą personą, choć ten rzadko kiedy wychylał się z domu, chyba że do kościoła, a jeśli już to robił to z gracją i finezją grał idealnego ojca. Mówił o dbaniu o latorośl, mówił o cieple rodzinnym, o sukcesach braci, a temat Evy skrzętnie pomijał wiedząc, że nie ma z czego być dumnym. Eva była skazą na nazwisku Monroe.
Od zawsze grała na nosie rodzicieli. Robiła wszystko to, co mogło im się nie spodobać. Ubierała się wyzywająco, całowała się pod domem z nowymi chłopakami i dziewczynami, znikała w nocy i wracała nad ranem. Całą swoją nastoletniość poświęciła graniu córki wyrodnej. Jednak prawdziwa wyrodność przybyła dopiero w dorosłości. Z dniem ukończenia szkoły średniej, pod osłoną nocy, spakowała wszystko co mogła do swojego plecaka Południka i ruszyła w drogę na lotnisko, a potem prosto do Ekwadoru. Zniknęła nie pozostawiając za sobą niczego. Żadnego listu, żadnego pożegnania. Nie powiedziała nawet braciom, którzy przecież przez tyle lat tkwili razem z nią w tym bagnie. Kiedy tylko mogła pocięła australijską kartę sim i kupiła ekwadorską, tak by mieć pewność, że rodzina nie będzie mogła się z nią skontaktować. Porzuciła ich wszystkich. Porzuciła rodziców, którzy robili jej z życia piekło, porzuciła rodzeństwo, które choć kochała to nie mogła z nimi żyć dłużej. Odeszła pozostawiając za sobą spalone mosty.
Miała pozostać w Ameryce Południowej do końca swoich dni. Zakochana w peruwiańskich szczytach, brazylijskich alkoholach, kolumbijskiej kokainie i jedynej takiej, niepowtarzalnej i do szpiku kości cudownej, Orchid Castellar. Jej planem było zabranie Orchid z Kolumbii w trasę, której miała nigdy nie zapomnieć, pokazanie jej jak bardzo kochała Drogę, pokazanie jej rąbka swoje świata. Miały się osiedlić gdzieś na końcu świata i żyć razem szczęśliwie i do końca. Wszystko pokrzyżował najmłodszy z Monroe, który zjawił się niezapowiedziany w Bogocie. Shakował jej maila i dostał się do informacji o jej miejscu pobytu. A Eva... Nie potrafiła mu odmówić. Nie potrafiła powiedzieć poobijanemu, zmaltretowanemu i zaatakowanemu przez kogoś bratu, że musi samotnie wrócić do Australii bo ona się nigdzie nie wybiera. W taki właśnie sposób po raz kolejny kogoś porzuciła. Swoją jedyną, prawdziwą miłość.
Powrót do Lorne Bay wiązał się ze zdenerwowaniem Bartholomewa. Nie chciał jej oglądać nigdy więcej na oczy. Zawiodła go jako jedyna córka z rodu. Zawiodła jego i dobre imię Monroe. Była wrzodem na tyłku, a on chciał się jej pozbyć. By jednak grać dobrego ojca przed oczami Lorne Bay, pozwolił jej wrócić do domu rodzinnego. Odzyskała swój stary pokój, swoje ubrania, których nie miała możliwości zabrać do Ameryki Południowej, i wszystkie swoje traumy na spółę z lękami.
Odzyskała też kolorowe wykwity na ciele, kiedy tylko zrobiła chociaż jedną rzecz źle. Bartholomew jej nie oszczędzał, mimo że była kobietą, mścił się na niej za jej pięć lat tułaczki. Mścił się za odwrócenie się plecami do rodziny. Rodzina była najważniejsza.
-Przepraszam- zaśmiała się widząc przerażenie w oczach Elijah. Klub świecił pustkami, nawet menadżerka się nigdzie nie kręciła, tak naprawę byli tutaj póki co sami. A w samotności wszystko rozbrzmiewa dużo mocniej.
Kto cię tak urządził?
Nie była pewna czy chciała mówić prawdę. Nie była pewna czy była gotowa przed kimkolwiek zwierzyć się z życia, które przyszło jej wieść. Spojrzała na Elijah wymownie próbując zebrać się na odpowiedź. Kolejne jego pytanie jednak ukuło ją w serce. Bartholomew nie nosił na sobie żadnych ran, bo Eva choć go nienawidziła, nie potrafiła mu oddać.
-Drugiemu nic nie jest. Siedzi na kanapie i żłopie piwo zapewne.- odpowiedziała zdawkowo, choć można było się wszystkiego z tej odpowiedzi domyślić. Pochwyciła w ręce kieliszek i stanęła w miejscu, w którym nie sięgały kamery. Pracowała tu na tyle długo, że doskonale wiedziała gdzie sięga ich zasięg. Nalała sobie pierwszej lepszej wódki, którą miała akurat pod ręką i wychyliła kieliszek chcąc pozbyć się tego okropnego uczucia poniżenia, które rozlewało się po jej ciele.

