echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
U Klausa zawsze dominowała fizyczność - absolutnie nie z jego własnej woli. Zwyczajnie w jego życiu musiało poukładać się tak, że zdawała się otaczać go z każdej strony, wyciągać po niego swoje lepkie macki, zwracać na siebie uwagę i wtłaczać do mózgu, że była czymś o przeważającej wszystko wartości. Spuszczała się z sufitu, ostawała na obitych skórą, klubowych stołkach i krzesłach, i kanapach, przyciskała się do jego skóry i wsuwała pod ubrania, przypominając nieustannie o tym, że jest wszechobecna. Wiele razy słyszał, że jest śliczny (nigdy przystojny, zawsze tylko śliczny) i ten komplement, okraszony niejednokrotnie całkiem ironizującym uśmiechem, wypierał swoją mnogością wszystkie inne, dotyczące pozostałych obszarów jego osoby.
Nic dziwnego, że nauczył się dość szybko oceniania nie tylko samego siebie, ale także otaczających go ludzi przez pryzmat powierzchowności i chociaż czasem przyłapywał się na tym zgorszony, a potem próbował z tego tropu zawrócić, było to coś zakorzenionego w nim do tego stopnia, że przeważało na jego myślach i zachowaniu, dopóki świadomie nie zdecydował się postawić oporu. A stawianie oporu było przecież męczące. Wiedział, że los obdarzył go duszą romantyka, elastyczną i giętką, która pod naporem wpojonych nauk uginała się jak guma, a potem cierpiała z działania przeciw swojej naturze. Wiedział także, że głęboko w środku marzył o licznych ideałach, które wychylały się daleko poza to, co cechowało się fizyczną urokliwością, ale miał wrażenie, że świat pozostawał na te jego rozterki zupełnie nieczuły. Świat był cielesny, wyciągał ręce po mięso. Świata nie interesowała dusza.
A przynajmniej nie tego świata, w którym żył on.
Teraz, obnażając się przed nieznajomym sobie chłopakiem w sposób zgoła nie fizyczny, wyobrażał sobie, że ten dzień był tylko pocztówką z wakacji. Kartką z pamiętnika, którą można było wyrwać. Magnesem na lodówce, który można było wyrzucić. Łzawym listem pisanym poetyckim piórem, po to tylko, żeby na końcu upchnąć go głęboko na dnie szuflady. Łatwiej mu przychodziło odrealnianie tego momentu i tego wyznania, które wymsknęło mu się spomiędzy warg w sposób tak prosty i przepełniony smutną samoświadomością, że to bolało niemal fizycznie niż dopuszczenie do siebie prawdziwości tego grudniowego popołudnia, które spędzał nieproszony dopalając papierosy na cudzym trawniku.
Nie wiedział nawet, jakim cudem odważył się wypowiedzieć to na głos - że nikt go nigdy nie kochał. Już po kilku sekundach stracił wiarę w to, że to wydarzyło się naprawdę, nurzając się w ułudzie, że może wykwitło tylko w jego myśli i nie narażał się właśnie na całą masę niewybrednych komentarzy albo politowania, którego nie chciał. Chciał tylko miłości - tylko albo , a fakt, że tak uparcie nie potrafił wciąż posklejać swojego serca po Maurice’u, choć próbował rzucać się nieustannie w wir bieżących uczuć, tylko dodatkowo go przygnębiał. Nie miał pojęcia czy ludzie zwyczajnie nie widzieli od razu gołym okiem, jak bardzo był już poharatany - nie tylko na udach - i po prostu nie dochodzili do wniosku, że nie warto było marnować swojego czasu na coś tak zniszczonego i ograbionego.
Słuchał jego słów z mieszaniną żalu i zazdrości, której starał się uparcie nie dopuszczać zbyt blisko serca.
