uczennica / taksydermistka — liceum / szopa za domem
17 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
undeniably frightening and undeniably cool
00.1
zapłatą bowiem za grzech jest śmierć,
ale darem łaski Boga jest życie wieczne
w Jezusie Chrystusie, naszym Panu
Viper Monroe pochodziła z rodziny o korzeniach równie niejasnych, co jej własna tożsamość. Wiedziała, że jej babka, Eleonore, była surową kobietą, która nosiła zawsze na szyi ciężki dowód chrystusowego cierpienia, wyrzeźbiony w posrebrzanym metalu, że modliła się zaciekle i oddawała dzieci opiece Najświętszej Marii Panny, że regularnie nawiedzała miejscowy kościółek, wychowała się w rodzinie o stabilnej pozycji społecznej, a za mąż wyszła mając niespełna siedemnaście lat, za syna przyjaciół swojego ojca, który był od niej sporo starszy i niebawem miał odziedziczyć rodzinną stadninę. Eleonore, wychowana surową ręką przez osieroconą wcześnie matkę i cholerycznego ojca, nauczona twardej miłości jedynego Boga, potrafiła oddać swojemu nielicznemu - ku rozpaczy rodziny - potomstwu jedynie namiastkę uczucia, które wiązało się z macierzyństwem. Zabierała dzieci na dłużące się nabożeństwa, modliła do posrebrzanego łańcuszka z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, po kościele odsyłała gospodynię do obowiązków domowych, a sama kładła nacisk na religijną edukację i ewangelizację młodych ze swojej krwi.
Za sprawy związane z biznesem odpowiadał jej małżonek - postawny, wysoki mężczyzna, którego głowę zagarniały powoli zakola i siwizna, a umysł gnił pod płaszczykiem stopniowo objawiającego się szaleństwa. Na samym początku uznawano je za rodzaj awangardy, odciskającej czasem znamię na pokrewnych mu miłośnikach własnoręcznie pędzonego bimbru. Miłość do żony przekuwał powoli w obsesję - na punkcie jej włosów i paznokci, krzyżyka, który nosiła na szyi oraz uległości, którą prezentowała jedynie w łóżku, bo w życiu pod niskim obcasem potrafiła zdusić wszelkie przejawy dziecięcej niefrasobliwości. Swoje szaleństwo senior Monroe zabić próbował zamiłowaniem do hazardu i sakramentu komunii świętej, a wypłynąć pozwalał mu jedynie nocami, kiedy uporczywe myśli, które nawoływały go z prawdziwie fizycznych przestrzeni, takich jak wąski przesmyk korytarza przy przejściu z jadalni do kuchni, zmuszały go do wędrówek wokół gospodarstwa przy świetle księżyca, który wtedy zdawał się być tak ogromny, jakby miał zaraz pochłonął rzeczywistość. Victor Monroe, po którym Viper dostała imię, znaczące czoło jak szatańskie piętno, nigdy nie wyznał, do czego skłonić go próbowały nękające głosy - nie przyznał się nigdy, że kazały mu pozbawić życia żonę i pierworodnego syna, Bartholomewa. Trzymał je na uwięzi tak długo, jak był w stanie, a powiernikiem jego sekretów został kogut, który w końcu odwrócił się przeciwko niemu, obrzucając go oceniającym spojrzeniem za każdym razem, kiedy Victor odważył się koło niego przejść. Pochłonięty własnymi rozterkami, nie dostrzegł nawet, kiedy z dnia na dzień był zmuszony zwolnić gosposię, odsprzedać część zwierzyny i wyzbyć się drogiej biżuterii swojej żony, aby utrzymać rodzinę przy życiu. O wszystko obwiniał koguta, który stał się nagle ucieleśnieniem całego jego szaleństwa i zła, które go spotkało. Którejś soboty ściął mu łeb i kazał Eleanore przyrządzić z niego rosół. Potem nawiedział go w snach, bezgłowy i wściekły, powtarzający w kółko: "zabij swoją żonę i syna".
Nie zrobił tego. Zamiast tego zabił siebie, któregoś wrześniowego poranka; odnalezione ciało, w którym kręgosłup pękł na dwoje, zwisało z podtrzymującej dach stodoły belki, tuż obok pniaka, na którym tydzień wcześniej obcięto łeb kogutowi. Victor zostawił dorastające dzieci na pastwę podupadającej na wierze żony, która ze wszystkich dobrodziejstw, które gromadziła przez lata, pozwoliła sobie pozostawić tylko posrebrzany łańcuszek z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa. Nieświadoma okrutnego losu, przed którym uchroniło ją heroiczne samobójstwo mężczyzny jej życia, które interpretowała jako świętokradztwo, zgorzkniała do reszty i jeszcze częściej modliła się do Najświętszej Marii Panny o wybawienie swojej rodziny, swojej podupadającej na zdrowiu matki i trójki dzieci, z których najstarszego syna kochała najmocniej, a więc także najsurowiej go traktowała. Niestroniąca nigdy od przemocy fizycznej, teraz dołączyła do niej emocjonalne nękanie i upokarzanie, z którego spowiadała się starannie przed miejscowym księdzem, nie pozwalając sobie uronić ani jednej łzy.
Jej syn wyrósł na mężczyznę, którego się wstydziła. Szybko shańbił imię rodziny, zapładniając dziewczynę, z której rodzicami Eleonore często przesiadywała w jednej kościelnej ławce. Zorganizowała ślub - skromny, bo rodzinny budżet nie pozwolił jej na wiele, ale wystarczająco przyzwoity, żeby ludzie z dziurami zamiast serca nie opowiadali bzdur za jej plecami. Jej syn chciał nazwać pierworodnego imieniem swojego ojca, ale nie pozwoliła mu na to, zgorszona wciąż jego oddalonym od Boga postępkiem, który okrył ich rodzinę hańbą na długie lata. Nie wiedziała, że w dziesiątą rocznicę jej śmierci, która miała pokryć się z urodzinami jej bliźniaczych wnucząt, Bartholomew powróci do pragnienia sprzed lat, wypielęgnowawszy w sobie nienawiść do matki i nostalgiczne przywiązanie do wspomnienia o zabierającym go czasem ze sobą na nocne spacery ojcu. Victor opowiadał mu wtedy o konstelacjach, planetach i zjawiskach kosmicznych; tłumaczył, że w istocie w tym nieskończonym porównaniu do ciał niebieskich zawsze będą mali, ale przeznaczeniem każdego człowieka było urosnąć w poczynaniach na tyle, żeby zapisać się między gwiazdami na nieboskłonie.
