Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Lecz choćby oczy jej były na niebie, a owe gwiazdy w oprawie jej oczu, Blask jej oblicza zawstydziłby gwiazdy.
Nie przestawaj, zapragnął cicho. I chociaż nie miał pojęcia, z jakiego fragmentu książki to było, czy też kto wypowiedział owe słowa, Dash z jakiegoś niewyjaśnionego powodu aż za bardzo napawał się tonem głosu nieznajomego. Był w nim spokój oraz pewność siebie, a delikatna chrypa dodawała niesamowitego kolorytu. Wypowiadał wszystko powoli, jednak wciąż zdecydowanie za krótko, by ten mógł w pełni pochłonąć chwilę.
Wiele razy, obserwując go pokątnie znad twardych okładek poniszczonych ksiąg, wyobrażał sobie głos nieznajomego. I choć w jego głowie był on bardziej ciepły, wyższy, tak rzeczywisty wcale go nie zawiódł. Można by nawet rzec, że przerósł te jakże żałośnie niskie oczekiwania.
Nie odpowiedział.
Nic w jego wewnętrznym słowniku nie wydawało się odpowiednie. Co to za fragment? Głupie pytanie, biorąc pod uwagę co właśnie trzymał w dłoni. Nie znam. Jeszcze gorzej, szczyt durnoty. Tak naprawdę wcale ich nie czytam, po prostu w nich bazgram. Przyznanie się do niszczenia książek oraz braku oczytania. Błąd. Cisza. Jedyna poprawna odpowiedź. Odpowiedź pozostawiająca tajemnicę, wolną przestrzeń na własne uzupełnienie zdania, miejsce dla wyobraźni, mniejszy zawód. W końcu nie trzeba było być geniuszem, by nazwać nieznajomego miłośnikiem książek, człowiekiem oczytanym. Mało prawdopodobnym było, że sam brał tytuły, by następnie niszczyć je gdzieś pod chłodną ścianą. Akurat ten przywilej bycia popierdolonym należał się Brooksowi. Bez dwóch zdań.
Nie lubię ryzykować.
Głos nieznajomego ponownie dotarł do jego uszy, wywołując u Dasha delikatne, ledwie słyszalne prychnięcie. Wyprostował się nieco, opierając głowę o czubek parapetu i minimalnie przekręcając w bok. Tak dla poszerzenia perspektywy, lepszego widoku. Przymknął powoli książkę, chowając w środku niewielki kawałek węgla, wzrok natomiast pozwolił sobie wbić prosto w jasne spojrzenie nieznajomego. Światło z okna odbijało się w zielonych tęczówkach, dodając im złoto-pomarańczowych prześwitów. Ładnie, pomyślał szybko, nawet na moment nie dając po sobie poznać, że w głowie ruszyła już szalona gonitwa myśli. Nie lubił ryzykować? Interesujące.
To musi być strasznie nudne — skwitował cicho, mrużąc oczy i analizując go jeszcze bardziej — ..taki brak ryzyka w życiu — mówił spokojnie, w pełnie opanowanie, przeciągając słowa, zupełnie jakby bał się, że rozmowa już za moment dobiegnie końca i desperacko chciał ją w ten sposób przedłużyć. W przeciwieństwie do nieznajomego Dash uwielbiał ryzykować. Całe jego życie składało się z nagłych, przypadkowo podjętych decyzji, które w mniejszym lub większym stopniu zmieniały bieg historii. Nie lubił nudy, nie przepadał za tym co znane. Lubił się zaskakiwać. Lubił czuć. A nic nie tak pobudzało gamy emocji jak nowe doświadczenia i odczucia.
I chcesz mi powiedzieć, że takie ciągłe powracanie do tego co znane i sprawdzone może być ciekawe? — lewa brew powędrowała wysoko do góry, a na twarzy wymalowało się szczere zaintrygowanie. Nie rozumiał tego. Nie rozumiał jak można wiecznie wracać do suchej monotonni. Tym bardziej w przypadku książek. W końcu gdzie cały fun z czytania, skoro wiadomo jak sprawy się potoczą kto zginie, a kto będzie żył długo i szczęśliwie — Przez powracanie do tego samego, odbierasz sobie element zaskoczenia — stwierdził, ani na moment nie odwracając wzroku od chłopaka. Zaciągając się mocno powietrzem, odłożył książę delikatnie na podłogę, po czym jednym zwinnym ruchem poniósł się do pionu. Leniwym krokiem ruszył w kierunku nieznajomego, by finalnie oprzeć się tuż obok o wysoki regał, krzyżując ręce na klatce piersiowej — A przecież wiadomo, że element zaskoczenia to najlepsza część zabawy — podsumował bezczelnie, wręcz wyzywająco, odwzajemniając wzrok chłopaka, samemu zjeżdżając spojrzeniem na jego usta. I kto powiedział, że przesiadywanie w bibliotece to sama nuda..

Casper Ellison
ambitny krab
Kasik#0245
Aktor :) — Internet :)
24 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
I'll chew you up and I'll spit you out,
'Cause that's what young love is all about.
So pull me closer and kiss me hard,
I'm gonna pop your bubblegum heart.
Casper lubił rzeczy piękne, całkiem możliwe, że wynosząc ten drobny element z przepełnionego przepycham domu. Uwielbiał piękne wersy, zdobienia i pięknych ludzi, chociaż w tym wypadku jego zamiłowanie do piękna było czymś więcej niż skupieniem się na cielesnej powłoce. Mógł sypiać z tysiącami pięknych mężczyzn, jednak rano wszyscy zlewali się w jedno, nudni i bezwartościowi. Kopie kopii, bez poszukiwanych przez Ellisona znaków szczególnych, tych zbyt wielu pieprzyków czy sposobie chodzenia, który by go zaintrygował. Zbyt szybko się wtedy nudził, nie czując zupełnie przyciągania, zawsze za to pozostawiając na końcu języka uczucie niedosytu.
Czy w tym momencie było dla Caspera coś piękniejszego jak ubrudzone węglem opuszki palców nieznajomego? Nie.
Dlatego po prostu stał, sunąc palcami po okładce książki i chętniej lustrując już nie tylko jego twarz, ale też ramiona i odsłonięty fragment szyi, gdzie załamanie tworzyło pewien cień i luźny obraz, zmieniający się w zależności od jego ruchów głową.
To musi być strasznie nudne.
Jak się nad tym zastanowić - nie było. Nie dla Ellisona, którego życie było jednym, wielkim ryzykiem. Był po prostu zmęczony rzucaniem się na głęboką wodę, bez stabilnego gruntu pod nogami. Lubił to, robił zdecydowanie zbyt często, ale jakaś jego część była już całkowicie wyniszczona i zdyszana głupimi decyzjami.
A może to kwestia braku odpowiedniej osoby, przy której ryzyko stanowiłoby zabawę, a nie paraliżujący strach. Przy jego przyjacielu, najbliższej sercu osobie, musiał być ostrożny i uważać na słowa. Przy ojcu - wymagającemu bankierowi - ryzyko znaczyło tyle samo co porażka. Przy każdym innym, jednorazowym mężczyźnie, ryzyko nie było ryzykiem, bo nie oczekiwał niczego, egoistycznie dążąc tylko do własnych potrzeb.
Chyba nie wiem, czym to jest.
Naucz mnie.

Uchylił wargi, ale nie powiedział myśli kołaczących się po głowie. Zamiast tego zaśmiał się jedynie i odwrócił spojrzenie na okno, przez sekundę obserwując leniwie falujące od wiatru gałęzie drzew.
- Powiedziałem, że go nie lubię, a nie, że go nie ma - poprawił go spokojnie, wracając z błyskiem w oku na twarz nieznajomego.
- Czy jest ciekawe? Z czasem już nie. Bezpiecznie? Cholernie - dodał, skinieniem głowy wskazując na książki, nie bardzo wiedząc, czy rozmawia o nich czy o całym, zajebiście tragicznym życiu w jakim się kręcił.
Wsunął wolno dłoń do kieszeni spodni, przystępując z nogi na nogę, chcąc odgadnąć kierunek obranej rozmowy. Nie było zwyczajowego cześć, co tam?, nie odnalazł też częstej płytkości tych małych tematów, w które ludzie tak bardzo uwielbiali wpadać.
Świetna pogoda do pływania.
To naprawdę dobry tytuł.
Masz ochotę na kawę?

Mężczyzna tylko wstał, oparł się niedaleko, a jego spojrzenie ślizgało się bez przerwy po twarzy Caspera sprawiając, że zmrużył nieznacznie powieki. Zagryzł wargę, w odpowiedzi na zaczepkę i wyprostował się, by pokonać dokładnie dwa kroki, zatrzymując się przed nim, omal nie przylegając do jego ciała własnym. Uniósł rękę, lokując ją przy jego głowie i pochylił się z wargami przy płatku jego ucha, wdychając zapach skóry i lekkich perfum.
- Uciekam tu - wyszeptał, zerkając na profil jego twarzy. - I czasami myślę, że nie tylko ja - ujął jego przegub i uniósł jego dłoń między ich twarze, spoglądając znacząco na zabarwione czernią palce. Uniósł brew i uśmiechnął się tylko, odkładając trzymają książkę na wolne miejsce, gdzie sięgnął drugą dłonią.
- Powracanie do tego samego może być zajebistą zabawą, nie uważasz? Do niezłych oczu, na przykład. Albo do rozmów o ryzyku- cmoknął, nie cofając się, zamiast tego, tylko mocniej wsparł dłoń na zakurzonej półce.