Elijah Cooper
amalia
lachmaniara
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
David Cooper był okolicznym moczymordą, z którym nikomu nie uśmiechało się zadzierać. Tym typem osoby, od której każdy wygodnie odwracał wzrok - kiedy awanturował się ze sprzedawcą w osiedlowym sklepie o cenę butelki wódki (piwa, rumu, taniego wina - czegokolwiek, co wpadło mu w ręce i miało procenty). Kiedy chwiejnym krokiem podążał poboczem, Bóg jeden wie czy do domu, czy może gdzieś zupełnie indziej. Kiedy na podwórku swego własnego, zaniedbanego domu wykrzykiwał niecenzuralne słowa pod adresem żony. Kiedy zasypiał na ławce na werandzie, kompletnie pijany. Nikt też nie kwapił się do rozwiązywania problemu, jakim był ten człowiek. Nikomu przecież nie wadził. Może i pił, może i budził sąsiadów swoimi wiązankami, może i jego syn zawsze nosił koszulki z długim rękawem i długie spodnie, niezależnie od pogody (kto by w ogóle zgadł co kryło się pod materiałem?). Może i mały Eli był jakiś niesamowicie pechowy, ciągle przewracał się na rowerze, bił się z kolegami albo spadał z drzew - a przynajmniej tak mówił, dlaczego by nie wierzyć dziecku?

W tym wszystkim był sam - bez jakiegokolwiek rodzeństwa, jedynie z matką, której czasem też się dostawało. Jednak ojciec cały swój gniew, całą życiową frustrację i chęć upustu - tego polegającego jedynie na przemocy fizycznej i psychicznej - kierował na syna. Bił tak, by nie było widać na ten pierwszy rzut oka, bił w miejsca zwykle przysłonięte materiałem ubrań. Elijah był dla niego jedynie dowodem, na podstawie którego miesiąc w miesiąc dostawał zapomogę na dziecko; i tak samo miesiąc w miesiąc te pieniądze wydawał na swoje uzależnienie. Dlatego też, kiedy młody Cooper zniknął - jednak nie w stylu Amalii, pakując się i wyjeżdżając na drugi koniec świata, a wlokąc się resztkami sił w stronę gospodarstwa Hawkinsów - nikt go nie szukał. Po ukończeniu osiemnastego roku życia zapomoga zwyczajnie im się już nie należała, więc Elijah był już niepotrzebny. I paradoksalnie wręcz bezpieczny.

Dziewczyna była od niego niższa, praktycznie o głowę, nic dziwnego wręcz, że jej po prostu nie zauważył, kręcącej się gdzieś w najbliższej okolicy, póki się nie odezwała. Odetchnął, szepcząc jeszcze ciche fuck… po nosem i w końcu napił się wody, zanim porządnie na nią spojrzał i zauważył te sińce. Nie zamierzał jednak wywierać na niej żadnej presji co do odpowiedzi na to pytanie. Nawet się zbytnio nie przyjaźnili, a tym bardziej żadne z nich nie zwierzyło się drugiemu z czegokolwiek, nawet tak błahego jak jakieś zauroczenie z lat nastoletnich. Co dopiero opowiadanie sobie historii z trudnego dzieciństwa. Zmarszczył brwi i skrzywił się, kiedy dziewczyna najpierw mu odpowiedziała - zdawkowo i krótko, acz całkowicie wystarczająco. Zrozumiał ją, nie tylko na poziomie czysto merytorycznym, bo sens tych słów dotarł do niego bez problemu. Rozumiał ją głębiej, tam w środku, w sercu, które nadal pamiętało ból ciosów, zadawanych przez ojca-oprawcę.