- Obrazy mamy nie przytulą mnie w nocy - odpowiedział po prostu odrobinę gorzko, sprowadzając poniekąd tę jego radę do czystego absurdu. Oczywiście, wiedział, że to nie o to chłopakowi chodziło - domyślał się, że mówił o miłości do pasji, miłości do pamięci, miłości do tych momentów, które zapisały się w jego sercu lekkim piórem i powracały do niego wielokrotnie. Tylko, że taka forma miłości zdążyła go już zmęczyć. Wisiała mu nad karkiem, zabijała przerostem ambicji, dyszała nad uchem. Szukał uwolnienia od niej w rzeczach doczesnych, ale te zdawały się trwać w zmowie przeciwko niemu, zsyłając tylko kolejne nieszczęścia jak egipskie plagi. - Miałem już taką miłość - dodał po chwili, ale zaraz skrzywił się, orientując się, że to chyba nie brzmiało do końca poprawnie po angielsku. - To znaczy: byłem tak zakochany. I kochałem tylko ja. Ale wolę coś takiego niż nic. Nie jest ci pusto? - zapytał znowu, zupełnie jakby rozpaczliwie potrzebował zapewnienia, że nie był jedyną osobą na świecie, tak desperacko złaknioną głębszego uczucia.

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Gdyby był bardziej dojrzały- a przynajmniej starszy- pewnie zauważyłby problem, który chował się pod powierzchnią tego chłopaka jak kiepski gracz w chowanego. Taki, którego nie można było traktować poważnie, bo nigdy nie czuł swojego ciała na tyle, by schować je w bezpiecznym miejscu. Nie, ono zawsze wystawało- nogi, ręce, czasami głowa, a często po prostu rzucało cień i przez to ta osoba została szybko zdemaskowana. A może ona po prostu lubiła liczyć i czegoś szukać? Nie wiedział, ale wyczuwał podskórnie, że coś nie jest w porządku i temu chłopcu przydałaby się pomoc, ale Alfie był bezradny. Nie z powodu niechęci- już jako przyszły lekarz rozumiał jak wielką krzywdę mógłby poczynić, gdyby to on zabrał się za naprawianie. Właściwie tak samo było z urazami fizycznymi i psychicznymi- bez odpowiedniego doświadczenia można było jedynie zaszkodzić.
Po pierwsze, nie szkodzić.
Wyrywał się do pomocy, chciał krzyczeć, że wypadałoby coś z tym zrobić, ale słowa jakoś same zastygały mu na ustach, które przed momentem ten chłopak zachłannie całował. Może to było jedno z tych europejskich zaklęć i zamienił go w posłusznego i niemego sługę, skoro nie potrafił nawet przeciwstawić się słowom, które dla Buxtona nie miały żadnego sensu. Nie odczuwał aż tak tęsknoty za bliskością, nie wyczekiwał w snach tej pierwszej romantycznej miłości, która w tak młodym wieku staje się przekleństwem. Całe swoje dorosłe życie poświęcał raczej nieznośnej dezynfekcji zamieniając swoje ręce w niekończące się rany. To było jego Waterloo, z którym stawał w szranki decydując się na medycynę. Nie mógł być zaburzony, jeśli chciał kiedyś założyć rękawiczki i grzebać we wnętrznościach pacjenta. Musiał stanąć na nogi, więc zwyczajnie czasu zabrakło na wszelkie podboje i wyboje zostawiając go nieco beztroskiego pomimo swoich dwudziestu lat. Powinien sobie gratulować? A może zazdrościć do cna temu nieznajomemu, który zdołał już przeżyć tak wiele, że życiorysem mógł obdzielać jak ulotkami?
Nie chciał pytać traktując to po równi z nim jak ułudę, jak pijany sen, z którego nie obudził go nawet ten nieznośny skwar. I bardzo chciał- choć do tego nie zamierzał się jeszcze Klausowi przyznać- zatopić się w jego wargach i pić z nich do dna.
Zamiast tego wchodzili na grząski teren uczuć i Alfie chyba jednak nie chciał w nich brodzić jak Klaus. Nie teraz, może nigdy.
- Masz inną rodzinę, psa, chomika? Szczura? Kiedyś będę mieć szczura- oznajmił mu z całą mocą i choć brzmiało to jak jeden z tych nieszczęśliwych wykrętów, gdy żadna mądra odpowiedź nie ciśnie się na usta, on naprawdę wierzył, że zwierzęta są lepsze od tych podłych istot, które kochają tylko siebie.