- Odbieram sobie wiele rzeczy. Ale nadrabiam innymi - zahaczył spojrzeniem o ładną kość policzkową i drobną zmarszczę, kiedy jego wargi wykrzywiły się w uśmiechu. - Człowiek czasem ma już dość uciekania. Świat staje się bardzo mały, kiedy nie masz się gdzie podziać. - zacytował. - Czytaniem ulubionych autorów, na przykład. I cytowaniem ich nieznajomym w bibliotece. Carlos Ruiz Zafón. Do usług - wyprostował się. - Ale możesz mnie z(a)bawić. Zaskocz mnie.

Dash Brooks
ambitny krab
Mów mi jak chcesz
Maluje obrazy — Ebay, etsy
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Oklejony od rzeczywistości artysta. Wiecznie chodzi w słuchawkach. Dla jednych oaza spokoju, dla innych zaś prawdziwy wulkan emocji. Na pozór zamknięty w sobie, wyalienowany człowiek, charakteryzujący się wyjebanizmem w czystej postaci, w rzeczywistości persona wyjątkowo wrażliwa, czuła i mocno współodczuwająca. Lekko szurnięty. Patrzący na świat z własnej, nagiętej perspektywy. Bezpośredni. Bezmyślny. Zachowawczy.
Bezpiecznie.
Na moment zastanowił się, jak to jest bezpiecznie.
Czy to ten wewnętrzny spokój ducha? Uczucie, że wszystko jest w poziomie kontroli i nic nie może nie pójść zgodnie z planem? Czy to posiadanie faktycznej władzy nad wszystkim dookoła? Czym było bezpiecznie? Nie miał najmniejszego pojęcia. Od zawsze walczył z losem, bawiąc się w kotka i myszkę z głupim przeznaczeniem. Od zawsze inny. W szkole wiecznie wyśmiewany, nieakceptowany przez rówieśników, oceniany przez przypadkowych przechodniów. Dziwak. Dziwak, co wiecznie w życiu miał wszystko pod górkę. Dziwak, który dostawał solidny wpierdol za maślane oczy do chłopców, a przecież mama mówiła, że kochać można każdego. Dziwak, którego rysunki palono na osiedlowym boisku, bo wolał bazgrolić niż grać w piłkę jak wszyscy inni.
Dziwak.
Dziwak.
Wiecznie dziwak.
Nigdy nie czuł się więc bezpiecznie. Nie wiedział co to bezpieczeństwo, z czym się to je. I chociaż intrygowały go słowa nieznajomego, tak w tym samym czasie nie potrafił ich w pełni zrozumieć. W końcu jak można zrozumieć coś, czego nigdy się nie doświadczyło? Jak, kiedy tak bardzo przyzwyczaiło się do ciągłego ryzyka, że nie potrafiło się bez niego normalnie funkcjonować? Może kiedyś, pomyślał. Może kiedyś.
Oparty o wysoki regał przepchany książkami, obserwował uważnie, jak nieznajomy podchodzi na dwa kroki, przysuwając się jeszcze bliżej, sunąć ramieniem wzdłuż półki, ocierając bezczelnie o wybrzuszone tytuły, tak bardzo nagle pragnąc zamienić się z nimi miejscem, chociaż na chwile. Na krótki moment poczuć na sobie dotyk, lecz nawet myśl ta nie dochodzi do końca, kiedy dłoń chłopaka ujmuje jego nadgarstek, przyłapując go tym samym na zbrodni, której nikt wcześniej nie widział i zobaczyć nie powinien.
Busted.
Serce zabiło jak szalone, a on sam nie wiedział, czy powodem była ubrudzona ręka, wystawiona pod reflektor w samym centrum uwagi, czy może pełne, zaróżowione usta tuż przy jego uchu. Przygryzł dolną wargę, próbując przyprowadzić się do porządku, jednak lekki dreszcz zawędrował z ust aż do końca kręgosłupa, rażąc prądem. Uniósł powoli spojrzenie, łapiąc jasnozielony wzrok, skupiony prosto na nim. Wyczekujący odpowiedzi. Reakcji.
Widzę, że spostrzegawczość to twoja kolejna dobra cecha — wydusił w końcu, kładąc nacisk na odpowiednie słowa, zasiewając przy tym ziarno tajemnicy, następnie skupiając uwagę na przegubie, który ten wciąż przytrzymywał w dłoni. Gdyby dotyk, mógł zostawiać na ciele namacalne ślady, nadgarstek Dasha byłby już dawno pokryty głębokimi, czerwonymi liniami, ciągnącymi się wzdłuż całej długości ramienia. Wyraźnymi śladami, reprezentującymi przepływ prądu, jaki wywołało to zetknięcie ciał. Uśmiechnął się głupio pod nosem, przekręcając dłoń tak, że teraz to on ujmował tę jego, oplatając długimi palcami, delikatnie i rytmicznie pocierając skórę, tym samym pozostawiając na niej brud węgla — A teraz w dodatku jesteś współwinny — uśmiechnął się szczeniacko. W końcu jak iść na dno to razem. Zawsze raźniej. Byłoby miło razem spadać, dodał szybko w myślach, wpatrzony w jakże hipnotyzującą twarz. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu był zaintrygowany. Zaintrygowany chłopakiem, który opierał się o regał tuż obok, ubrudzony kredą, z książką w wolnej dłoni, włosami idealnie wymodelowanymi i spojrzeniem, które zapierało dech w piersiach. Panem tajemniczym.
Powracanie do tego samego może być zajebistą zabawą, nie uważasz? Do niezłych oczu, na przykład. Albo do rozmów o ryzyku.
I tu miał racje. Do niezłych oczu można było wracać. Do rozmów o ryzyku również. Do rozmów z nieznajomym tym bardziej, jeszcze chętniej. I gdyby tylko mógł, wracałby do tej niewielkiej wymiany zdań i bliskości każdego pierdolonego dnia. Do niewinnego skoku adrenaliny, kiedy Pan tajemniczy przeszywał go spojrzeniem, gdy wodził wzrokiem po jego twarzy, zatrzymując się dłużej na ustach, jakby już za moment miał wpić w nie te swoje i nie robiąc tego, zostawiając go jedynie z przyśpieszonym biciem serca i pulsującym podbrzuszem. Miał głupie wrażenie, że w tym nigdy nie odnalazłby dennej monotonni. Wydawało się to po prostu niemożliwe. A biorąc pod uwagę ilość cytatów, jakimi dysponował jego towarzysz, te scenariusze mogłyby pisać się w nieskończoność. A i z tym kolejnym, jakim go obdarzył, Dash pozwolił sobie nachylić się jeszcze bliżej, wysuwając do przodu jedną nogę i odpychając biodro od wysokiego regału.
Jeszcze jeden ładny cytat i może nieznajomy stanie się towarzyszem z imieniem — zaproponował, sam desperacko pragnąc poznać imię rozmówcy. Przypisać do niego nazwę, poznać element, z którym nie rozstawał się całe swoje życie. A przekonany był, że imię ma zapewne równie intrygujące jak spojrzenie, które odwzajemniał tak samo intensywnie i wyzywająco jak to, którym otulał go Brooks.
Zaskocz mnie.
Krótkie zdanie wypełniło jego uszy, przyprawiając o ponownie drgnięcie kącików ust.
Zaskocz mnie.
Zaskocz mnie.
Zaskocz mnie.
Słowa obijały się szaleńczo po całym ciele, kiedy Dash wciąż trzymając nadgarstek nieznajomego, zacisnął nieco mocniej palce, przysuwając się jeszcze bliżej, zahaczając kolanem o udo mężczyzny, ówcześnie rozglądając się dyskretnie, czy przypadkiem nie mieli obok siebie żadnych przypadkowych gapiów. Cenił sobie prywatność. Szczególnie gdy był na tyle samolubny, by zachowywać tylko dla siebie te bliskie chwile.
Zaskocz, powiadasz — uniósł powoli jedną brew, przekręcając lekko głowę i uważnie przyglądając się twarzy nieznajomego. Analizował lubieżnie drobne piegi na nosie, mocno zarysowaną szczękę, pełne usta i oczy, które już zdążył polubić. Oddech przyśpieszył delikatnie, tocząc niewinną wymianę powietrza z tą z naprzeciwka. Obserwował uważnie unoszącą się klatkę piersiową, która zwiastowała zainteresowanie również z drugiej strony. Następnie przesunął się wzdłuż policzka, nachylając tuż nad uchem, wymawiając kolejne zdanie, przypadkowo muskając przy tym chłodny płatek ucha — Wedle życzenia — wypuścił z siebie ledwo słyszalnie, odsuwając się minimalnie, by już po chwili z lekkiego obrotu ruszyć przed siebie w kierunku wyjścia, pozostawiając po sobie jedynie książkę z rysunkiem na podłodze i pierdoloną ochotę wpicia się w usta nieznajomego. Nie chciał odchodzić. Za cholerę. Ale przecież właśnie na tym polegała całą zabawą. Na elemencie zaskoczenia. Na słodkim niedosycie. Na tym, co niedopowiedziane. Na Dashu niczym kopciuszek opuszczającym bal, gdy tylko zrobiło się gorąco. I na chęci kolejnego spotkania, którego ten szczerze nie mógł się już doczekać.

Casper Ellison
/ zt x2
ambitny krab
Kasik#0245
bezdomna dziennikarka — THE CAIRNS POST
30 yo — 160 cm
Awatar użytkownika
about
Dziennikarka, samozwańcza pani detektyw, która za wściubianie nosa w nieswoje sprawy, aktualnie szuka nowej pracy.