Wiedziony nienawiścią do rodzicielki, na swoją wybrankę Bart wybrał kobietę będącą przeciwieństwem matczynego despotyzmu, choć przeganiającą Eleonore pobożnością. Grace z domu Powell od teściowej otrzymała jako prezent ślubny posrebrzany łańcuszek z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, co było wyrazem wyjątkowej sympatii, niewątpliwie większej niż ta żywiona przez przedwcześnie owdowiałą kobietę do własnego syna. Młoda wówczas i naiwna dziewczyna wtedy jeszcze nie wiedziała, że ściskając ten religijny podarek będzie w przyszłości przyjmować ciosy z rąk wybranka swojego serca, a posrebrzany łańcuszek z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa częściej będzie pokrywał się jej własnymi łzami i krwią niż bożym błogosławieństwem.
Śmierć Eleanore była łagodna i wyczekiwana, jak to zwykle miała w zwyczaju obchodzić się z ludźmi okrutnymi i pozbawionymi skrupułów. Bartholomew się cieszył. Grace płakała częściej. Ich dzieci zaczęły nosić na ciałach siniaki. Bartholomew, pierwszy raz od samobójstwa swojego ojca, czuł spokój.
Viper nie znała dziadków. Nie znała historii posrebrzanego łańcuszka z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa ani szaleństwa swojego imiennika. Viper nie wiedziała, że stary pniak, który regularnie pokrywał się krwią ubijanej zwierzyny, chował w sobie bardziej złożoną historię. Nie wiedziała, że złość jej ojca miała korzenie w surowym wychowaniu jej babki. Wiedziała jednak i była tego boleśnie świadoma, że nad ich rodziną ciążyła klątwa - wystarczająco wielka, aby zapisać się w gwiazdach.
Od zawsze miała przekonanie, że jej własna śmierć nie będzie miała nic wspólnego z czułością - ostatnim pocałunkiem wyciągającym z płuc westchnienie, syntezą życia mniej lub bardziej udanego, pojednawczym połączeniem się ze wszechświatem. Od małego wiedziała, że jej śmierć będzie brudna i nieczysta; chowała się w przekonaniu, że umrze młodo od ostrza lub liny, że gałąź rosnącej nieopodal daglezji ugnie się pod ciężarem jej ciała, tak jak przed laty belka stodoły pod zwłokami jej dziadka. Miała plany - szczegółowe, z uwzględnieniem zmieniających się pór roku czy warunków atmosferycznych, wyczerpujące, maniakalnie kreślone na kartkach zeszytu w linie, rozrysowane i pogłębione. Miała listy - od dawna w liczbie mnogiej, bo choć często zmieniała się ich treść, ona nie miała sumienia któregokolwiek z nich się pozbywać. Liczyła na to, że kiedy nadejdzie ten moment, wybierze odpowiedni - choć podświadomie czuła, że po prostu napisze go jeszcze raz, od nowa.
Viper bała się pozostawić swój kres do decyzji ślepemu losowi. Bała się tego rodzaju śmierci, który przychodzi niezapowiedziany, wymykając się skrzętnemu planowaniu i drobiazgowości. Bała się utraty decyzyjności i kontroli - od zawsze przygotowana do każdego dnia i na każdą ewentualność, nie wyobrażała sobie opuszczania tego świata wbrew swojej woli i bez własnego wkładu. Czasem te myśli prześladowały ją uparcie - tak jak Victor Senior pogrążała się w mroku, spacerując nocami dookoła gospodarstwa. Nie rozmawiała ze zwierzętami, nie powierzała im swoich sekretów - z nieszlachetnym wyjątkiem pod postacią tamtej głupiej gry, w którą dała się wciągnąć z nudy i poczucia marazmu - nie słyszała w głowie głosów, zachęcających do mordu. Jej tragedią i jej szaleństwem był jej własny mrok, pożerający ją, trawiący i wypluwający jak kości, z którymi nie poradził sobie żołądek; mrok, który mierzył się odważnie ze światłem ogromnego księżyca, wyścigując się z nim na rozmiary. Nie rozumiała źródła swojego cierpienia, choć była przekonana, że spłynęło na nią genetycznie, było wyssane z mlekiem matki i przeniesione na anemiczną skórę jej skąpymi pocałunkami, okazjonalnie składanymi w dzieciństwie na czole. Sięgała wtedy czasem ręką do posrebrzanego łańcuszka z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, a Grace była bardzo poruszona,kiedy odsuwała od niego jej dłonie.
Ojcowskie napady furii nie miały w sobie nic z maryjnych modlitw składanych przez matkę przed wizerunkiem Matki Boskiej, nie zostawiały odcisku na sobotniej spowiedzi, kryjąc się po kątach w szarym kontratypie karcenia małoletnich. W twarzy ojca nie było śladów charakterystycznej dla matki bogobojności, choć często przecież odwoływał się do niej, żeby usprawiedliwić swoje niechlubne czyny. Wygięte złością usta Bartholomewa Monroe'a kojarzyły jej się tylko z bólem - w tym najbardziej zwierzęcym, fizycznym znaczeniu. Bólem, w którym czasem wypatrywała swojego wybawienia, bo wydawał się być jednocześnie nauczką i nagrodą za przetrwanie kolejnego dnia zinternalizowanej nienawiści. Bólem, którego mimo wszystko nie potrafiła postrzegać w kategoriach piękna czy szlachetnego cierpienia. Bólem, przez który czuła się jak szmata.