Przynajmniej szczury, bo psy miały sierść i mogły przenosić bakterie, a potem śmierć. Przynajmniej tak wywnioskował jako dziecko i zdania na ten temat nie zmienił. Ani na temat miłości, która musiała być okrutną igraszką, skoro zmuszała tego pięknego (owszem, ślicznego jak cherubina) mężczyznę do kochania bez wzajemności. Jaka więc nadzieja była dla nich śmiertelników?
Westchnął.
Czy było mu pusto, bo przesypiał jak niemowlę szczęśliwie noce i nie tęsknił za nieznanym dotąd dreszczem? A może jednak oszukiwał sam siebie, bo poczuł go, gdy nieznajomy go całował? Może czuł go znacznie częściej niż był w stanie się przyznać?
- Co się stało z tym mężczyzną? Czemu cię nie pokochał?- zapytał unikając znowu rozmowy o sobie.
To był tak niedorzecznie nudny temat.
Tak bardzo, że zaobserwował kropelki potu na swojej skórze.
- Gdybyś ty mógł mnie pokochać… To chciałbym- odpowiedział po głębokim namyśle, ale byłoby to najbardziej egoistyczne, bo sam przed chwilą przyznał się mu wprost, że nie dałby rady takiej miłości odwzajemnić.
A jednak zachłannie sprawdzał granice.
- Nie, zapomnij, nie powinienem- wstał gwałtownie otrzepując kolana z trawy. Wymarzyło mu się lato pełne miłości, pieprzony sukinsyn, a sam o sobie mówił, że taki wychowany.

klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Coś z tym zrobić - Klaus przecież próbował. Och, próbował z całych sił, oddając się co rusz kolejnym rzeczom, które niszczyły go, jeśli nie w całości, to kawałek po kawałku, co było jeszcze gorsze, bo rozciągało się w czasie. Próbował zamaskować jakoś swój ból kolejnymi drobnymi zauroczeniami, zaczynami relacji, które pozbawione były perspektyw, pojedynczymi nocami spędzanymi zawsze w ramionach zupełnie innej osoby - ale to wszystko było jak naklejanie plasterka na ranę tak głęboką, że nadawała się tylko do szycia. Nie zmieniało to faktu, że gdyby faktycznie wiedział, jak silnie nieznajomy chłopak odczuwał jego wewnętrzny marazm, pewnie zrobiłoby mu się trochę głupio. Na co dzień jednak wolał poruszać się po bezpiecznych rejonach literackich alegorii, odniesień i metafor, bo na ich wodach czuł się dużo bezpieczniej, niż płynąc z prądem własnych, lękowych myśli - nie wiedział więc, co takiego skłoniło go do zaufania temu obcemu sobie człowiekowi tak mocno, żeby dzielić się z nim swoimi obawami i pragnieniami.
Być może zapunktował sobie tym właśnie, że Werner nie zdążył jeszcze utkać z nim żadnej relacji - bo przecież pocałunku nie można było zaliczyć na ten poczet, a przynajmniej nie w jego rozumowaniu. Pocałować można było zupełnie każdego i to przecież absolutnie o niczym nie świadczyło, choćby z całej siły starał się udawać, że było inaczej. Ale przecież takich nieznajomych - od pocałunków, znaczy się - zwykle również trzymał na odpowiedni, emocjonalny przynajmniej dystans, w obawie przed zranieniem albo wyśmianiem. Teraz, w to grudniowe popołudnie, w kilka dób po siedemnastych urodzinach, świętowanych skromnie w rodzinnym gronie (czyli dokładnie tak, jak nie chciał), być może osiągał szczyt swojej desperacji, próbując za wszelką cenę przeskoczyć szybko ponad tym czasem przeznaczonym na oswajanie, żeby przejść od razu do rzeczy i znaleźć sobie nowy obiekt dogłębnej fascynacji - bo bez tego było mu tak cholernie pusto, jakby ktoś wydrążył mu w duszy dziurę.