Pogoda dzisiaj zupełnie nie współgrała z jej humorem. Zamiast ciężkich, granatowych chmur zasnuwających niebo, było czysto, a ciepłe promienie słońca wesoło oświetlały wszystko dookoła. Dopiero skrywając się w bibliotece pełnej starych regałów, wypełnionych najróżniejszymi książkami, poczuła się bezpiecznie i komfortowo. Najchętniej skryłaby się przed całym światem, ale kilka dni temu obiecała nie tylko sobie, ale i najlepszej przyjaciółce, że już nigdy nie zwieje bez słowa. Wtedy nie wiedziała, że kilka dni później rozpęta się prawdziwy armageddon, a co lepsze, to nie ona go wywoła. Chociaż poniekąd była temu winna. Gdyby nie zatajała prawdy przed wszystkimi, nie doszłoby do tego splotu komplikacji. Jej życie dotychczas było szczęśliwe, całkiem normalne i niczego jej nie brakowało. Kiedy nastąpił ten zwrot akcji, w którym wszystko wywróciło się do góry nogami? Nie potrafiła stwierdzić dokładnie kiedy i czy dałoby się to powstrzymać zawczasu.
Gdy była młodsza, chadzała do księgarni żeby uciec od innych, odpocząć albo po prostu skupić się. Siadywała w najdalszym kącie pomiędzy dwoma regałami i wtapiała się w świat, któregoś z autorów książek, które wtedy czytywała. Potrafiła spędzać tak długie godziny, zupełnie odłączona od wszystkich i wszystkiego co ją otaczało. Dzisiaj też tego pragnęła. Rozpaczliwie. Bardziej niż czegokolwiek innego. Żeby było idealnie, potrzebowała idealnej książki. Najpierw jednak musiała wybrać wino, które będzie jej towarzyszyć tego wieczoru. Czy chorzy na raka, powinni pić? Cóż, może Ci którzy podjęli się chemioterapii.
W tej samej sekundzie, w której chwytała za książkę, której odnalezienie zajęło jej kilka dobrych minut, jej ręka zetknęła się z cudzą, której z początku nie rozpoznała. Była męska i zupełnie niespodziewana. Podniosła głowę, odrzucając do tyłu burzę włosów, która ograniczała jej widoczność. Znała go. Przynajmniej mniej więcej. Uśmiechnęła się uprzejmie, ale za tym uśmiechem krył się jeszcze niemy przekaz, że nie zniesie sprzeciwu.
- Pozwolisz, że ją wezmę? - zapytała niewinnie, czekając aż mężczyzna puści jej zdobycz. Czy on w ogóle ją pamiętał? Od ostatniego spotkania minęły lata, a Crea z dziewczynki zmieniła się w kobietę. Tak samo jak on zmężniał.
ambitny krab
nick
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
008.

Prawie sześć lat minęło od kiedy pierwszy raz przekroczyła próg sali udostępnioną w ratuszu, a mimo to nadal czuła dziwny ucisk w żołądku. Nawet jeżeli witały ją znajome, uśmiechnięte twarze. I ona się uśmiechnęła, przywitała się z osobami, które znała już z imienia, a gdy w tłumie pojawiła się nowa, nieznana twarz z dobrotliwym wyrazem wyciągała dłoń. Kiedy wróciła - już na stałe - pewien ciężar nie chciał spaść z jej ramion. Długo dusiła ten ból w klatce, dławiła się nim. W końcu jednak zdała sobie sprawę, że musi sięgnąć po pomoc, bo nie była już odpowiedzialna jedynie za siebie, ale także za istotę bezbronną i całkowicie zależną od niej. Od tej chwili regularnie pojawiała się na spotkaniach dla weteranów. Szczególnie w momencie, w którym czuła, że poczucie bezsilności wobec własnej niemocy ściąga ją do parteru.
Tak, jak teraz. Kiedy kierowała swoją siłę na inne fronty, w tym przypadku starając się zachować spokój wobec coraz to bardziej niepokojących wieści od lekarzy pediatrów, opuszczała gardę w walce z wspomnieniami z frontu. Dlatego, gdy pojawiła się na to przestrzeń wstała, tak jak zawsze. - Cześć, jak pewnie większość z was wie nazywam się Larabel, od siedmiu lat w stanie spoczynku - rozpoczęła. I głos zawahał się jej jedynie na chwilę. W momencie, w którym przeczesując wzrokiem tłum twarzy jedna - tak obca w obecnej scenerii, a jednak znajoma - wybiła się na tle innych. Nie wiedziała, że się tu pojawi, chociaż jego obecność tu nie powinna jej dziwić.

Chciała złapać go po spotkaniu. W głowie wciąż miała wyraz jego twarzy w momencie, kiedy przecisnął się między nią a ścianą, biegnąc na górę w stronę pokoju, w którym dzieci jeszcze się bawiły i kiedy już zeszli na dół, a Jace wtulał się w bok swojej matki. Współczuła im obojgu, ale to Ephraima zdążyła poznać lepiej i to o niego martwiła się bardziej. A nie znaleźli przestrzeni na wymienienie chociaż kilku zdań. Znała tę potrzebę samodzielnego niesienia brzemienia, które obciążało barki, ale ona sama przekonała się, że nie zawsze jest to słuszne i jedyne wyjście. Chociaż ona również w pojedynkę mierzyła się z wieloma problemami to w końcu należało chociaż częścią z nich się podzielić. Inaczej zapadniesz się, upadniesz i wokół nie znajdzie się nikt, kto byłby w stanie wyciągnąć pomocną dłoń, gdy ta naprawdę będzie potrzebna. Kiedy więc po zakończonym spotkaniu podeszła do Burnetta z delikatnym uśmiechem przyklejonym do twarzy, nie komentowała w żaden sposób jego obecności tutaj. Zamiast tego zaproponowała wspólny powrót do Lorne Bay. Ojciec podrzucił ją do miasta, ale wrócić miała komunikacją, więc równie dobrze mogli wrócić wspólnie.
Jak zwykle spacerowi do auta towarzyszyło milczenie - cisza stała się nieodłącznym elementem ich znajomości, ale Larze to nie przeszkadzało. Wcisnęła dłonie do kieszeni lekkiej katany. Nigdy na niego nie naciskała, nie próbowała uszyć rozmowy, kiedy czuła, że potrzebował przestrzeni. Ale może w końcu powinna? Może to już ten moment, w którym powinna przekroczyć tę umowną linię, której do tej pory nie śmiała się przekroczyć. Jednakże widzieli już za dużo - on jej rozpacz tego nieszczęsnego wieczoru pod pubem, ona jego rozpacz, kiedy przez kilka zbyt długich momentów myślał, że Jonathan przepadł. -Wiesz, wiesz, że czasem nadal kiedy słyszę huk mam wrażenie, że to kolejna mina zostawiona na drodze? - nie bała się o tym mówić, chociaż nigdy nie poruszyła tego tematu z Ephraimem, mimo iż zdarzyło im się już podejmować rozmowy związane z jej służbą w armii. Uważała, że to krótkie wyznanie złagodzi to, co miała zamiar powiedzieć później. I miała nadzieję, że nakłoni do zrzucenia chociaż skrawka tego, co ciążyło mu na sercu. - Ephraim - zwróciła się nieco zachrypniętym od milczenia głosem, chcąc ściągnąć jego uwagę. Na chwilę zawiesiła na nim spojrzenie ciemnych, czekoladowych oczu, jakby chcąc zbadać jego reakcję.- Cokolwiek się dzieje... nie musisz być z tym sam - bo widziała, że coś go dręczy. Znała ten rodzaj zmęczenia bo nieprzespanej nocy, mimo iż sen chciał zamknąć powieki. I ten upór, który kazał trzymać usta szczelnie zamknięte. Samotne stawianie czoła swoim koszmarom nie świadczyło o sile, a wypowiedzenie ich na głos nie miało być ujmą na honorze.

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
fifty two
larabel & ephraim
Sam nie był pewien, czy powinien był się tam pojawiać. Nie, dlatego, że wierzył, iż swoje własne problemy, lęki, traumy przejdzie sam, lecz dlatego, że to zawsze oznaczało otwarcie się na kogoś. Na kogoś więcej… A przecież ledwo co otwierał się przed najbliższymi. Abraham czy nawet Pamela nie wiedzieli wszystkiego, nie wspominając o obcych. Oczywiście był zaznajomiony z faktem, iż wśród grona weteranów wojennych nie było nikogo, kto nie rozumiałby jego sytuacji. Kto nie rozumiałby przynajmniej w części zamachu. Lub kto nie widziałby trudności w codziennym życiu po powrocie z frontu. Jego współpracownicy, współzałoganci mierzyli się z podobnym, jednak to nie w ich kierunku Ephraim skierował swoje kroki. Oczywiście, że musiał dawać przykład wszystkim marynarzom, ale nie mógł być także słaby. Nie w ich oczach. Gdy patrzyli na swojego kapitana, musieli widzieć pewność i decyzyjność. Nikt nie potrzebował w tym widzieć go jako zmęczonego ojca czy męża starającego się dość do ładu z żoną. Na wodzie, w sytuacjach podbramkowych Burnett musiał być w roli oficera dowodzącego i takim też chciał być. Znał wagę swojej pracy, dlatego też nie traktował tego polubownie. Pomysł, aby poszukać grupy wsparcia, przyszedł dość niespodziewanie — lub właściwie przeważający o decyzji udania się na spotkanie faktor. Myślał już o tym wcześniej, ale to rozmowa z porucznikiem Williamsem, którą odbył podczas styczniowej wizytacji w bazie w Sydney. Ludzie nie chwalili się podobnymi sprawami nie tylko przez wstyd, ale przez anonimowość, którą ów zgromadzenia gwarantowały. Myślą przewodnią było poczucie bezpieczeństwa.