Teraz nie czuła bólu. Nie była nawet pewna czy wciąż żyła. Marzyła o tym, żeby okazało się, że nie - że teraz czekał ją tylko spokój albo wieczne potępienie na jasno określonych zasadach, bo choć nie wierzyła w Sąd Ostateczny, wizje dantejskiego i biblijnego piekła prześladowały ją nieustannie jako pewnik jej przyszłości. Nawiedzały ją w snach, ogarniały głowę, przekonywały o swojej nieomylności; pośród płomieni stał dziadek, którego nigdy nie znała i którego twarzy nie potrafiła rozpoznać. Na ramieniu siedział mu ogromny, kolorowy kogut, niczym uosobienie samego Szatana i oboje wbijali w nią świdrujące spojrzenie.
Gdyby wiedziała, że struto ją przeciwbólowymi opioidami, zakuto w w więzy szpitalnego łóżka i trzymano w pułapce między świadomością i jej brakiem, gdyby mogła mieć pewność, że to Piekło, które widzi jest tylko marą albo aż rzeczywistością, gdyby wiedziała, że poza porażającą samotnością, dzieloną tylko z obcym jej mężczyzną i jego ekstrawaganckim zwierzęciem, było coś jeszcze - być może nie czułaby tak przeraźliwie i dobitnie, że pożera ją jej własna głowa.
To była jej wina. Jej głupi kaprys. Jej naiwna wiara w to, że nikt się dowie. Jej grzech - nie wiedziała czy ciężki w sensie religijnym, ale z pewnością ciążący. Jej prywatne potępienie, którego nie sposób było się pozbyć. Krew pod paznokciami ojca była w istocie krwią powlekającą jej własne palce. Jego gniew odbijać się powinien wyłącznie od jej ciała, a ona oddałaby je mu bezwiednie i bez protestów, tak jak robiła to zawsze. Nikogo nie powinno tam być - tylko ona i jej demony, z których największy miał fizyczną postać i usta wykrzywione złością. Nikt nie powinien był jej pomagać, bo przecież zasługiwała w pełni na każde z tych uderzeń, które miało wytrącić z niej wszystko, co nieczyste. Zasługiwała też na każdy gram znienawidzonego przez siebie wstydu - powinna wylizać z niego talerz i nie zostawić na nim ani jednego okruszka. Zasługiwała na każde z tych słów, które raniły ją mocniej niż którykolwiek cios, bo były przecież prawdziwe; bo odbijały jej własne myśli i lęki. Zasługiwała na poczucie beznadziei, do którego budziła się, okryta cienką warstwą bólu, który przebijał się przez działanie leków. Zasługiwała na każdą - metaforycznie i nie - wbijaną pod skórę szpilkę, która jak okrutna pieszczota miała odsunąć ją od źródła jej własnego cierpienia.
Nie zasługiwał za to Isaac - żeby zbierać za nią ten ból. Nie zasługiwał ojciec - żeby musieć być jego wykonawcą. Nie zasługiwała matka, która pewnie już teraz ściskała w dłoniach posrebrzany łańcuszek z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, próbując przewartościować obie swoje trudne miłości - do Bartholomewa Monroe'a i własnych dzieci. Nie zasługiwało rodzeństwo, które - jak wierzyła - straciła bezpowrotnie, bo przecież teraz już wszyscy wiedzieli. Kim była, co zrobiła i że to wszystko było jej winą. Wiedziała dobrze, że ból Isaaca był ich bólem, ale ból Viper nie, bo zawsze był na ostatnim miejscu. Wiedziała też, że nie darują jej nigdy, że z winy jej własnego kaprysu ich ulubiony brat cierpiał właśnie, z pewnością dużo bardziej niż ona bo za niewinność o ile w ogóle jeszcze żył. Nawiedzały ją wizje, w których Isaac włóczył się bezmyślnie po bezkresach innego świata, żeby do końca jej nędznego życia, który - jak miała nadzieję - nadejść miał nieuchronnie i szybko, będzie odwiedzał ją w snach, siadał na skraju łóżka i mówił, że pewnie jest zadowolona, że wreszcie ma ten pokój tylko dla siebie. Nie sądziła, żeby był zdolny do nienawiści - choć wszyscy Monroe nosili w sobie jakiś jej ułamek, Isaac swój przydział najwidoczniej wyparł lub zmarnotrawił - tak jak ona zmarnotrawiła jego wciąż dziecinne i bezrefleksyjne, wewnętrzne szczęście, za które wszyscy tak cholernie go uwielbiali i za którego brak nienawidzili Viper. Było jej żal Felixa, bo choć wiedziała zawsze, że albo umrze pierwsza, albo - w najidealniejszym świecie - równo z nim, wiedziała, że nikt inny nie zrozumie go tak jak ona. Było jej żal ich wszystkich - bo gdyby umarła tak, skatowana i żenująca, nie potrafiliby wyrzygać na nią tej uzasadnionej złości za to, co zrobiła Isaakowi i musieliby dusić się z nią do końca życia, przekonani, że o zmarłych należało mówić dobrze. I choć nie wierzyła też, że ktokolwiek by za nią zapłakał, była przekonana, że wyrządzi tylko więcej cierpienia, niezależnie od tego, co się z nią wydarzy.
Żywa czy martwa - nigdy nie była niczym innym niż uosobieniem wszelkich nieszczęść, pecha, zawodu; czymś zbędnym i niewygodnym, bo kanciastym i nieforemnym - i z każdym dniem coraz mniej czuła się oraz wierzyła w to, że jest człowiekiem. Była tylko obiektem - wadzącym i wadliwym, który jak stary mebel nie mógł znaleźć sobie miejsca, który trzymało się tylko z niejasnego przywiązania, jakim w jej przypadku były więzy krwi. I była też złością - tak ogromną, że z trudem mieściła się w tym znienawidzonym przez nią ciele, której nie potrafiła zrzucić z zalegającymi fałdami tłuszczu, przez które chciało jej się płakać, ale nie płakała, bo ta właśnie złość i perfekcjonizm nie pozwalały jej na to. Nie zasłużyła na łzy - swoje, uwalniające i oczyszczające. Innych - tłoczone współczuciem. Zresztą nie chciała współczucia, znieczuliła się na nie i z każdym dniem coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że potrafiła przyjmować tylko wszystko to, co negatywne.