To mógł być jego ostatni bastion, ostatnia szansa: albo uda się teraz, albo nie uda się już n i g d y, do jakiego to wniosku doszedł z typowym dla wieku nastoletniego dramatyzmem i odrobiną przesady. I ten właśnie bastion w tym momencie zaczął wymieniać mu wszelkie możliwe remedia na bolączki serca, jakie chyba tylko były mu znane, a Klaus uśmiechnął się krzywo i smutno, słysząc sugestię, że jakikolwiek zwierzak mógłby ukoić to, co pożerało go od środka. Nie miał jednak zamiaru w żadnym razie wytykać swojemu rozmówcy ignorancji ani tym bardziej naiwności, choć z pewnością w środku musiał odczuć jego słowa jako jedną z tych dwóch rzeczy.
- Masz rację, szczur może pomóc - odparł zatem po prostu, choć w żadnym razie nie wybrzmiało to przekonująco, a raczej zduszonymi tonami podświadomej rezygnacji. Nagle tknęła go myśl, że nigdy w sumie nie miał żadnego zwierzęcia - najpierw dlatego, że matka obawiała się, że mógłby dostać alergii, a po jej śmierci z powodu faktu, że przejął bezwiednie jej myślenie i bał się spróbować. Miał wrażenie, że ze swoim szczęściem przygarnąłby psa (bo szczerze uwielbiał psy), pokochał go i to wszystko tylko po to, żeby zaraz wyszło na światło dzienne następne jego uczulenie i trzeba było go komuś oddać, a on po raz kolejny musiałby zaleczać domowymi sposobami złamane serce. - Mam nadzieję, że uda ci się go mieć jak najszybciej - wyraził jeszcze swoje poparcie dla tego pomysłu, bo przecież nie wierzył w to, że ktokolwiek potrafiłby czerpać szczerą radość z takiej kompletnej samotności - nawet jeśli jego rozmówca zdawał się całkiem przekonany do systemu wyznawanych przez siebie wartości.
Podobnie jak on sam był wybitnie przekonany o tym, że rozmawianie o Maurice’u nie przyniesie mu żadnego ukojenia, a jedynie rozdrapie na nowo rany, które i tak otwierał regularnie własnymi dłońmi. Po usłyszeniu jego pytania, przez chwilę po prostu trwał w milczeniu - trochę właśnie przez to, że miał wrażenie, że zaraz niechcący powie mu o czymś niezwykle zakazanym i brudnym (tak brudnym, że ten sterylny chłopak nie będzie w stanie wyzbyć się tego wspomnienia, niezależnie od ilości płynu do dezynfekcji, którym natarłby skórę), trochę z poczucia wstydu, które przebudzało się u niego zawsze, kiedy przypominał sobie ostatnie spotkanie z DeVilliersem, a trochę chyba przez to, że sam nie był pewien, jaka odpowiedź powinna paść na to pytanie.
- Nie wiem, dlaczego - przyznał wreszcie, cicho i jakby zduszenie. - Zwłaszcza, że dla niego nawet zacząłem... - rozpoczął myśl, ale urwał ją w panice, zdając sobie gwałtownie sprawę z tego, że miał ochotę powiedzieć temu nieznajomemu zdecydowanie zbyt dużo. - Zwłaszcza, że zrobiłem dla niego takie rzeczy, których nigdy sam z siebie bym nie zrobił - poprawił się zatem, choć serce wciąż waliło mu przesadnie szybko, jakby czuło doskonale, jak minimalne otarł się o wpuszczenie innej osoby we własną tragedię. Odchrząknął zaraz, w lekkim zmieszaniu zawieszając spojrzenie na przypalonej słońcem trawie. - A może właśnie to było powodem - dodał po chwili, odrobinę zbyt gorzko, bo czy to nie Maurice, w jakże litościwym geście, nie pouczył go na końcu, żeby nie poświęcał się tak bardzo dla miłości? - I nie wiem też, co się z nim stało. Nie mieszkał tam, gdzie ja ani tu, gdzie ty. Poznałem go w Bogocie - wyjaśnił jeszcze, starając się odciągnąć swoje myśli od tej pesymistycznej refleksji, która naszła go przed chwilą.