Przeklął pod nosem i pokręcił głową, obserwując jak dziewczyna nalewa sobie shota. Omiótł spojrzeniem okolicę baru - nie ze względu na to, że piła, a w swego rodzaju zapewnieniu im obu tej samotności, która w pewnym sensie pozwoliła Amalii na te słowa, wypowiedziane chwilę temu, a jednak zawisłe w powietrzu jak duszący dym papierosowy.
Jak chcesz, możesz się u mnie przespać dzisiaj. O ile to nie pogorszy sytuacji do jutra. – sam uciekał. Będąc dzieckiem, pozostawionym nieco samopas - na popołudnie, póki Hawkinsowie nie zaprowadzili go z powrotem do domu. Im był starszy, tym jego ucieczki stawały się dłuższe, w jakimś odroczeniu wyroku. Bo wiedział, że i tak dostanie w skórę, nieważne czy tego samego dnia, czy za dwa, może trzy.Jeśli nie z jednego z przypadkowych powodów, to przez jego nieobecność. Jednak te kilkanaście, kilkadziesiąt godzin bezpieczeństwa było warte każdej ceny.
Mój ojciec taki był. – mruknął, na tyle głośno, by go usłyszała. Po czym wziął butelkę z jej dłoni, sięgnął po kieliszek i sam nalał sobie alkoholu. Nie przepadał za wódką, ale przecież nie zamierzał wybrzydzać. Butelka wylądowała z powrotem na swoim miejscu, a Elijah wyciągnął dłoń po pusty kieliszek Amalii. Trochę w jakimś podświadomym, metaforycznym wyciągnięciem ręki na znak zrozumienia. Pojednania nawet w tej niedoli, którą on sam miał już dawno za sobą. — I wiesz, nie musisz się z tym kryć. – w całej tej sytuacji brzmiało to co najmniej dwuznacznie, uniósł więc nieco kieliszki, zanim włożył je do barowej zmywarki. – Mało kogo obchodzi czy pijesz na zmianie. Tylko się nie upij. – dodał jeszcze to krótkie wyjaśnienie i popił tego shota łykiem wody, na zabicie niezbyt przyjemnego, palącego smaku alkoholu. Wolał jednak whiksy. Albo tequilę. Cokolwiek, tylko nie wódkę.