Nie chciała się budzić. Nie była tego świadoma, ale bała się - strachem tak zwierzęcym i paskudnym, że wszystkie słowa, które mogłyby posłużyć do jego wyrażenia, zdawały się zbyt skomplikowane. Dusiła się pod szpitalnym sufitem, powieki były zbyt ciężkie, żeby je unieść. Słyszała głosy, ale nie była pewna czy to tylko kolejny etap szaleństwa, czy obok niej faktycznie ktoś był. Powinien być przy Isaacu. Z tą myślą, wciskającą się powoli w przebudzoną świadomość, próbowała skupić się na słowach, które rozbijały się o ściany wokół niej, ale wszystko brzmiało nierealnie, jak najgorsze bzdury. Miała wrażenie, że zapomniała rodzimego języka, struktur gramatycznych, skomplikowanej sztuki manewrowania wyrazami w taki sposób, żeby składały się w zdania. Czuła jak przez zamknięte powieki drażni ją światło zawieszonych pod sufitem jarzeniówek, a po skórze, falami wzbierającej powoli paniki, spływa gorąco. Jej twarz w tym wszystkim stała się nagle wilgotna - nie rozumiała jeszcze, że spod zatrzaśniętych oczu wymykają się wąskie strużki łez, tych samych, które dusiła w sobie zawzięcie przez wszystkie lata. Uwolniły się teraz, rzeźbiąc nieznośną i bezbrzeżną goryczą korytarze na jej policzkach. Gdy zdała sobie z tego sprawę, pomyślała, że z pewnością ich ślady zostaną tam na zawsze; że będzie sunąć jeszcze ulicami Lorne Bay, żywa lub martwa, niczym skatowana dusza poddawana wiecznej udręce, z dowodami własnej słabości wyrytymi na buzi jak blizny.
Wciąż nie otworzyła oczu, ale musiała chyba poruszyć się nieznacznie, żeby sprawdzić czy potrafiła jeszcze nawiązać z własnym ciałem jakiekolwiek połączenie. Odrobina tępego bólu, rozkoszna i potrzebna, wysłała jej sygnał, że tak i to wielce ją zasmuciło.
Viper Monroe, pomimo wszelkich nadziei na to, że okaże się inaczej, nadal żyła.
uczeń — liceum
17 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
WARNING
easily provoked and heavily armed
Jego duch unosił się nad ciałem i wszystkimi zgromadzonymi wokoło niego. Jego uczucia zdawały się być zamrożone, zablokowane na tą chwilę wielkiego przerażenia, które konsumowało jego ciało. Żadne dźwięki i konkretne słowa do niego nie docierały, gromadziły się za niewidzialną barierą razem z jego uczuciami. Zdawał sobie sprawę, że wszystko to uderzy w niego za chwilę, ale marzył by zostać w tym stanie już na zawsze i nie musieć doświadczać bólu związanego z takimi sprawami, narastającymi z każdym dniem. Ból emocjonalny był jedynym bólem, z którym mógł obcować. Nie potrafił ich porównać, ocenić, skalować - potrafił jedynie gromadzić coraz więcej i więcej, aż wszystko wybuchnie.
Dłoń na jego karku, obudziła go z transu, wrzucając go brutalnie w rzeczywistość. Dotyk i to w takim miejscu, był ostatnim czego w tym momencie potrzebował. Ba, nie potrzebował tego w żadnym momencie swojego całego życia, a sama myśl o tym napawała go wściekłością, dlatego właśnie odsunął się od Saula jak oparzony, posyłając mu groźne spojrzenie. Co prawda, na jedną chwilę pomogło mu to wrócić na ziemię, z powrotem do szpitala, by nieznane mu uczucia zaczęły go konsumować od nowa. Nigdy nie był dobry w nazywaniu swoich emocji, głównie skupiały się one na niekontrolowanej złości, która jednak była głównie zasłoną. Odgradzała go ona przed uczuciami mu na pozór nieznanymi, przerażającymi i w jego głowie, oznaczającymi jedynie słabość. Silni chłopcy nie byli słabi, a on w szczególności - nie mógł przynieść sobie takiej hańby, nie mógł pozwolić choćby na jeden moment niedoskonałości w kontekście toksycznej męskości. Czasem się bał, że jeśli mur oddzielający od tych słabych punktów zniknie, to nie będzie on wstanie się pozbierać, albowiem będą to uczucia tak intensywne, że pochłoną go całkowicie, pożrą wnętrzności i nie będzie już odwrotu. Dlatego starał się z całych sił by do tego nie doszło. Trzymał rękę na pulsie - choć to zazwyczaj Viper trzymała rękę na jego pulsie - czasem uciekając się do różnych mniej lub bardziej racjonalnych sposobów (głównie mniej).
W innych okolicznościach rzucałby więcej gróźb i wyzwisk w stronę każdego z rodzeństwa, a szczególnie do Erica, który odważnie zagroził mu założeniem kagańca. Cóż, zdarzało się, że był porównywany do rozwścieczonego psa i nie był zdziwiony taką korelacją, choć uważał, że jeśli tak jest, to tylko jedna osoba miała nad nim władzę i była to Viper. W tym momencie jednak posłał niezbyt głośne zamknij mordę w jego stronę, powoli znów odpływając gdzieś ponad realność. Po chwili stania i dopuszczania do siebie pojedynczych słów, w pewnym momencie zerwał się z miejsca, biegnąc w stronę łazienki. Czuł jak żołądek podchodzi mu do gardła i z każdą kolejną sekundą zbliżało się to do tragedii. Zdążył ledwo wpaść do kabiny, by upaść na kolana i zwymiotować do muszli klozetowej. Mimo skromnej zawartości żołądka, konwulsje nie opuszczały jego ciała. Stracił rachubę czasu. Poczekał jeszcze moment by mieć pewność, że to się uspokoiło i podszedł do zlewu, by przemyć twarz, ręce, a przede wszystkim przepłukać usta. Spojrzał na siebie w lustrze i choć widok nie odbiegał dużo od codzienności, choć wory pod oczami wydawały się zdecydowanie bardziej fioletowe, a twarz zapadnięta.