Krótką ciszę przerwały w końcu kolejne słowa chłopaka, usłyszawszy które, Klaus ponownie przeniósł na niego spojrzenie - pełne równych pokładów nadziei, co zwykłego cierpienia. Nie spodziewał się zupełnie takiego obrotu spraw i wyraz lekkiego zaskoczenia trzymał się uparcie jego twarzy. Czy to nie on przed chwilą powiedział, że nie byłby w stanie go pokochać? Ale przecież jedno nie wykluczało drugiego, a Werner sam przed momentem przyznał mu, że woli miłość nieszczęśliwą niż żadną. Teraz tylko nie potrafił rozstrzygnąć czy podobne oświadczenie było ze strony nieznajomego aktem miłosierdzia czy raczej okrucieństwa. Nie zdążył jednak w żaden sposób zareagować na to wyznanie, bo chłopak zaraz zerwał się jak oparzony na nogi (po raz kolejny).
Klaus przez chwilę jeszcze pozostał na ziemi, wpatrując się w niego uważnie, jakby rozsądzał, co zrobić chciał, a co należało.
- Dlaczego nie? - spytał w końcu, zupełnie jakby samego siebie próbował właśnie przekonać do tego, że znalazł właśnie cudowne panaceum, które wywinduje go pod niebo, a nie zakopie jeszcze głębiej w tym dole, w którym i tak już siedział. Ledwie wypowiedziawszy te słowa, podniósł się (lekko chwiejnie) z trawy, żeby następnie znowu się do niego zbliżyć. Ostrożnie - jakby w lęku, że ten osobliwy chłopak znowu zdecyduje się odskoczyć od niego jak najdalej, jak spłoszone zwierzę. Powoli wysunął swoją rękę na spotkanie jednej z jego dłoni, którą ujął delikatnie, a następnie ułożył na własnym boku, skracając z nim dystans jeszcze odrobinę.
- Myślę, że mógłbym - oznajmił w końcu i, jakby w celu sprawdzenia swojej teorii i w ślepej wierze, że to najlepszy na to sposób, ponownie sięgnął do jego ust, robiąc to jednak na tyle powoli, żeby dać mu swobodną przestrzeń na ewentualne wycofanie się.

Alfie Buxton
rezydent chirurgii — Cairns Hospital
24 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
panicz, który marnuje swoją błękitną krew wypruwając żyły na rezydenturze z chirurgii urazowej, poza tym dumny chłopak pani architekt, choć nadal ma kłopoty rodzinne i mieszka na łodzi
Może problem z Buxtonem polegał na tym, że nie próbował. Nie był jednym z tych mężczyzn, którzy nagle w okresie dojrzewania zaczynają buntować się przeciwko zastanym porządkom. Wręcz przeciwnie, zdawał sobie sprawę, że wybór kariery lekarza jest ostatnim aktem jego samowoli i to na dodatek chybionym, bo co to za sprzeciwianie się woli przodków, skoro koniec końców ląduje na medycznych studiach. Mogło być gorzej, zdecydowanie. Nie prowadził do domu za rękę jakiejś absurdalnie biednej dziewczyny, której oświadczył się pierścionkiem po babci (nie, żeby z Claire kłócili się, kto go otrzyma) ani nie przedstawiał kolegi, który miał okazać się kimś więcej. On po prostu zawierzył swój los medycynie i uznał to za ostatni przejaw buntu nastoletniego. Nie miał czasu wszak na inne, bo to był bardzo wymagający kierunek i zaraz pochłonęły go książki oraz praktyka. Z tego też powodu niewiele mu zostało przestrzeni na ten sprzeciw, który zdawał się karmić Klausa jak najdoskonalszy potwór. Wyciągał on po niego łapy i podszeptywał mu do ucha jak bardzo samotny jest w tej próżni i głodny poznania kogoś naprawdę. Alfie nie słyszał tego głosu, zdawał się być odlany od idealnej formy jak i jego rodzice i momentami nawet tego żałował, choć nie teraz, gdy pomimo parnego lata czuł niepokój, który przynosił ze sobą nieznajomy.