Amalia e. Monroe
death by overthinking
mvximov.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Nie była jedyną Monroe z rodu, nie była nawet tą, której obrywało się najczęściej. Jako kobiecie, czysto teoretycznie, dostawało jej się najrzadziej. A przynajmniej tak i miał zamiar Bartholomew. Wiedział, że dziewczynie będzie ciężej wytłumaczyć się bójką, dlatego też rzadko bił po twarzy. Z chłopakami się nie ograniczał, lał gdzie tylko dosięgnął, bił tak by bolało jak najmocniej. Do niej podchodził z większą rezerwą, choć nie na tyle dużą by potrafiła wychodzić bez obrażeń. Zwłaszcza kiedy nie było żadnego z braci w okolicy, wtedy wszystkie ciosy lądowały na niej. Wystarczyło najmniejsze przewinienie, najmniejsza błahostka, byle tylko móc wyżyć się ze swojego gniewu, który przysłaniał każdą inną emocję, który był silniejszy niż jakiekolwiek resztki miłości czy przywiązania do własnych dzieci. O ile Bartholomew Monroe kiedykolwiek je posiadał.
Nie była sama w tym syfie. Zawsze miała braci obok, ale każdy z nich już dawno poszedł w swoją stronę. Paradoksalnie wspólne doświadczanie przemocy wcale ich do siebie nie zbliżało, w pewien sposób każdy z nich próbował przemilczeć to co działo się w domu. Starsi poszli na swoje lub wyjechali na wojny, ona uciekła na drugi koniec świata, młodsi tkwili w tym bagnie próbując znaleźć w sobie siłę do przeżycia kolejnych dni aż ukończą osiemnaście lat i sami będą mogli iść w ślady reszty rodzeństwa.
Eva bała się powrotu do Lorne Bay z Kolumbii wiedząc, że właśnie to ją spotka. Dzień jej powrotu do domu rodzinnego był dniem niekończących się ciosów i do tej pory obrywało jej się za najmniejsze przewinienia. Nadal w złości za to, że miała czelność uciec jak ostatni tchórz, mimo że to była jej najodważniejsza decyzja w życiu. Jednak mało kto to dostrzegał. Dla większości była zwykłą uciekinierką, a nie dziewczyną spełniającą swoje najszczersze marzenia, najgłębsze pragnienia.
-Mogłabym?- podniosła wzrok by spojrzeć na Elijah. Nie chciała litości, ale tym bardziej nie chciała być w otoczeniu ojca. Jedyne o czym marzyła to na nowo wyrwać się z tej dziury, znaleźć swoje miejsce na świecie, a najchętniej powrócić do Kolumbii w objęcia jedynej kobiety w jej życiu, która dostrzegała w niej kogoś więcej niż worek treningowy.
-Skąd wiesz, że chodzi o ojca?- zapytała, mimo że było to całkowicie oczywiste. Jedna ofiara rozpozna drugą, zawsze.-Nie ważne, przecież to nie jest trudne by się domyślić.- wzruszyła ramionami próbując nadać całej sytuacji lżejszy wydźwięk. -On jest pierdolnięty. Okłada nas o kiedy ja pamiętam i od kiedy moi najstarsi bracia pamiętają. To chyba jego ulubione zajęcie, nie wiem. Wyżywa się na nas za wszystkie swoje życiowe porażki, zupełnie tak jakby to miało cokolwiek zmienić, jakby to miało zrobić z niego lepszego człowieka. A nic już tego nie zrobi.
Oddała Elijah kieliszek, choć wewnątrz siebie miała ochotę na jeszcze jednego shota, wszystko byleby przestać myśleć, wszystko by poczuć się choć odrobinę lepiej. Daleko jej było do bycia w dobrym stanie, a w takich momentach zawsze pomagały używki, dużo bardziej niż cokolwiek innego. To prawdopodobnie właśnie po ojcu odziedziczyła skłonność do uzależnień. Z tą różnicą, że ona robiła krzywdę jedynie sobie, a nie wszystkim, którzy się napatoczyli.
-Jeszcze mam jakieś zahamowania. Chyba.- odpowiedziała zwięźle na jego komunikat. Podejrzewała, że to było miejsce tego typu, w którym nikogo picie nie obchodziło, ale kryła się na tyle długo z braniem kokainy w pracy, że picie wydawało jej się również czymś z czym nie powinna była się nadto obnosić. Ale może się myliła.

Elijah Cooper
amalia
lachmaniara
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Elijah nigdy nie chciał, by ktokolwiek go rozumiał, bo żadne dziecko nie zasługiwało na takie cierpienie, na ten fizyczny ból i tę fałszywą świadomość, że będzie nikim i do niczego się nie nadaje, a te wszystkie ciosy miały go jakoś naprawić. Jak miało to działać? Do dzisiaj tego nie wiedział. Czym w ogóle zawinili, taki mały Eli albo cała gromada rodzeństwa Monroe, oprócz tego, że ich rodzice wydali ich na świat. Może z wyboru, może zupełnie przypadkiem - kiedy opcja usunięcia ciąży nie wchodziła w grę, czy to z własnych przekonań, ze strachu przed napiętnowaniem, z wiary czy zwyczajnego braku możliwości lub pieniędzy. Wina leżała po stronie dorosłych. Nie tylko samych Cooperów, w przypadku Elijah, ale też wszystkich tych, którzy wybierali ślepotę na jego krzywdę i własną wygodę, unikając konfliktu z niebezpiecznym pijakiem.