Co wywołało tak silną reakcje? Mimo wszystko Felix nie był skończonym debilem i potrafił łączyć fakty całkiem sprawnie, nawet wypierając większość prawdy. Nie mogło to się wiązać z niczym innym jak emocjami związanym z tym, że Viper (no może i trochę Isaac) skończyła pod pięścią ojca wyjątkowo brutalnie. Zdawał sobie sprawę jak bardzo silna więź ich łączy nawet jeśli czasem jej nie doceniał. Nie potrafił jednak skontaktować się ze swoimi emocjami by wiedzieć jakie z nich dokładnie to wywołały. Na logikę potrafił nazwać smutek i strach, ale nie potrafił zlokalizować skąd to się brało, gdzie się rodziło i jak w zasadzie się to odczuwało. Po jakimś czasie wrócił do miejsca, z którego przybył po to, by zaobserwować znaczne skurczenie się obecności rodzeństwa. Zastanawiał się czy coś go ominęło, ale ta myśl szybko się rozmyła, ponownie zostawiając go w stanie kakofonicznym. Opadł mocno na ławkę, próbując nie odlecieć totalnie, choć miał już myśli, żeby poddać się temu całkowicie.
- Jeśli Viper umrze - wymamrotał przez zaciśnięte zęby - zróbcie mi lobotomię.

***
Resztę pamiętał jak przez mgłę. Wiedział, że w końcu przyszli do niego ludzie rozmawiać o tymczasowym pobycie u rodziny zastępczej. Coś szczególnego o tym, że wyjątkowo się nim zajmą, że znają się na rzeczy. Nie wiedział do końca jaki to miało związek z sytuacją, która spotkała Viper i Isaaca. Choć czasem przypominał sobie, że to również mu tłumaczono. Tłumaczono mu również, że przeżywa szok. Powtarzali, że wszystko będzie dobrze i próbowali wspierać w jakieś inne bliżej nieokreślone sposoby, co wprawiało go czasem w niezły szok. Nie wiedział czemu obcy ludzie poświęcali tyle czasu i energii na niego, kiedy to nie on był teraz w najgorszej sytuacji. Z resztą nawet jeśli byłoby inaczej, to nadal nie rozumiał całego tego poruszenia. Felix potrafił sobie radzić sam i nie miał zamiaru ulegać jakimś manipulacjom, po to by przyznać się do słabości potwierdzić, że tego właśnie potrzebuje. Nie potrzebował, zdecydowanie. Nie był jakimś słabym człowiekiem, który błaga o wsparcie emocjonalne. Może dlatego w trakcie tej rozmowy kazał im spierdalać? Było to możliwe, choć wspomnienia - nie tak stare - były rozmyte. Czy jak zwykle zrobił scenę? Czy może dryfował gdzieś myślami na tyle daleko, że nawet nie zaangażował się w to na tyle, żeby czymś takim się przejąć.
Nie wiedział jakie konkretnie zdarzenia doprowadziły do tego, że siedział teraz w sali szpitalnej, wpatrując się w Viper. Tak nieruchomą i cichą, że wydawało się to abstrakcyjne. Dawało mu to taki dysonans poznawczy, że co chwilę patrzył na monitor śledzący jej funkcje życiowe. Jego lękowe zaburzenia co chwilę podsuwały mu irracjonalne myśli, mówiące, że coś ewidentnie jest nie tak, że coś jest nie w porządku. Jeśli Viper żyje to czemu daje poczucie, jakby tak nie było?
Od momentu, gdy mógł już spocząć przy jej łóżku, nie dał się stamtąd ruszyć. Nawet pozwolił odebrać sobie młotek na jakiś czas. Było to z jego strony naprawdę duże poświęcenie. Opieka i rodzeństwo raczej dali sobie spokój ze zmienianiem tego stanu rzeczy w obawie o swoje bezpieczeństwo, ale również o stan psychiczny Felixa, który zdecydowanie ucierpiałby gdyby zmusiliby go do opuszczenia tego miejsca choć na chwilę. Czuwanie przy łóżku bliźniaka stało się jedyną, fiksacyjną myślą w jego głowie. Dla odmiany jego zmysły były teraz wyostrzone, wyczekując jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, które mogło natrzeć z każdej strony. Nie miał również oporów przed tym, by wzywać pielęgniarkę za każdym razem, gdy cokolwiek wydawało się być nie tak. Gdy skończyły się godziny odwiedzin nie było nawet mowy, żeby wyprowadzić go z pomieszczenia, więc w końcu - z pożałowaniem - pozwolili mu zostać, a on uparcie zarzekał się, że nie zaśnie, po to by jednak ulec wycieńczeniu i zasnąć na kilka godzin na niewygodnym krześle. Po pobudce był jeszcze bardziej łatwiejszy do zirytowania. Trzymał jednak nerwy na wodzy w sytuacjach, które mogłyby sprawić, że zostałby wyprowadzony z sali, a co dopiero z całego szpitala. Nie powstrzymywało go to jednak przed naskakiwaniem na każdego z rodzeństwa. W szczególności, gdy ktokolwiek z nich chciał Viper dotknąć. Chwilowy dotyk może i by nawet nie był tak irytujący, ale Felix jak nikt inny wiedział, że ostatnie czego jego bliźniaczka chce to obudzić się w momencie, gdy którekolwiek z jego denerwującego rodzeństwa będzie obłapiać ją w jakichś żałosnych próbach okazania wsparcia. Dla nich definicja wsparcia kategorycznie mijała się z tym co bliźniaki miały w głowie i nawet nie oczekiwał, że którekolwiek z nich to zrozumie. Dlatego właśnie wpadał w furię, gdy ktokolwiek wpadł na równie idiotyczny pomysł. Brak młotka nie powstrzymywał go, żeby grozić poważnymi uszczerbkiem na zdrowiu. Miał inne narzędzia w swoim rękawie, między innymi były to jego zęby, więc nie wahał się używać tego argumentu, grożąc o odgryzieniu palców. A wszyscy, którzy go znali wiedzieli, że to nie przelewki. Wpatrując się w jej sylwetkę non stop, nie ominęło go najmniejsze poruszenie - wypuścił gwałtownie powietrze, nie wiedząc nawet, że je wstrzymywał.