Czy miał poczuć się tam bezpiecznie? Sam nie wiedział. Jego zazwyczaj lekki, letni garnitur zastąpiły jeansy i skórzana kurtka, którą dawno temu sprezentowała mu siostra. Potrzebował pewnej normalności. Wmieszania się w tłum i niewybijania się przed szereg. I chociaż kilka osób kojarzyło już jego twarz, nie czuł się przytłoczony. Kto śledził wszak sytuację z Krzyżem Wiktorii lepiej od weteranów? Część z nich na pewno posiadała własne odznaczenia, które z większą lub mniejszą dumą nosili. W końcu wielu mogło się to wydawać nielogiczne — dystans do własnych osiągnięć, lecz wielokrotnie przypinane do piersi medale nie były niczym w porównaniu z kosztami oraz startami poniesionymi w walce. Przyjaciele, bracia, siostry — wszystko, co cenne znikało w przeciągu zaledwie kilku sekund.
Nikt jednak nie był w niczym nachalny. Najpewniej dostrzegli, że zazwyczaj pewny siebie bohater wojenny wcale się taki nie czuł. Gdziekolwiek indziej ludzie by tego nie zrozumieli, ale usłyszane każdy z nas przez to przechodził uspokoiło zaniepokojone serce mężczyzny. Szczególnie że rozumieli, po co tam przyszedł — nie po to, aby przeć naprzód i wieść prym. Pokorniał, to on przychodził do nich, szukając wsparcia, drogi, rady, oddawał im pewne zaufanie. Właśnie pokory szukał, umniejszenia, najchętniej także zniknięcia.


Wspólny powrót zdawał się oczywistością. Gdy ona żegnała się z uczestnikami, on stał wciąż gdzieś z boku i przyglądał się zgrupowaniu różnych wiekiem osób. Osób, które możliwe, że mogły stać się kluczem do odzyskania jego wewnętrznej równowagi. Widział na ich twarzach uśmiechy, ale także zmarszczki czasów, kiedy to na lądzie, w powietrzu lub w wodzie służyli swojej ojczyźnie. Bez względu na to, ile lat mieli, wciąż przychodzili — ci młodsi i ci starsi również. Ludzie, których można byłoby uznawać za nienaruszalnych. Ci silniejsi oraz ci słabsi. Wszyscy oni zmagali się z demonami swojej przeszłości. Dla niego być może i przyszłości, bo chociaż nie był pełnoprawnym weteranem, niósł na barkach podobne doświadczenia. Niewątpliwie dobrze było mieć jednak ją w tym bezimiennym gronie. Jedna znajoma twarz wśród innych nieznanych. Cieszył się jednak, że nie pytała dlaczego. Jako jedna z niewielu nie musiała, chociaż nie znali się przesadnie dobrze. Wydawało się, że nie musieli. On widział ją w momencie zagubienia, jak i ona jego. I tak jak on dla niej, ona okazała się dla niego ratunkiem w chwili największej słabości.
Gdy wyszli, milczał. Rozmyślał nad tym, co zostało powiedziane podczas spotkania, bo chociaż nie wypowiadał się, prócz przedstawienia, analizował słowa innych. Oraz analizował siebie. Bo czuł wszechogarniający go ciężar. Życie ciągnęło go w dół, zakuwając jego nogi do kamiennej kotwicy, a on nie był w stanie z tym walczyć. Wydawało się to ciągnąć w nieskończoność — ta walka z nieuchronnym, bo czy nie trwało już miesięcy? Wkrótce lat, biorąc pod uwagę, że w czerwcu miały wybić dokładnie dwa, odkąd na jaw wyszła cała prawda o tym, co tkwiło w ich rodzinie. A później kolejna. Czy kiedykolwiek było można powiedzieć o nastaniu wewnętrznego spokoju? Czy gdzieś widniała nadzieja? Chciał, aby historie ludzi wokół, nie pozwoliły mu zginąć. Czy i sam mógł być jednym z nich?
Słysząc głos towarzyszącej mu Lary, zwrócił ku niej twarz, chociaż nie zatrzymali się, aż nie dotarli do zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej samochodu. Nie skomentował jej pierwszych słów, bo czy musiał? Oboje wiedzieli, że nie było to potrzebne, ale równocześnie skłamałby, gdyby go tym nie zaskoczyła. I nie dlatego, że wydawała się nienaruszalna — widział ją w końcu w chwili słabości — lecz dlatego, że tak świetnie radziła sobie w życiu codziennym. Była silna dla swojej córki. A on? Czemu nie potrafił sobie z tym poradzić?
Nie musisz być z tym sam.
Uśmiechnął się krótko, przenosząc spojrzenie na oświetlony nocnymi lampami budynek Cairns City Council, z którego właśnie wyszli.
- Stanowicie zgraną grupę - odpowiedział, nie chcąc jeszcze zapuszczać się w głąb własnego człowieczeństwa. Nie, dlatego, że wstydził się przed nią uzewnętrzniać, ale dlatego, że sam nie umiał ująć w słowa, co tak naprawdę w nim siedziało. Nie chciał więc marnować jej czasu, aby próbowała go zrozumieć w plątaninie niekonkretnych słów. - Dobrze się z wami czułem. - Wrócił wzrokiem do kobiety, wychwytując jej oczy. Bo może właśnie w ten sposób odpowiadał na jej słowa? Może... Może chociaż na tę godzinę poczuł się członkiem grupy, a nie po prostu samotny? Z rozsypaną rodziną, kotłującą się wnętrzu traumą. Niestabilnym życiem...
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Czasem są takie bolączki, których nie idzie ubrać słowa, które trudno odziać w frazy i przekazać najbliższym. Bo mimo ich niezaprzeczalnej chęci zrozumienia, po prostu nie byli w stanie. Nawet najbujniejsza wyobraźnia nie była w stanie odtworzyć horroru chwili w epicentrum której każde z nich musiało się znaleźć. Dlatego łatwiej było zrzucić ten ciężar przed obliczem obcych, których spojrzenia były pokrzepiające, których oczy były świadkami podobnych scenariuszy. Oni bez formułowania chaotycznych myśli potrafili zrozumieć, w sposób taki, który dawał chociaż nadzieję na lepsze jutro, dostarczał chwili na złapanie oddechu. Bo ostatecznie każdy z nich przez to przeszedł, a mimo to stali tutaj - wciąż żywi, będąc żywym dowodem na to, że jest nadzieja, że za zakrętem czeka coś lepszego.
Ona też była zagubiona, kiedy pierwszy raz weszła do środka. Spojrzała na twarze tych ludzi i zastanawiała się jak to jest, że oni dali radę, że większość z nich wróciło na łono rodziny i ponownie przybrało role rodziców i opiekunów, chociaż w głowie wciąż panował chaos, a nocą niewysłowiony ciężar osiadał na klatce piersiowej. Okazało się, że najlepszym lekarstwem była rozmowa i czas. Sześć lat, tyle potrzebowała, żeby znaleźć się w miejscu, w którym była teraz, a i tak wciąż musiała walczyć z powracającym bólem tamtych wydarzeń. Z poczuciem winy jakie towarzyszyło w momencie, w którym uświadamiasz sobie, że z jakiegoś powodu tobie się udało, podczas gdy osoba, która jeszcze rano jadła z tobą posiłek w stołówce, teraz wydała swoje ostatnie tchnienie. Była to codzienna praca i walka ze samą sobą - z tym, co zwodniczo chciał podpowiedzieć jej umysł, a co było prawdą. I czasem brakowało jej sił - wtedy łóżko znowu wydawało się zbyt miękkie, sen nie chciał przyjść, a ona wzdrygała się na każdy dźwięk, którego w normalnych okolicznościach w ogóle by nie zarejestrowała.