Możliwość ucieczki, chociaż z początku jedynie pozornej, te kilka godzin po szkolnych zajęciach albo noc, spędzona na materacu, tuż obok łóżka Ala Hawkinsa, dawały mu tę nadzieję, że można żyć inaczej. Były jednak takie miejsca na tym świecie, gdzie był bezpieczny i też do tego miejsca uciekł, mając te osiemnaście lat. Do tego samego miejsca powracał, przyczepiając się go jak rzep psiego ogona, chociaż już dawno powinien zostawić je w przeszłości.
Mogłabyś. Jak chcesz. – pokiwał głową. To nie była litość, której Cooper szczerze nienawidził. To była zwykła chęć pomocy. – Miałem kiedyś takie miejsce, gdzie mogłem uciec. Nie raz uratowało mi to dupę. – uśmiechnął się trochę bez humoru, w jakimś niemym geście solidarności. Sam miał to już za sobą i poczuwał się wręcz, by jej pomóc w jakikolwiek sposób. Ze zwykłego zrozumienia, bo przecież czuł, co jest na rzeczy. Nie musiała mówić, a on i tak nie potrafiłby wytłumaczyć, skąd wiedział. Trochę tak, jak rozróżniał których facetów warto było zaczepić, a którzy prędzej zaserwują mu lepę na ryj, niż postawią drinka. Coś było w sposobie, w jaki mówiła o swoim oprawcy, w jakichś małych gestach i tej postawie obronnej, której może nie do końca nawet była świadoma.

Nie wiem. Zgaduję? Po prostu mój taki był. – wzruszył ramionami. – To zwykle ojcowie. Albo starsi bracia, ostatecznie toksyczni partnerzy. – miał trochę racji, do tej wyliczanki mógłby jeszcze dodać szkolnych byczków, którzy usilnie próbowali umocnić swoją pozycję w hierarchii przez przemoc wobec słabszych, ale Amalia do szkoły już nie chodziła. Słuchał jej, przyglądając się dziewczynie. Cmoknął, po czym westchnął ciężko. Nie bardzo uśmiechało mu się wracać do tamtych czasów, ale tyle mógł w tym momencie dla niej zrobić, by wiedziała, że nie jest w tym sama. – Wiem. To znaczy, no- nie znam go, ale mój ojciec był… może nadal jest, o ile się nie zapił, w każdym razie był podobny. Bił mnie za wszystko, głównie za to, że w ogóle żyję. Podobno miało to ze mnie zrobić prawdziwego mężczyznę, cokolwiek to znaczy. – parsknął na koniec, bo jakże ironicznym był fakt, że mimo tych wszystkich ojcowskich trudów, tych zadawanych w pocie czoła ciosów i gróźb cedzonych przez zęby w alkoholowym szale - Elijah skończył tańcząc na rurze w Shadow. I sypiając z przypadkowymi mężczyznami. Od dziecka zarzekał się, że nigdy nie będzie taki, jak stary Cooper, ale miał po nim nie tylko te błękitne oczy i jasne włosy, ale i tą cholerną skłonność do uzależnień, chociaż bardzo nie chciał tego widzieć. Jednak w przeciwieństwie do Amalii, która krzywdziła tym tylko samą siebie - on skrzywdził, zdradził, w s y p a ł swojego przyjaciela, cholerną miłość swojego życia, na rzecz kokainy i ratowania własnego tyłka.

Uniósł brwi, słysząc to jakże odważne stwierdzenie i zaśmiał się, nawet nie powstrzymując tego głupawego chichotu.
Aha. Wciągasz kreski przed pracą, ale granicę stawiasz na alkoholu? – nie chciał być złośliwy, ale zwyczajnie go to bawiło, takie podwójne standardy, a na te obydwie rzeczy wszyscy przymykali oko, dopóki nie sprawiało się żadnych problemów. Nie zliczyłby, ile razy wciągał kokainę z blatu stolików, usytuowanych wcale nie tak daleko parkietu. I nikogo to nie obchodziło, tak jak wszyscy zgodnie udawali, że te kilka zaparkowanych aut na tyłach klubu należy wyłącznie do pracowników, a nie do dilerów.