- Viper? - powiedział najpierw niepewnie, ale po chwili krzyczał już na siebie w myślach, że dał po sobie poznać, że nie znosił tego zbyt dobrze emocjonalnie. Nie było to dobre rozwiązanie w tego typu sytuacji. Jak nikt inny wiedział, że to ostatnie czego bliźniaczka potrzebowała. - Ile można na Ciebie czekać? - spytał już pewniej, dostrzegając łzy na jej policzkach, ale nie śmiał nawet komentować. - Ominie Cię stracenie Barta Monroe.
powitalny kokos
felek
brak multikont
właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
Saul nie wyszedł w ogóle ze szpitala od momentu, gdy się w nim znalazł, przyjechawszy najszybciej, jak dał radę po otrzymaniu smsa. Nie zamierzał opuszczać rodzeństwa i nie wyobrażał sobie, że miałby być teraz gdziekolwiek indziej. Owszem, nie był dobrym bratem i wiedział o tym - wybywał nagle, równie nagle wracał, nigdy nie było wiadomo, kiedy i gdzie się go spodziewać. Robił mnóstwo różnych rzeczy, które w oczach rodzeństwa mogłyby go wyłącznie pogrążyć, możliwe nawet, że wykluczyć z rodziny. Na pewno nie sprawiłyby, że Saul zostałby uznany za dorosłego, dojrzałego i odpowiedzialnego. Rodzeństwo z pewnością postrzegało go jako tego, który ma ich głęboko gdzieś i się nimi nie interesuje. To nie była prawda, ale tak naprawdę tylko Sam mógł o tym wiedzieć - a i tak Saul zdawał sobie sprawę z tego, że tyle, ile robił, to było stanowczo za mało. Że powinien więcej. Powinien wreszcie wydorośleć i być na miejscu, siedzieć na dupie i być wsparciem dla rodzeństwa - takim, jakiego sam potrzebował w okresie dorastania i... którego nie dostał. Stąd doskonale wiedział, jak bardzo było ono potrzebne w takiej patologicznej rodzinie.
A on również tego nie dał młodszym. Uciekał od problemów, kiedy zaczynały go przerastać. Uciekał od świata, od życia, tonął w narkotykach, seksie i życiu ponad stan albo wręcz przeciwnie. Zarabiał w najróżniejszy i niemal nigdy nie legalny sposób, jedynie czasem znajdując sobie jakieś zajęcie, które można by uznać za "normalne" - właściwie mniej dlatego, że sam go potrzebował, tylko raczej po to, żeby mieć przykrywkę dla swoich zarobków przed Sammym i policją. W każdym razie nie było go dla dzieciaków - a wręcz nieraz udawał, że nie przejmuje się nimi tak mocno, jak przejmował się w rzeczywistości. Kochał ich wszystkich, pragnął być kochany, chciał być dla kogoś istotny i potrzebny, a jednocześnie sam wszystko niszczył i nikogo do siebie nie dopuszczał. Stanowczo potrzebował terapii, żeby ogarnąć siebie i własne uczucia, bo nie rozumiał samego siebie, nie umiał zinterpretować swoich zachowań i tego, co nim powodowało. Prawie nie miał kontaktu z samym sobą, a co za tym idzie - z bliskimi.
Mimo to kiedy doszło do tragedii, Saul nie potrafił już dłużej udawać, że go nic nie obchodzi i jest "wolnym duchem". Wcale nim nie był - był słabym tchórzem, którego największym demonem był on sam.
Teraz siedział w szpitalu, czekając, aż Viper się obudzi. Czasem zerkał na Felixa i chcąc go jakoś pocieszyć, podtrzymać na duchu, wesprzeć... Ale nie wiedział, jak. Nie przychodziły mu do głowy żadne sensowne słowa, a nie chciał używać tych bezsensownych, więc milczał, wyrzucając sobie przy okazji, że nie potrafi być bratem nawet w takiej chwili. Zdawał sobie sprawę, że być może w oczach bliźniaka wyglądał teraz jak pieprzony hipokryta, który znikał i pojawiał się, czerpał z życia, a teraz udawał och-jak-zaangażowanego i kochającego. Nagle mu się uruchomił syndrom starszego brata...
To nie tak. Ale tak było łatwiej do tej pory... teoretycznie. Wyjeżdżając mógł oczyścić głowę. Albo zabrudzić ją jeszcze bardziej, ale czymś innym, jeszcze gorszym. To drugie zdarzało się częściej: podświadomie potrzebował udowodnić sobie, jak wielką szmatą był w istocie i jak nie zasługiwał, żeby go dobrze traktować. To bolało mniej, niż to, co działo się w domu i przy okazji było czymś w rodzaju przypalania sobie dłoni żelazkiem za wszystkie złe rzeczy, które Saul zrobił swojej rodzinie.
Za to, że był złym synem.
Teraz nie myślał w ogóle o sobie. W tym momencie jedyne, o czym mógł myśleć, to jego rodzeństwo. Chciał ich obu przytulić, powiedzieć wreszcie, że ich kocha, prosić, żeby go nie zostawiali... Był przerażony, że któreś z nich - lub oboje - mogą tego nie przeżyć. Niby lekarz mówił, że Viper obudzi się już niedługo, ale co z tego? A jeśli się mylił?
A Isaac? Czy jeszcze kiedykolwiek się obudzi?