Chociaż o tym nie rozmawiali, nie dziwiła się jego obecności - ostatecznie każde z nich mierzyło się z podobnymi doświadczeniami i to od nich zależało, czy znajdą w sobie odwagę, aby sięgnąć po pomoc. Podobne problemy wśród osób, które niezależnie od munduru jaki nosili, wciąż owiane były jakimś woalem ignorancji, jakby nie chciało się mówić o tym głośno, jakby łatwiej było ignorować obecność tego ciężaru. Przecież przyznanie się do obciążenia nie znaczyło, że służba nie była tego warta - każdy jednak człowiek miał swoje ograniczenia. Bo oprócz tego, co widzą na froncie pozostają jeszcze bitwy, które każde z nich musi prowadzić na prywatnym gruncie. A wiedziała, że tych Ephraim w ostatnim czasie musiał prowadzić wiele. I być może znalazł się w momencie, w którym ona, kiedy płakała w poduszkę razem z łkającą w łóżeczku Allie, która była zapewne tak samo przerażona, jak i Larabel. - Prawda, to chyba dlatego, że każde z nas ma dla siebie nawzajem więcej zrozumienia niż ktokolwiek inny, nawet nasi najbliżsi - nie było wyrzutów w postaci oskarżenia (przecież to była twoja decyzja), nie było bezradności, skrępowania w momencie, w którym zebrało się na odwagę, aby nazwać nerwowość swoich ruchów, łatwe wpadanie w irytację. - Z niektórymi znamy się od lat, innych dopiero od niedawna - dodała z nutką nostalgii. Ona sama nie wyobrażała sobie skonfrontować swojego rodzeństwa z tym, czym wielokrotnie dzieliła się podczas spotkań. Wielokrotnie to właśnie brak zrozumienia i to krępująco uciekające spojrzenie sprawiało, że przychodziło się w miejsca takie, jak to. Kącik ust drgnął ku górze. - Będziesz zawsze mile widziany - nie chciała na niego naciskać, ale wierzyła, że nie jest to ostatni raz kiedy kapitan pojawił się w ratuszu. A przynajmniej miała taką nadzieję. Nawet jeżeli nie był jeszcze gotowy stanąć przed nimi i wyspowiadać się ze swoich problemów przed nimi wszystkimi to sama świadomość, że ktoś rozumie. Wysłuchanie innych to dobry początek. W końcu, chociaż na chwilę, zrzucił z siebie mundur protektora - osoby, która miała wieść prym, która miała być skałą dla innych. Czasem każdy potrzebował chwili wytchnienia, możliwości oparcia się na drugiej osobie. - Wiem, że nie jest łatwo zrobić ten pierwszy krok, ale cieszę się, że przyszedłeś - podobnie jak od pozostałych weteranów biło od niej zrozumienie. Mimo iż ona sama nie do końca odwiesiła mundur bo dalej chroniła obywateli Australii, ale na dużo mniejszą skalę, to nie miała zamiaru nikogo oceniać. Wyłącznie zrozumienie i chęć stworzenia przestrzeni dla czegokolwiek co czuł. Nawet jeżeli ta myśl nie była do końca jasna - nigdy nie była. - Chcesz wziąć kawę na drogę? Za rogiem jest kawiarnia - zaproponowała, uśmiechając się, jednocześnie odgarniając opadające loki z twarzy.

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Dla Ephraima po tym jednym spotkaniu nie fakt sukcesu był najważniejszy. Wszak kilka osób wprost przyznało się, że po powrocie i odejściu ze służb rozstało się ze swoimi dotychczasowymi partnerami. Że nie mieli w sobie zrozumienia. Że zmienili się za bardzo, aby mogli pójść dalej. Wielu uznałoby to za porażkę i sam Burnett uważał w podobny sposób — że zdrada Pameli była porażką. Również i jego samego, bo wyglądało na to, że to jemu także czegoś brakowało. Że nie był w stanie zapewnić żonie tego, czego pragnęła, dlatego szukała braków w ramionach kogoś, kto nie był nim. W końcu marynarz był dorosłym mężczyzną i doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że w podobnych sytuacjach wina nie leżała jedynie po jednej stronie. Że skądś brała się niewierność. Że gdzieś się zaczynała i gdzieś się także kończyła. Słuchając świadectw nieznajomych sobie osób, współczuł im, bo ukochani najmocniej ranili i było to banalną, okrutną oczywistością. Patrzył jednak na zgromadzonych weteranów, słuchając najbardziej faktu, że przetrwali. Że bez względu na rozpad rodziny, wciąż żyli i znajdowali radość w życiu. Niektórzy zaczęli od nowa, inni poświęcili się po prostu uszczęśliwianiu swoich dzieci lub samych siebie, gdy potomstwo nie było im dane. Nie poddawali się jednak na żadnej ze sfer życiowych, mimo że odebrano im wszystko, mimo że popadli w najgorsze z nałogów, mimo że ludzie się od nich odwracali. Nie rezygnowali. Walczyli na kolejnych frontach, bo tego byli nauczeni i dzięki temu byli niezwyciężeni.
Gdy zaczął się na tym głębiej zastanawiać, to niejaką oczywistością była więc obecność Larabel. Z jednej strony widział ją jako silną kobietę, ale z drugiej dostrzegał kryjącą się w jej wnętrzu czułość oraz ciepło, którym promieniowała. Troska, z jaką odnosiła się do każdego, kto tego potrzebował. Wsparcie osób tak bliskich jej sercu jak weterani wojenni zdawało się idealnie do niej pasować. Nawet jeżeli w oczach Ephraima była wyjątkowo silną jednostką, bycie częścią grupy wsparcia wcale jej nie umniejszało. Wręcz przeciwnie — zdawała sobie sprawę z własnych słabości i próbowała z nimi walczyć. To wzbudzało podziw. Pomimo ich dość krótkiej znajomości Burnett zdawał się niewidzialnie dążyć tam, gdzie znajdowała się ona. Zupełnie jakby mieli trafić tam razem, jakby życie nieprzerwanie chciało im pokazać, że wcale tak bardzo się nie różnili. Że w Lorne Bay wciąż byli ludzie, którzy byli mu życzliwi.
Cieszę się, że przyszedłeś.
- I ja także - przytaknął, wiedząc, że przy następnej możliwej okazji, miał tam wrócić. Czy na następne spotkanie, nie wiedział, z uwagi na oczywiste obowiązki, ale odnotował w pamięci, by wpisać wyprawy do Cairns City Council do stałego grafiku. Już miał sięgać po kluczyki od samochodu, gdy kolejne słowa Larabel zbiły go z tropu.
Chcesz wziąć kawę na drogę?
Zamrugał. Spojrzał na kobietę, jakby nie do końca rozumiał, co powiedziała. Z niepewnym spojrzeniem zauważył, jak świeże loki delikatnie podskoczyły, niczym żywa sprężyna, gdy ich właścicielka odgarnęła je z czoła. Uniesione kąciki ust wyczekiwały jego reakcji, a światło pobliskiej lampy oświetlał jej prawy profil. W tym jednym momencie zdawała się promieniować jakimś wewnętrznym blaskiem, przypominając bardziej żywy obraz aniżeli osobę z krwi i kości. Czekała, a on nie wiedział, jak miał tak naprawdę zareagować.
Zaskoczyła go. Tym prostym, acz wyjątkowo niespodziewanym zwrotem. W końcu zdał sobie sprawę, że nikt go dawno o nic nie pytał… Nie w ten sposób… Nie pytał, czy czegoś chciał. Czy chciał zwykłej kawy… Coś tak prozaicznego, a równocześnie…
Wytrącił się z tego dziwnego transu, przywracając na twarz normalny wyraz i pozwolił sobie także na — nieco szerszy niż zazwyczaj — uśmiech.
- Z chęcią.
Idąc u jej boku, zastanawiał się, dlaczego ten krótki moment wybił go ze zwykłego, typowego dla niego zamyślenia i pociągnął w zupełnie innym kierunku. Złapał go nieprzygotowanego, podobnie zresztą jak wtedy gdy siedzieli w jej salonie, a dziwne napięcie kumulowało się nad ich głowami. Cisnął go ten ulotny urywek do poważnego rozmyślania i analizowania — dlaczego? Dlaczego tak bardzo go to poraziło? W ciszy pogrążony we własnym umyśle także stał obok, gdy Larabel zajmowała się składaniem zamówienia. Tak samo było, gdy odbierała ich kubki. Cały czas ją obserwował. Teraz zdawała się taka beztroska. Zadowolona. Z lekkim uśmiechem szczerości wypisanym na śniadej twarzy i zupełnie nie przypominała tamtej przestraszonej wersji siebie, która jechała z nim na motorze, silnie oplatając go w pasie. Czy to była jedynie maska? Czy widział ją prawdziwą? Czy była obiema wersjami siebie, czy może żadną? I czemu tak bardzo się nad tym zastanawiał?
Po kilku minutach wracali już z rozgrzewającą kawą swojego wyboru w dłoniach. Gdy energia uciekała między palcami, pewna myśl gwałtownie wróciła do umysłu kapitana, przypominając mu jedno, całkiem świeże wydarzenie, którym chciał się podzielić z towarzyszącą mu kobietą. Nie było to jednak takie proste, szczególnie że sprawa była — prozaicznie rzecz ujmując — delikatna.
Odchrząknął więc nieelegancko, gdy Larabel przestała opowiadać o tym, że zawsze po spotkaniach szła na tę samą kawę.
- Muszę ci o czymś powiedzieć - zaczął, wiedząc, że musiał z nią koniec końców o tym porozmawiać. Początkowo bił się z samym sobą, czy powinien, ale dość szybko doszedł do wniosku, że tak. Że nie powinien i nie chciał tego przed nią ukrywać. Musiała wiedzieć.
Nie wszedł jeszcze do auta, tylko położył kubek na dachu samochodu, starając się znaleźć odpowiednie słowa. Oparł się także przedramionami o framugę drzwi i splótł palce, jeszcze nie patrząc na kobietę naprzeciwko. - Kilka dni temu, gdy stałem pod szkołą Jace’a, akurat podeszła do mnie Allison. Widocznie jeszcze po nią nie przyszłaś, ale… - Zamyślił się na chwilę, zastanawiając się, jak powinien to powiedzieć najlepiej, ale szybko się poddał. Nie było łatwiejszej drogi do zakomunikowania tego, co w nim siedziało. - …Spytała mnie, czy będę jej tatą.
I chociaż wciąż nie mógł wyjść z zaskoczenia tamtą sytuacją, nie wyglądał na zdenerwowanego czy wyjątkowo zbitego z pantałyku. Zachowywał zimną krew, bo chociaż znał jedynie kilka faktów z życia rodziny Flemming, wiedział, że policjantka wychowywała dziewczynkę samotnie.