Amalia e. Monroe
death by overthinking
mvximov.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Toksyna, która płynęła w krwi Bartholomewa i Grace została przekazana każdemu z rodu Monroe. Każdy po kolei odziedziczył ziarno zła, które albo pielęgnował, albo starał się głęboko w sobie zakopać i udawać, że nie wie o jego istnieniu. Eva uciekała długo od swojej toksyczności. Uciekła na drugi koniec świata, a nawet to nie było wystarczające.
Jej ziarno zła objawiało się w marnotrawieniu własnego potencjału, w zawodzeniu każdego po kolei i wykraczaniu poza własne granicę o kilka razy zbyt często. Robiła rzeczy, których żałowała zbyt wiele razy. Sprzedawała się, digitalowo i stacjonarnie, tylko po to by mieć na kolejną kreskę wciąganą w łazience. Sypiała ze zbyt wieloma ludźmi, których na następny dzień porzucała, wszystko tylko po to by choć przez chwilę poczuć się dobrze, by poczuć się chciana.
Brakowało jej w życia poczucia bycia pożyteczną, poczucia bycia komukolwiek potrzebną i chcianą. Nie doświadczyła tego w domu ze strony rodziców, braci, w szkole od koleżanek czy kolegów, w relacjach od byłych partnerów i partnerek. Jedynie jedna osoba ofiarowała jej to uczucie i była to Orchid, która już dawno pozostała sama w Kolumbii. Eva spaliła kolejny most, tak jak to miała w zwyczaju.

Nie chciała nigdy mieć dzieci. Wiedziała, że przekazałaby im najgorsze możliwe cechy, że sprowadziłaby na nich cierpienie tak wielkie jakie sprowadzili na nią Bartholomew i Grace. Nie potrafiłaby ofiarować ciepła i miłości bo nie potrafiła tego zrobić ani dla samej siebie, ani dla żadnej jej osoby partnerskiej. Jakiemukolwiek dziecku zrobiłaby krzywdę samym sprowadzeniem go na świat. Dlatego tak często bywała gościnią klinik aborcyjnych.
-Czy istnieją na świecie normalni ojcowie? Bo, szczerze mówiąc, zaczęłam w to wątpić.- oparła się o blat barowy przyglądając się koledze i czując jak ból od oka promieniuje w kierunku głowy. -Z Monroe od zawsze było coś nie tak. Każdy bardziej pierdolnięty od poprzedniego. A ja nie wiele lepsza.- wzruszyła ramionami jakby mówiła najzwyklejsze fakty. Od dawna nie miała już poczucia własnej wartości, straciła je w momencie, w którym sprzedała swoją godność za działkę kokainy. -Ja nie wiem za co obrywam, bo mężczyzny ze mnie nie zrobi. Przykładnej córki tym bardziej. Od zawsze przynosiłam hańbę temu nazwisku, nieliczna z rzeczy, z których jestem naprawdę dumna.
Sięgnęła po szmatkę leżącą gdzieś niedaleko i zaczęła przecierać blat, zupełnie bezsensownie bo i tak był czysty, ale potrzebowała czymś zająć ręce. W chwilę później zorientowała się w bezużyteczności swoich działań i zaczęła układać wieżyczki z kieliszków do wódki. Na przytyk o kreskach podniosła wzrok znad swojego dzieła by przyjrzeć się współpracownikowi.
-To aż takie oczywiste, że wciągam?- zapytała marszcząc brwi. Starała się z tym ukrywać, ale nigdy przesadnie. Nie chciało jej się aż tak dbać o własną reputację. Tylko w granicach, i tak ograniczonych, chęci.

Elijah Cooper
amalia
lachmaniara
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Zrozumieliby się z Cooperem, gdyby którekolwiek zechciało się zwierzać ze swoich życiowych błędów, porażek i tych nocy, kiedy do łóżka szło się wcale nie z fizycznego pożądania, a z przymusu - bo przecież nie można było, nie dało się inaczej. Te kilka banknotów w zapłacie za seks było swoistym być-albo-nie-być, zapewniającym przetrwanie w nałogu i zakup kolejnej działki. Krzywdzili samych siebie, zatracając się w autodestrukcyjnym nałogu, w próbie ucieczki od własnego ja, od rodziny i od każdej złej rzeczy, jaka im się przytrafiała, na swojej drodze krzywdząc też innych. Elijah potrzebę przynależności i bycia pożytecznym nadrabiał pracą u Hawkinsów, spłacając nigdy niewypowiedziany dług za swoje własne życie i bezpieczeństwo. To oni zdecydowali się go przygarnąć, niczym - dosłownie - zbitego szczeniaka, nie mając pojęcia na co się piszą.