Nawet nie chciał myśleć o tym, co było jeszcze możliwe. Sam mu to dobitnie uświadomił słowami "to znaczy, że żyją". Obijały się one Saulowi po czaszce, nie chcąc z niej uciec. Miały być pocieszeniem, oczywiście, ale na niego zadziałały jak wyzwalacz. Wcześniej Saul nie dopuszczał takiej myśli do świadomości i dopiero słowa brata uświadomiły mu, że faktycznie: dzieciaki mogły tego nie przeżyć. Od momentu jednak, gdy rozpłakał się w toalecie, jakby zamknął przed sobą uczucia i emocje: był cały napięty, wszystko go bolało i był ewidentnie zdenerwowany, ale nie czuł tego tak mocno, jak wcześniej. Miał wrażenie, jakby był wyprany z uczuć. Pusta skorupa. To nie była prawda i w głębi serca to wiedział - ale wiedział też, że jeśli dopuści jakieś głębsze uczucia do siebie, to cały mur runie i zalew pochłonie dolinę.
Ograniczał się więc teraz do siedzenia przy łóżkach rodzeństwa, kiedy pielęgniarki mu na to pozwalały. Czasem któreś z nich trzymał za rękę, wpatrując się w nią pozornie beznamiętnie i myśląc o tym, co się stało, jak mogłoby być, co mógł zrobić, co powinien był... Owszem, nie tylko on, ale pretensje miał wyłącznie do siebie. Za innych nie odpowiadała, a to on nic nie zrobił mimo, że wielokrotnie o tym myślał.
Obijały mu się też w głowie słowa Felixa z żądaniem lobotomii, jeśli Viper umrze. W tamtym momencie praktycznie na to nie zareagował - nie był w stanie - ale im częściej o tym myślał, tym bardziej miał ochotę porozmawiać z bratem, przytulić go... Tylko podejrzewał, że zostałby wtedy zagryziony. Nie umiał rozmawiać z bliźniętami Monroe. Z żadnym z nich tak naprawdę, choć miał wrażenie, że z Viper złapał ostatnio jakąś nic porozumienia. W każdym razie - wreszcie wytłumaczyła mu, o co chodzi z tym imieniem. A on wtedy poczuł się jak idiota. I teraz strasznie żałował, że ta rozmowa miała miejsce tak późno.
W pewnym momencie wydawało mu się, że poczuł, jak dłoń Viper, którą teraz trzymał w swojej, poruszyła się. Z początku nie dotarło do niego, co czuje, ale po chwili, gdy to odczucie się powtórzyło, Saul jakby obudził się z letargu i spojrzał na nią w nadziei. Poczuł, że wszystko podjeżdża mu do gardła jednocześnie z radości i niepokoju. A co, jeśli...?
Jeśli co właściwie? Budził się. To dobry znak. Było tak, jak mówił lekarz. Viper się budziła! Jej życiu już nic nie zagrażało! Więc dlaczego Saul się bał...?
Sam nie potrafił nic powiedzieć, więc nie wcinał się w słowa Felixa, tylko patrzył, obejmując dłoń Viper drugą ze swoich. Widział łzy w jego oczach i nie był pewien, co oznaczają, ale właściwie mogły oznaczać wszystko w tym momencie. Nic dziwnego, że popłynęły.
Każda z nich spłynęła po jego sercu, krojąc je na kolejne części.

Amalia e. Monroe
felix monroe
viper monroe
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Nie opuściła szpitala ani na chwilę. Sypiała na niewygodnych krzesłach na sali szpitalnej, jadała tylko chipsy i batony dostępne w automatach na korytarzu. Zapijała się lurą zwaną kawą. Starała się zabić kotłujące się w niej emocje. Ciągle myślała o zaciągnięciu się w toalecie szpitalnej, ale wiedziała, że nie może. To nie był dobry moment na poprawianie własnego samopoczucia tak prostymi metodami jak naćpanie się. Zwłaszcza, że chodziło o Vipera. Vipera, któremu obiecała trzeźwość. Nie mogła go zawieść.
Patrząc na śpiącego brata wspomnieniami wracała do jej urodzin. Siedzieli na plaży w upalne popołudnie lipcowe, na ognisku gotowała się woda na herbatę kaktusową, a oni przełamywali nieprzyjemne milczenie, które panowało między nimi stanowczo zbyt długo. Proste pytania, które miały ich powoli otworzyć na siebie nawzajem. Odbudowywali zachwiane zaufanie, odbudowywali to co Eve przez tak wiele lat niszczyła. Viper dał jej wtedy nadzieję, że jest jeszcze szansa na odtworzenie tego spalonego na wiór mostu.
Czuła na końcu języka smak tej cholernej herbaty kaktusowej, którą pili razem. Czuła ciepło uderzające z nieba, mimo że sala szpitalna emanowała chłodem. Wpadała w odrealnienie, z którego nie umiała wyjść. Lawirowała między jawą a snem, nie wiedziała już co jest prawdziwe, ale z każdym razem, gdy otwierała oczy Viper nadal spał. Znajdowała oparcie w Saulu, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia wiedząc, że obojgu było w tej sytuacji cholernie ciężko. Chciała dotrzeć też do Felixa, ale nie miała pojęcia w jaki sposób, czuła, że cokolwiek co powie może zostać odebrane w zły sposób. W końcu była tą wyrodną siostrą, która ich wszystkich opuściła, kiedy byli zaledwie dzieciakami. A teraz, będąc dalej dzieciakami, walczyła o ich wybaczenie będąc przy nich w tej okropnie ciężkiej chwili.
Bojąc się śmierci Vipera nie potrafiła sobie wybaczyć, że go opuściła, że uciekła z domu zostawiając młodych pod okiem Barta Monroe, najbardziej zwyrodniałego człowieka, który chodził po tej ziemi. Prawdopodobnie każdy ze starszego, dorosłego już, rodzeństwa miał w głowie tę samą myśl: jak mogłem ich zostawić na jego pastwę? Powinni byli to przewidzieć, że szybciej czy później Bartholomew wybuchnie i zniszczy czyjeś życie. Lub dwa życia, tak jak w ich przypadku. Nie potrafili dać najmłodszym tego czego sami nie dostali, być może przez brak wzorców, a być może przez chęć ucieczki od patologii środowiska, w którym obracali się całe życie. Byli gówno warci. Każdy z nich, włącznie z nią. Nie potrafiła się pogodzić z tym, że poniekąd sama zesłała taki los na braci. Na osoby, które tak szczerze i otwarcie kochała, choć one mogły nie dostrzegać szczerości jej uczuć.