Podniósł w końcu twarz ku Larabel. - Co się stało z ojcem Allison?
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Jeden ze starszych weteranów, George, twierdził, że wszystko dzieje się po coś. I może tak właśnie było? Nawet jeżeli w danym momencie mogło się wydawać, że świat trząsł się u podstaw. Warto było sobie uświadomić, że w takim momencie droga prowadziła jedynie w górę. Oczywiście, łatwo było rzucać pustymi frazami na wiatr, kiedy nie szła za nim jakaś historia. Tutaj nikt nie karmił Ephraima wyświechtanymi zdaniami zaczerpniętymi z taniej książki motywacyjnej bądź wątpliwej jakości filmu. Za każdą radą stała historia i z każdej opowieści szybciej bądź wolniej snutej przez kolejnego mówiącego, wynikała jakaś lekcja, a może po prostu moment pokrzepienia. W świecie, który przeładowywał ich negatywnymi bodźcami, gdzie codzienność dawała się we znaki, każde z nich potrzebowało promyka nadziei.
Zaimponował jej - nie każdy potrafił tak po prostu przyznać się do swojej słabości. Nawet jeżeli nie powiedział dziś nic więcej poza krótkim przywitaniem i przedstawieniem swojej osoby. Tym bardziej komuś takiemu, jak Ephraim - człowiek, który w wielu scenariuszach, mniej bądź bardziej intensywnych, dał się poznać jako protektor, osoba, która chce być skałą na wzburzonych wodach, dla osób, które go otaczają. Z pewnością budziło to podziw, ale też zdawała sobie sprawę z tego, że mógł aż za bardzo przyzwyczaić otoczenie do swojej wytrwałości i chcąc ulżyć własnym cierpieniom, na jego barki złożą swe troski. I zapomina się, że ten człowiek też potrzebuje złapać oddech, mieć przestrzeń, aby spokojnie złożyć skroń na poduszce. Dlatego - nie do końca wiedziała, w którym momencie pojawiła się ta potrzeba, ta chęć - postanowiła dać mu do zrozumienia, że ona tu jest. I mimo kruchości, jaką mu pokazała, jest w stanie pomóc mu, chociaż przez chwilę, nieść bagaż doświadczeń, który przecież znała.
Czekała cierpliwie, wahanie Ephraima biorąc za nieco dłuższe rozpatrywanie swojej potrzeby kofeiny czy też delikatne rozkojarzenie spowodowane nowym doświadczeniem. Czasem pierwsze spotkania właśnie w ten sposób wpływały na nowych uczestników - zmuszały do refleksji. Jednakże wraz z jego poszerzającym się uśmiechem - który widziała chyba na jego ustach po raz pierwszy - i jej kąciki ust rozciągnęły się szerzej. Myśl tak nagła i niespodziewana przemknęła jej w gąszczu innych głosów; pasował mu ten uśmiech. Dopiero chyba teraz miała namacalny dowód ciężaru niesionego przez Ephraima, który na chwilę jakby uniósł się w powietrze.
Przejęła kontrolę, pozwalając mu dzisiaj być prowadzonym. Zadała kilka pytań, kiedy zamawiali kawę, odebrała kubki i wedle zamówienia przekazała mu odpowiedni. I tym razem wypełniała ciszę opowieścią o niczym - o kawie, którą zawsze zabierała w drogę po spotkaniu, o incydencie z przechodniem, który wtedy wprawił jej policzki w rumieniec zawstydzenia. Trywialne opowieści, które pozornie nie prowadziły do niczego. A sprawiły, że nim się obejrzała znaleźli się tuż przy samochodzie. Właściwie miała wsiadać, gdy ją zatrzymał.
- Tak? - zwróciła w jego stronę spojrzenie oczu, które w półmroku wieczora zdawały się być niemalże czarne. Oczekiwała, nienachalne, ale jakby nawet samym spojrzeniem chciała mu dać do zrozumienia, że słucha. Nie spodziewała się, że rozmowa zejdzie na tor Allison. Początkowo sądziła, że chciał nawiązać do grudniowej ucieczki, że chciał dowiedzieć się, co powiedział Jace nim wraz z Pamelą dotarli do domu Larabel. Jednakże gdy wypowiedź Ephraima skręciła na inny tor, jej uśmiech zbladł. Coś w rodzaju zakłopotania wdarło się w oczy, a ona na chwilę zainteresowała się bardziej kubkiem, który teraz obejmowała obiema dłońmi. - Ephraim, przepraszam, ona nie powinna o takie rzeczy pytać - odparła. Oczywiście widziała dlaczego właśnie w jego kierunku mogła posłać to - niewinne z punktu widzenia Allison - pytanie. Zawsze czuła się przy nim swobodnie, darzyła kapitana sympatią i widziała jak ten zabiegał o uwagę swoich dzieci. Obserwowała i wyciągała coraz więcej wniosków z tego, co słyszała i widziała. Podobnie jak większość osób czuła się przy nim bezpieczna. - Po prostu - zaczęła, jakby zastanawiała się nad tym, jak dobrać odpowiednie słowa, aby nie wyciągnął błędnych wniosków. - Niedawno zapytała mnie jak to jest, że niektóre dzieci mają tatusiów i się na nich złoszczą, a ona go nie ma chociaż by chciała - mówiła spokojnie, zaskakująco spokojnie. Być może był to efekt niedawno zakończonego spotkania, które dało jej nieco więcej energii do panowania nad emocjami. I też zdążyła przerobić tę rozmowę z Allison, oswoić się z nową myślą dręczącą jej córkę. - Porozmawiam z nią - zapewniła go. Znali się już na tyle - przynajmniej miała taką nadzieję -że Lara nie podsycała podobnej wizji w głowie małej Allie. - Sama chciałabym wiedzieć - klatka piersiowa podniosła się, żeby po chwili opaść z ciężkim westchnięciem. - Christie nigdy mi nie powiedziała kim był. Nie wpisała też nikogo w akt urodzenia, a ja po pewnym czasie przestałam pytać - wyjaśniła, wracając do niego spojrzeniem. Powoli spełniały się jej największe obawy - że nie jest wystarczająca, że mimo ogromu miłości do dziewczynki, ta potrzebowała drugiego rodzica. Potrzebowała prawdziwych rodziców. Zawsze będzie musiała sobie radzić z widmem tego, że Allison nie była jej córką. Nie w takim, jak Libbie była córką Ephraima. - Spodziewałam się podobnych pytań z jej strony, myślałam, że mam jeszcze trochę czasu. I, że nie zacznie proponować jakiejś odwróconej adopcji ojcom swoich kolegów ze szkoły - chciała się z tego śmiać, wrócić do lekkiego nastroju, jaki jej towarzyszył. Przecież to nie o nią dzisiaj chodziło - i nie ojciec Allison stanowił jej zmartwienie, a raczej kolejne skierowania, na kolejne badania. - A jak Jace? - zagadnęła, ryzykując wejście na wrażliwy grunt.

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Tematy dzieci zawsze były wyjątkowo delikatne i poruszające. Dla kogoś, kto nie posiadał w swoim pobliżu nieletnich, nie miały one poważniejszego wydźwięku, lecz dla szczerze zaangażowanych w dorastanie najmłodszego pokolenia były fundamentalne. Wcześniej lęki Ephraima opierały się bardziej na czymś ogólnym, na własnym bezpieczeństwie i bezpieczeństwie otaczających go marynarzy. Skupienie się na zadaniu, wykonanie go z uwzględnieniem podstawowych zmiennych oraz możliwości przekształcenia. To były schematy, które często wymykały się spod kontroli, lecz były innym rodzajem strachu. Nawet śmierć była inna. Inna niż nieobecność własnego dziecka. Niż jego nieszczęście czy własna w stosunku do niego bezradność. Dopiero zostanie rodzicem, sprawiało, że cała reszta traciła znaczenie. Zapominało się i wyrzekało rzeczy, które mogły w jakikolwiek sposób zranić własnego potomka. Burnett cierpiał o wiele silniej od nieszczęścia własnych dzieci, aniżeli od odniesionych w walce ran. Milczenie Liberty i wahania nastrojów Jonathana niepokoiły i kapitan każdego dnia zadawał sobie pytanie, czy robił wystarczająco wiele. Czy wykorzystywał wszystko, co tylko mógł z tym, co miał przed sobą? Chciał uważać, że tak było i niczego nie żałować. Oczywiście, mógł jedynie wierzyć, że jego decyzje miały prowadzić do rozwiązania, które w rezultatach nie wiązało się z goryczą i żalem. Życie miało go zweryfikować.
Nie chciał psuć jej humoru, szczególnie że naprawdę wyglądała tego wieczora na zrelaksowaną i to tak prawdziwie. Może lekko zmęczona, ale nie na tyle, by próbowała to ukryć. Nie na tyle, że starała się być przede wszystkim wzorcową matką, perfekcyjną policjantką, niezależną od czynników zewnętrznych kobietą. Dzisiaj, tego wieczoru była bardziej prawdziwa niż kiedykolwiek. I to nie tak, że odmawiał jej autentyczności we wcześniejszych zdarzeniach. Nie. To całkowicie nie chodziło o to. Po prostu... Nie ograniczała się niczym. Wśród weteranów wydawała się czuć naprawdę dobrze i Ephraim cieszył się, że znalazła sobie podobne miejsce. Czy miało się stać tym samym dla niego? Nie wiedział. Nie nastawiał się też za bardzo. Wszak miał dzieci, miał swój morski świat — nie zamierzał ich niczym zastępować, ale może mógł zrobić miejsce jeszcze na coś?