Bo przecież to dobry chłopak, tylko nigdy nie zaznał miłości. Tak mogli sobie to tłumaczyć, żyjąc w błogiej niewiedzy o tym, że to właśnie on wsypał ich syna i posłał go za kratki, łamiąc swoje własne serce, ale i też te wszystkie wokół - matki, ojca i siostry. Owa niewiedza dała mu kolejną szansę, by mógł tkwić we własnym bagnie, zjawiając się co dzień niekoniecznie punktualnie na farmie, by wieczorami pojawić się w klubie i dorobić sobie na kokainę i inne używki, a przy okazji znaleźć kogoś, z kim spędziłby noc - jedną, zakończoną pośpiesznym zbieraniem ubrań z podłogi i wymykaniem się z mieszkania lub stanowczą odmową śniadania, by nigdy więcej tego nie powtórzyć i usunąć numer delikwenta, zapisywany w telefonie poprzedniego wieczoru. Przynajmniej ciąża mu nie groziła, więc nigdy nie musiał się zastanawiać czy byłby dobrym ojcem - wiedział, że nie. Nawet od małego Noah, beztrosko biegającego po farmie Hawkinsów trzymał się z daleka, przecież żaden ćpun nie nadawał się do opieki nad dziećmi.

Znam tylko jednego, ale podobno wyjątki potwierdzają regułę. – Marcus Hawkins. Nie był dla niego nigdy jak ojciec, bo w Cooperowym rozumieniu tego wyrażenia znaczyłoby to jedynie nieuzasadnioną, okrutną przemoc. Stary Hawkins traktował go jednak na równi z własnym synem, będąc najbliższą postacią do takiej pozytywnie ojcowskiej. Dopił wodę i sprawnym ruchem wyrzucił pozostałe w szklance kostki lodu do zlewu, po czym odstawił naczynie i zmierzył ją wzrokiem, kiedy to zdiagnozowała samą siebie, ze zwykłej przynależności do rodziny o konkretnym nazwisku. Nie znał dziewczyny, nie tak, jak zna się przyjaciół. Widywali się w pracy, wymieniali parę zdań czy żartów, może nawet kiedyś podzielili się działką na zapleczu. Nigdy jednak nie rozmawiali na tak osobiste tematy. Zmarszczył brwi.
Myślę, że ciężko nie być pierdolniętym, mając takiego ojca. Może też i matkę, bo moja jedynie dawała mi do zrozumienia, że zniszczyłem jej życie, także jakoś się nie paliła, żeby robić cokolwiek, kiedy ojciec mnie tłukł. – skrzyżował ręce na piersi, mimowolnie, w podświadomym geście obronnym i skrzywił się nieco, na samo wspomnienie słów własnej rodzicielki, jej obojętności i tego fałszywego uśmiechu, kiedy już musiała zabrać go gdzieś do ludzi, chociażby na zakupy, które zawsze kończyły się odkładaniem pewnych produktów na półkę, bo stary Cooper miał tendencję do przepijania każdej gotówki, jaka znajdywała się w zasięgu jego wzroku. Nawet tej przeznaczonej na jedzenie.

Roześmiał się, słysząc jej pytanie, razem z nutą zaskoczenia w głosie. Dla niego było to oczywiste. Jak i dla większości pracujących w tym lokalu, a przynajmniej dla tych, którzy z narkotykami mieli więcej wspólnego niż sama świadomość, że takie rzeczy istnieją.
Tak, kochana. Przecież nie jesteś jedyną osobą, która tutaj ćpa. – wywrócił oczami, po czym uśmiechnął się na samą myśl o tej maleńkiej, strunowej torebeczce, która grzecznie czekała w jego kieszeni. – Chcesz kreskę? Czy się boisz, że Cię ktoś nakryje? - nie podpuszczał jej, ani sobie z niej nie żartował. Naprawdę proponował jej kokainę, tylko w swój zwyczajowy, nieco pyskaty sposób.