Uczucie to było irytujące i rozpraszające, zupełnie jakby jakaś zaraza padła na ten ogród i powoli zamieniał się on w cmentarzysko roślin, które jeszcze wczoraj zachwycały go pełnym rozkwitem. Gdzie były te upajające malwy? Ta cała poezja pąków, które przeczyły australijskiej spiekocie i które przypominało mu jedno z tych wyśnionych pór roku, do których miał wracać jako mężczyzna dojrzały? Nie mógł na to pozwolić, pomoc, która jakoś naturalnie cisnęła się mu w pierwszym odruchu, odpływała, bo chciała ocalić sielankę, którą młodzieniec usiłował zaburzyć.
Jak bardzo w tym wszystkim był egoistyczny. Czy to nie jest przesłanka do tego, by jednak zawiesił na kołku swój lekarski kitel? Jakże go nienawidził w tym momencie za takie myśli i za zburzenie idylli, którą z takim trudem sobie wypracował.
- Złamał ci serce- stwierdził więc zupełnie tak jakby nic takiego się nie stało, ot, przecież kiedyś się zrośnie. To było praktycznie to samo co złamanie kończyny, a Alfie chciał kiedyś celować w ich naprawie. - I jeśli nie chcesz, nie mów, co ci zrobił ani dlaczego, ale przecież kiedyś to minie, zwłaszcza że on jest w Bogocie- wygłosił jedną z tych okrągłych fraz, jakimi w przyszłości miał karmić swoich pacjentów, ale do cholery, co on obecnie wiedział o miłości. Był przecież tylko studentem, który zjechał na wakacje do domu i który dość naiwnie marzył o szczurze, a przecież jego matka nigdy nie zgodzi na tego gryzonia w domu. Jak on miał przełożyć to na język Klausa, który opowiadał o czymś tak wzniosłym?
Czy koniecznie Alfie Buxton chciał dorosnąć pośród tego ogrodu cieni, pod ręką z chłopakiem, który i tak oddał serce komuś innemu?
Brzmiało to jak przepis na idealną katastrofę i chyba początkowo nawet się temu poddał. Na pewno, bo gdy wreszcie mężczyzna go znowu pocałował, poddał się temu i teraz przedłużał ten pocałunek w nieskończoność zupełnie jakby tym razem miał się zatracić w tym smutku na dobre, jakby wreszcie nostalgia była czymś, w czym mu do twarzy. Nie potrafił jednak zauważyć w którym momencie przełamał się i jednak odmówił, odsunął się najpierw na milimetry, a potem na centymetry od młodzieńca i jego zatrutej wizji.
- Kiedyś znajdziesz miłość. Taką, która cię nie pochłonie, ale nie przypadnie ci ona do gustu, bo lubisz być nieszczęśliwy- posłał mu nawet jeden z tych wyrozumiałych uśmiechów, którym chciał mu zakomunikować, że tak, rozumie i wcale go za to nie wini. Za to miał nadzieję, że i chłopak nie będzie zły na niego, że ten pocałunek miał być ostatnim aktem ich znajomości. Za piękny był świat Alfiego- tak niewinny, tak radosny- by pozwolić wybrzmieć smutkowi Klausa, który wzbierał się jak jedna z tych nieznanych dotąd fal.
Poza tym zbierało się na burzę, co spostrzegł, gdy uniósł do góry głowę. Dlatego było tak parno, duszno, tak nieswojo.
- Powinieneś już iść. Zaraz będzie padać- uświadomił go łagodnie, a sam zabrał swoje papierosy i jestestwo ze swojego ogrodu czując, że i owszem, zapamięta go na dobre, ale teraz z wielką ulgą zatrzaskiwał za nim drzwi i wracał do swoich niewinnych mrzonek, których nie zdążył pochować w tym ogrodzie.
A potem lato minęło i przyszła jesień.

koniec <3
klaus amadeus werner
ODPOWIEDZ