- Nie przepraszaj - nie oponował, wcale nie mówiąc tego z grzeczności. Naprawdę w to wierzył. Wierzył w to, że ani Allison, ani tym bardziej Larabel nie powinna były przepraszać za słowa dziewczynki. Nie wiedział, jak to było dorastać tylko z jednym rodzicem i chociaż pytanie małej Flemming zdecydowanie go zaskoczyło, gdy więcej o tym myślał, zdawał sobie sprawę, że w jakiś sposób posiadało to ukrytą głębię. Z tego co pamiętał, policjantka wspominała o swoim bracie, więc w życiu dziewczynki przewijała się męska sylwetka, lecz najwidoczniej nie na tyle silna, aby była wystarczająca. Czy była aż tak osłabiona w oczach Allison, że skierowała swoje kroki ku niemu? Potencjalnie nieznanemu sobie mężczyźnie? A może chodziło o coś zupełnie innego? Musiała mieć w jego osobę wiarę, że zwróciła się z tym akurat do niego. Myśląc nad tym, równocześnie obserwował reakcje matki małej brunetki ciała. To jak ramiona unosiły się nieco wyżej, gdy łapała kolejne wdechy. To jak przez mowę ciała dawała znaki o braku komfortu z powodu zaistniałej sytuacji. Ephraim chciał dać jej znak, że nie oddalał się od niej i stał po jej stronie, dlatego też powoli obszedł auto, żeby stanąć obok kobiety. Rozmowa w aucie nie wchodziła w grę, szczególnie tak intymna.
- Nigdy z nią o tym nie rozmawiałaś? - spytał, starając się wychwycić spojrzenie Lary, gdy wspomniała o niewiadomej w stosunku do ojca dziewczynki. Czy mała nigdy o to nie pytała? O jego brak? Nie wiedział, co się działo z ojcem Allison, ale dla niego opuszczenie któregokolwiek ze swoich dzieci nie wchodziło w grę. To było wszak niesamowite. Widzieć w oczach Jonathana dumę, gdy jak zawsze przed rejsem, ubierał biały mundur, a mały chłopiec obserwował w skupieniu ojcowski rytuał. Zupełnie jakby sporych rozmiarów męska garderoba stawała się oddzielnym światem. Tylko ich własnym. Należącym tylko do nich. To było wszak cudowne. Być tym, do którego tak chętnie i nieustannie ciągnęła Liberty, od kiedy tylko pojawiła się na świecie. Gdy patrzyła na niego swoimi wielkimi, ciemnymi oczętami, szukając odpowiedzi w swoim największym protektorze. Kochał być ich ojcem. Kochał swoje małe cuda. Jak ktoś mógłby świadomie z tego zrezygnować?
A jak Jace?
- Lepiej - przyznał. Wizja powrotu do domu oraz późniejszego, coraz częstszego spędzania nocy w miejscu, w którym przyszło mu się wychowywać, sprawiało cuda. Rozkład tygodnia nie zmieniał się, ale zdecydowanie widział, że oboje jego dzieci spało i zachowywało się spokojniej, mogąc być znów dłużej w domu. - Spędzają z Libbie więcej czasu w domu i zaczęliśmy chodzić z nim na spotkania starszyzny Aborygenów. Libbie niewiele rozumie, ale też obserwuje. - Związanie z tradycjami było istotne, a także uświadamianie dzieci o własnych korzeniach miało stanowić tarczę przeciwko wciąż obecnemu rasizmowi. Ephraim chciał, aby jego dzieci były dumne z powiązania z rdzennymi ludźmi Australii i nigdy nie czuły wstydu. - Widać, że uspokaja się, będąc częścią ich grupy. I przeprosił mnie - dodał, zerkając na Larę, by delikatnie się uśmiechnąć.
Widział jednak, że coś więcej kryło się za tą zmianą tematu. Że nagłe odwrócenie uwagi nie było tylko i wyłącznie kierowane ciekawością w stosunku do wydarzeń sprzed kilku miesięcy. Przyćmienie blasku za skrzącymi się wcześniej oczami było aż nadto widoczne. Zmartwienie wypisywało się w lekkich zmarszczkach czy chciała, czy nie. Chciał ją jakoś wesprzeć. Przemknęło mu przez myśl, że może powinien ją przytulić. Nikt w końcu nie powinien być sam w podobnej sytuacji, a dopatrywanie własnego wybrakowania jako rodzica był dla niego zrozumiały. Aż za bardzo… W końcu tak jak ona nie miała z córką powiązania genów, on pozostawał w biologicznej separacji od Jace’a. Ale przecież o niczym to nie świadczyło.
Odetchnął, by na chwilę rozmasować kark, a następnie zrobił krok w jej stronę. Początkowo nie był za bardzo pewny swoich ruchów, dlatego ostrożnie podniósł dłoń, którą finalnie umieścił na kobiecym policzku. W stosunku do ciepłego powietrza skóra Flemming była chłodniejsza i przyjemna w dotyku. - Larabel. - Odczekał, aż podniosła na niego spojrzenie, a ciemne oczy spotkały się z tymi jasnymi. - Jesteś cudowną matką. Fakt, że Allison szuka odpowiedzi, nie oznacza, że nie docenia lub chce ciebie kimś zastąpić.
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Wśród weteranów czuła się swobodnie - czuła, że znajdzie wśród nich zrozumienie dla targających nią problemów, które spędzały sen z powiek, malując się bezsennością pod oczami. Dopiero dzisiaj - w tym momencie, gdy stali przy aucie z jeszcze parującymi gorącem kubkami w blasku ulicznej latarni - zdała sobie sprawę, że podobną swobodę zyskała, znajdując się w towarzystwie Ephraima. Minione miejsce powoli pozwoliły jej oswajać się z początkowo enigmatyczną postacią kapitana, odkrywać kolejne fakty, rejestrować gesty, które złożyły się w obraz człowieka, którego miała przed sobą. U którego znalazła zrozumienie, w momencie słabości, gdy ktoś zaatakował ją w chwili, kiedy pozwoliła sobie na wrażliwość. I wtedy, gdy ciężar rodzicielstwa zdawał się ich przytłaczać, a przecież każde z nich starało się dać wszystko, co miało. I teraz, kiedy wzajemnie rozumieli - być może bardziej niż ktokolwiek inny wśród otaczającego ich kręgu bliskich - ciężar osiadający na ramionach wraz z mundurem, na którym dumnie widniała flaga. Przez godziny wystane przy drewnianym płocie podczas zajęć, wysiedziane na niewygodnych, plastikowych krzesłach nauczyła mu się ufać. Ze spokojem ducha konfrontować z nim to, co ubierała w słowa podczas spotkań. Teraz - konfrontując ją z wyznaniem Allie raz jeszcze udowadniał, że mogła znaleźć w jego osobie oparcie. I mogła mieć jedynie nadzieję na to, że Ephraim w z jej gestów, z podejmowanych decyzji i słów wyczyta podobną intencję.
Ta świadomość rozlała się ciepłem po jej sercu.
Pierwszy raz od dłuższego czasu poczuła się mniej samotna.
Podejrzewała, że właśnie podobne uczucie zaufania względem Ephraima skłoniło Allison do złożenia - z jej perspektywy - niewinnej propozycji. Brak stabilnej sylwetki ojca w domu - drugiego rodzica, który dałby jej stabilność mieszała się tu z błędną interpretacją chwilowego buntu ze strony Jonathana.
- Nigdy nie mówiłam jej dlaczego nie ma przy niej taty. Po prostu go nie było, tak jak nie ma jej prawdziwej mamy. Od dziecka przyzwyczajam ją do tego, że przede mną był ktoś jeszcze i chyba zawsze zakładała, że jej tatę spotkało to samo co Christie - bo chociaż bolało ją, gdy musiała głośno przyznać, że jej mama, jej prawdziwa mama odeszła od nich, zostawiając je dwie, aby wzajemnie się sobą opiekowały, to nie chciała aby pamięć o Christie przepadła. O tyle nie wiedziała co mogłaby powiedzieć o ojcu. Larabel - po rozmowach ze specjalistami - zdecydowała się uczyć Allie mówić do siebie mamo, jak w rodzinach adopcyjnych, chcąc zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa, uniknąć zdystansowania, które mogłoby nastąpić w momencie, w którym w pełni zacznie pojmować znaczenie tych określeń.
Kochała swoją przyjaciółkę, kochała jak siostrę, ale nie umiała ukryć bólu, jaki czuła wypowiadając te słowa. Starała się ochronić Allison przed całym złem, nie zważając na swoje odczucia ranione w trakcie procesu. Ale czyż nie to robią rodzice? Chciałaby uchronić ją przed jakimkolwiek bólem, przed poczuciem niesprawiedliwości, która niewątpliwie dotknęła ją w momencie, w którym była jeszcze zbyt niewinna, aby zasłużyć sobie na tak okrutny los.