Amalia e. Monroe
death by overthinking
mvximov.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Z rodziną podobno wygląda się dobrze jedynie na obrazku, ale w przypadku Monroe nawet to było wyolbrzymieniem. Mieli jedno czy może dwa zdjęcia rodzinne, na których absolutnie każdy z jej braci jak i ona sama wyglądali jakby żałowali dnia, w którym przyszli na świat. Nie rozmijało się to zbytnio z prawdą. O ile, jako dziecko całkiem małe nie rozumiała dlaczego puszek z lodówki nie powinna dotykać i dlaczego nie ma żadnej lalki, a jedynie samochodziki po braciach, o tyle w nastoletniości zrozumiała pojęcie alkoholizmu i ogromnej biedy. Rodzina, która niegdyś była tą bogatą, tą dobrze sytuowaną, teraz odkładała każdy grosz wyliczając czy pójdzie na jedzenie dla gawiedzi czy może na alkohol dla ojczulka. Ostatecznie dużo częściej pieniądze były przeznaczane na drugi cel bo z jego realizacją łączył się spokój związany z mniejszą ilością wypadków. Jeśli zderzenie pięści dorosłego człowieka z twarzą dzieciaka można było nazwać wypadkiem.

Nie wyobrażała sobie by którykolwiek z jej braci kiedykolwiek spłodził potomka. Chciała wierzyć, że są dobrymi ludźmi, że ona jest dobrą osobą, ale gdzieś we wnętrzu rozumiała, że każdy z nich jest do szpiku kości zepsuty i jeśli nie geny, to wychowanie zrujnuje życie potencjalnemu dzieciakowi. Jakkolwiek by się nie starali- Monroe na zawsze pozostanie Monroem. Byli skazani na to nazwisko, byli skazani na cierpienie i nienawiść. Czasami przestawała wierzyć, że kiedykolwiek spotka ich coś dobrego w życiu. Mogli mieć epizody, jak wtedy, gdy przemierzała Amerykę Południową, czy gdy zaćpała kolejną kreskę. Ale nigdy permanentnego szczęścia. Czystego i prostego, w którego prawdziwość nie będzie trzeba wątpić.

Wspomnienie matki wywołało grymas na twarzy Amalii. Grace Monroe. Świętojebliwa katoliczka oddana bardziej Bogu aniżeli swoim dzieciom. Obracała łańcuszek z posrebrzanym Jezusem Chrystusem obserwując jak z jej potomków ulatuje jakakolwiek wola życia by na koniec skwitować to: Ojciec was kocha, idźcie się pomodlić o własne rozgrzeszenie. Bo to zawsze była ich wina, to zawsze oni coś przeskrobali, nigdy nie chodziło o to, że ojciec nie miał zahamowań i nie potrafił się odnaleźć w swojej roli życiowej. Jakim cudem tak niewinne istoty jak dzieci musiały za wszystko ponosić odpowiedzialność?
-Obstawiam, że jakby Bart mnie wysłał do groby to matka by mu jeszcze podziękowała i tylko modliła się wieczorami, żeby moja dusza nie trafiła do piekła, tam gdzie jej miejsce.- przewróciła oczami będąc praktycznie pewna tej wizji. Tej kobiecie całkowicie brakowało jakiejkolwiek miłości do potomstwa. Ktoś powinien wytłumaczyć im na czym polega antykoncepcja albo ich przymusowo wysterylizować. Wszystko byleby nie mogli rozmnażać się w nieskończoność znosząc na kolejne istoty ból. Bo żesz ile można? Było ich już stanowczo zbyt wielu.

Myślała, że dostatecznie dobrze ukrywa się z zażywaniem kokainy na przerwach "na papierosa", ale być może tylko jej się wydawało. Może Elijah prześwietlił ją dużo lepiej niż podejrzewała, a nawet nie byli w niesamowicie zażyłej relacji. Kumplowali się, czasami zamieniali zmianami jak któreś potrzebowało wolnego. To była prawdopodobnie ich pierwsza, głębsza rozmowa. Nie spodziewała się, że chłopaka spotkało coś bardzo podobnego do jej doświadczeń. Nie spodziewała się, że również lubował się w zmniejszaniu swojej trzeźwości.
-Kreski nigdy nie odmawiam.-wzruszyła ramionami czując, że potrzebuje pozbyć się świadomości bólu emanującego z jej oka. -Chodź na tyły z tym.- rzuciła kierując się w stronę palarni pracowniczej mając zamiar podbić efekt kokainy dodatkową porcją nikotyny. Rzadko paliła, ale do narkotyków fajki wchodziły jeszcze lepiej.

Elijah Cooper
amalia
lachmaniara
ODPOWIEDZ
cron