Kąciki ust drgnęły w próbie uformowania się w ciepły uśmiech, kiedy na chwilę zeszli na temat dzieci Ephraima. Martwiła się o Jace'a. Polubiła tego chłopca, imponował jej dojrzałością rzadko spotykana u dzieci w jego wieku. Był dzieckiem, które nawet pozwalając sobie na niewinne psoty, uśmiechem potrafił rozbroić każde surowe spojrzenie. Lubiła patrzeć jak bawią się z Allie - bez zbędnych kłótni, bez dąsania się i wyrywania sobie zabawek. Ufali sobie. W swój dziecięcy już z pewnością niemożliwy do zrozumienia przez dorosłych sposób. - Naprawdę mnie to cieszy. Dzieci wiele rzeczy mówią w gniewie, nie rozumiejąc jeszcze ile mogą ważyć słowa - właściwie to stwierdzenie mogło dotyczyć zarówno Jace'a jak i Allison, która z pewnością nie zamierzała wywołać lawiny negatywnych emocji, pod którą Larabel miała za chwilę utonąć. To właśnie w takich momentach nie tylko sama siedmiolatka, ale i Flemming potrzebowała wsparcia drugiej części duetu. Wtedy ciężar rozkładał się na dwie osoby i łatwiej było złapać oddech - chociaż na te trzy wdechy.
Nie spodziewała się podobnego gestu z jego strony - przywykła do powściągliwości Ephraima w tej sferze. Jednakże nie wzdrygnęła się, nie odsunęła. Właściwie to walczyła z chęcią wtulenia policzka w chropowatą dłoń mężczyzny, jakby właśnie na chwilę chciała się wesprzeć, znaleźć pomoc w dźwignięciu ogromu odpowiedzialności jaka osiadła na jej barkach. Ciemne oczy odnalazły w półmroku jasne spojrzenie mężczyzny. Niespodziewane wzruszenie zacisnęło palce na jej gardle. Od bardzo dawna - a może nawet po raz pierwszy - ktoś docenił to ile siebie wkładała w rolę matki Allison. W pierwszej chwili oczy zaskrzyły się w świetle latarni. - Dziękuję - udało jej się wydusić. Nie chciała płakać - nie dzisiaj. Przełknęła ślinę i gromadzące się łzy wzruszenia. - Ja... chyba potrzebowałam to usłyszeć- chociaż sama nie zdawała sobie z tego sprawy aż do teraz. Wypuściła powietrze z płuc, które nagromadziło się chyba od momentu wyznania Ephraima. - Wiem, że możemy się jedynie starać i liczyć na jak najlepszy wynik, ale chyba już zawsze będę się bała, że nie będę w stanie zastąpić jej obojga rodziców.

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Tak jak i ona czuła w jego towarzystwie coraz swobodniej, tak i on mógł powiedzieć to samo o niej. Bo bez względu na to, jakby chciał się tego wypierać — a nie zależało mu na tym w żadnym wypadku — wraz z dostrzeżeniem znajomych rysów w salce ratusza, jego ciało objęło poczucie pewnego spokoju. Większego komfortu oraz swobody. Nie oznaczało to większego otwarcia do mówienia, ale zdecydowanie doświadczenie należało do tych pozytywnych. Zapewne gdyby wiedział o pojawieniu się Flemming w Cairns City Council z wyprzedzeniem, miałby obiekcje czy przed osobą, którą się znało, chciało ujawniać się tak delikatne kwestie. Aktualnie wiedział, że byłoby to całkowicie niepotrzebne. Bo tak naprawdę chciał właśnie przed nią wyjawiać, co się wydarzyło. Jeśli ktoś obserwował go przez całą godzinę trwania spotkania, wyłapałby, że przez większą część czasu kapitan wracał spojrzeniem do kobiety. Jakby szukał w niej przewodnika, cichego wsparcia, a może upewniał się, że dalej tam była?
Kto by się spodziewał czegoś takiego, gdy poznali się po raz pierwszy? Ponad rok wcześniej, niezobowiązująca, krótka wymiana zdań nie była oczywista, jeśli chodziło o eskalację. Po prostu musieli jakoś spędzić czas, czekając na swoje dzieci i tak jak Ephraim nie widział problemu w milczeniu, Larabel wolała przejąć inicjatywę i rozpocząć rozmowę. Z każdym kolejnym spotkaniem mówiła więcej, ale i kapitan proporcjonalnie zmniejszał ilość swojej ciszy. Gdy dowiedział się, że służyła, jego nastawienie również uległo ewolucji. Nie, dlatego, że nie szanował jej już wcześniej, ale tylko ci, którzy nosili mundur, potrafili naprawdę zrozumieć siebie nawzajem. Właśnie dlatego też nic dziwnego, że szukała wsparcia wśród innych weteranów. I że koniec końców znaleźli wyrozumiałość w sobie nawzajem. Czego jednak Larabel nie wiedziała, byli do siebie bardziej podobni niż przynosiło to pierwsze wrażenie. On również był człowiekiem, który uważał za swoje dziecko, dziecko kogoś innego. I chociaż Ephraim nie chciał myśleć w ten sposób, nie mógł walczyć z faktami. Dla niego nie było różnicy, czy Jonathan był jego, czy kogoś innego. Nie. Bo Jace był jego. Po prostu niektóre prawdy rządziły się swoimi prawami i jeśli w tym aspekcie mógł, rozumiał ją. Bardziej niż sądziła.
Skinął nikło głową, gdy podzieliła się z nim kolejnym wyznaniem. Łatwo było zapanować nad wyobraźnią dziecka, gdy nie była jeszcze zanadto rozwinięta, ale dorastanie, obserwacja świata prowadziła do bardziej rozwiniętych wniosków. A młody, niedoświadczony umysł chciał wiedzieć więcej. Chciał wiedzieć wszystko. Nie mógł się dziwić reakcji Allison oraz pytań, które kierowała do swojej mamy, ale nie wyobrażał sobie także ciężaru rzeczywistości, jaki opadł na barki kobiety. Odpowiedzi na kwestie były niesamowicie trudne. Dlaczego nie masz taty? Dlaczego jestem tylko ja? Dlaczego nasz dom zawsze różnił się od innych? Z tego co zdążył zaobserwować ten dom, ten jeden rodzic, ten brak drugiego nie były straszne. Były dobre. Bo Larabel się starała. Bo kochała tę małą istotkę, którą nazywała córką.
Ten dotyk, którym ją obdarzył, był potrzebny. Tak samo jak słowa opuszczające jego usta. Widział to w twarzy i oczach Flemming. Błyszczących w świetle ulicznej lampy, bo chociaż widział już ją w podobnych poruszeniu, te łzy były inne. Trzymała je w sobie, lecz wiedział, że potrzebowała oczyszczenia. I był naprawdę szczęśliwy, że mógł jej w tym towarzyszyć. Uśmiechnął się do niej delikatnie, by zarówno ją wesprzeć i zapewnić, że wszystko, co mówił i robił w jej kierunku, było szczere. Jednocześnie jednak kryła się tam doza smutku, u którego podstawy widniał zawód ludźmi, którzy nigdy nie powiedzieli jej tych słów. Dla niego, dla kapitana, dla ojca, dla jej znajomego były oczywiste. A przecież nie znali się wyjątkowo dobrze. Nie odkryli jeszcze przed sobą wszystkich poziomów, lecz nie można było odmówić im nici porozumienia. Coraz mocniej plecionej, coraz mocniej zaciskającej się w swój specyficzny sposób.
Kciukiem delikatnie przejechał po kości jarzmowej, zanim zabrał dłoń, jednak nie cofnął się. Pozostał na swoim miejscu, wciąż stojąc przed Larabel w tej samej odległości. Pozostawali wszak ciągle nieprzerwanie w intymnej konwersacji, gdzie przerwanie chociaż jednego elementu oznaczałoby zerwaniem porozumienia. Oczywiście — wycofał rękę, jednak oboje wiedzieli dlaczego. Gesty w ich wypadku stawały się bardziej prywatne, ekskluzywne. Być może nieco nieprzemyślane, ale na pewno nie niechciane. Bo Ephraim chciał jej dotknąć. I świadomość ta sprawiała, że serce nieco mu przyspieszyło.
Wiem, że możemy się jedynie starać i liczyć na jak najlepszy wynik, ale chyba już zawsze będę się bała, że nie będę w stanie zastąpić jej obojga rodziców.
- To zrozumiałe - przyznał, zapominając o kawie, którą wcześniej odstawił na dach samochodu. - Ale gdy strach przejmuje nad tobą kontrolę, przegrywasz. Nigdy nie będziesz dwójką ludzi i nie staraj się. Dokonałaś czegoś, czego wielu, by się nie podjęło. Bądź dumna z tego, co już zrobiłaś.
Być może brzmiał już nie jako przyjaciel, lecz jako przywódca, ale przyzwyczajeni do podobnych zachowań, rozpoznawali w tym wartość. I tak jak i on, ona również nawykła do przyjmowania rozkazów i ten rozkaz był skierowanym od niego do niej. Bądź dumna. Idź dalej i nie żałuj.
Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał jedynie mijających ich samochód. Spojrzenie Ephraima uniosło się gdzieś w głębię miasta, nie szukając żadnego konkretnego punktu.
- Cieszę się, że cię dziś zobaczyłem - wyznał po momencie, powracając jeszcze uwagą do spotkania weteranów. Bo chciał, aby zdawała sobie sprawę z faktu, że poczuł pewnego rodzaju ulgę, gdy dostrzegł jej twarz wśród zgromadzonych. Larabel była także wyjątkowo inteligentną kobietą, by zdawać sobie sprawę z faktu, iż kapitan nie odwoływał się do odczuwanej radości z powodu jej doświadczeń na wojnie, ale samej jej obecności. Ich relacji i tego, co zdążyło się między nimi wydarzyć i wciąż się wydarzało.
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
ODPOWIEDZ