Siedziała na krześle tuż przy łóżku Vipera z nogami podkulonymi pod brodę trzęsąc się co rusz. Jej telefon zabrzęczał. Spojrzała na powiadomienie, a serce natychmiastowo podeszło jej do gardła. Wiadomość o wynikach badań i konieczności natychmiastowego zgłoszenia się do lekarza.
-Kurwa- przeklnęła pod nosem wpatrując się w ekran. Tym razem to musi być dobra informacja. To musi być coś dobrego. Może została zakwalifikowana do przeszczepu dla Isaaca? W końcu, chyba już wyczerpali limit złych wiadomości, prawda?
Odkładając telefon zauważyła pewne poruszenie, przyjrzała się dokładniej twarzy Vipera i dostrzegła coś, czego zobaczyć się nie spodziewała. Coś, czego Viper nie robił praktycznie nigdy. Łzy. Całkowicie zrozumiałe i odpowiednie w tej sytuacji. Ale przede wszystkim łzy świadczące o tym, że się przebudzał. Zerwała się z krzesła praktycznie je przewracając. Momentalnie zapomniała o tym cholernym smsie.
-Viper? Viper, obudź się, już najwyższa pora pokazać temu skurwielowi, że nie tak łatwo się ciebie pozbyć.- zaczęła mówić nie wiedząc nawet czy jej słowa docierają do świadomości brata. Jedyne o czym teraz marzyła to by ten otworzył oczy, by spojrzał na nią ponownie, by ż y ł.

viper monroe
Saul Monroe
felix monroe
amalia
lachmaniara
uczennica / taksydermistka — liceum / szopa za domem
17 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
undeniably frightening and undeniably cool
Nigdy wcześniej nie czuła się tak słaba.
Nie wtedy, kiedy ciosy ojca odbijały się od jej ciała. Nie wtedy, kiedy jego słowa uderzały w jej umysł. Nie wtedy, kiedy nie miała siły, żeby go od siebie odepchnąć. Teraz - przebudzona ze snu, którego miała nadzieję nigdy nie kończyć. Unieruchomiona zupełnie na szpitalnym łóżku, z którego miała ochotę zeskoczyć wprost do salowego okna, a potem dalej w dół. Otulona solidną dawką opioidowego znieczulacza, który sprawiał, że wszystko wokół wydawało się płynne i wciąż nieco rozmazane - podobnie jak to, co czuła, a co mogło być złością na siebie, stłumioną w zarodku. Nie chciała otwierać oczu, bojąc się tego, co mogła ujrzeć - bojąc się, że to odcięcie od świadomości było jej jedyną nadzieją, że skoro tylko uchyli powieki, całe błogie działanie wstrzykiwanych dożylnie leków ustąpi miejsce panice, na którą nie mogła sobie pozwolić. Bała się spojrzeć w twarze tych, którzy zgromadzili się wokół, kłując ją swoimi słowami, jakich nie chciała słuchać. Nie rozumiała ich - nie rozumiała wyrazów rozbijających się o jej uśpione zdolności interpretowania rzeczywistości. Słyszała głos Felixa, który w normalnych okolicznościach powinien ją uspokoić. Słyszała głos Evy, który w normalnych okolicznościach powinien ją wzburzyć. Czuła na ręce dotyk, którego posiadacza nie potrafiła zidentyfikować, a który miała zamiar odtrącić natychmiast, kiedy zbierze w sobie na to siłę. Na razie z trudem poruszała palcami, próbując dać rodzeństwu do zrozumienia, żeby puściło. Nie wolno było jej dotykać - wszyscy powinni to wiedzieć.
Kiedy w sali była obecna tylko fizycznie, jej duch rozbijał się po pomieszczeniach obcych budynków, których nie było jej dane zwiedzić - z rzadka sunęła ulicami Lorne Bay, spotykając wszystkich tych, których nie miała ochotę oglądać na oczy. Głównie błądziła ciemnymi korytarzami, rozświetlanymi tylko okazjonalnie, kiedy głos z jej podświadomości wypowiadał się, że niczego nie widziała. Wtedy pojawiające się jakby znikąd kinkiety, uczepione ściany na nierównych wysokościach i w nieidealnych odstępach, tak żeby kuć ją w oczy, zapalały się, budzone do życia naftą, jakby cofnęła się parę wieków wstecz, do miejsca tak ponurego i obcego, że nie mogła być pewna, czego się spodziewać. Korytarze były momentami tak wąskie, że musiała przeciskać się nimi bokiem, czując na plecach i brzuchu chłód twardych ścian. To ją uspokajało - w tym całym zagubieniu dobrze było czuć jakieś ugruntowanie. Nie wiedziała jeszcze, że wszystkie te doznania były przebłyskami z uśpionej świadomości, jawiącymi się w jej głowie w sposób abstrakcyjny i ciężki do wytłumaczenia. Długo musiała iść tym korytarzem, zanim zorientowała się, że ten miał nigdy się nie skończyć; że żeby się go pozbyć, musiała zwrócić się w którąś ze ścian i przepłynąć przez nią, aby znaleźć się w jakimkolwiek pomieszczeniu.
Te różniły się od siebie wielkością i zawartością. Niektóre miały wysokie, białe sufity, zdobione ornamentami, inne przypominały bunkry, pozostałe były więziennymi celami, pozbawionymi okien lub zagraconymi magazynami, pełnymi różnych przedmiotów. Chciała je podnosić i oglądać dokładniej, ale nie była w stanie. Wszystkie wyglądały na stare i rozmazane, niepasujące czasem wybitnie do ekstrawaganckich wnętrz, po jakich poruszała się jak zjawa, uwięziona w miejscu swojej śmierci. Brakowało jej powietrza, choć nie czuła, żeby jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, jak przy braniu oddechów. Chciała wydostać się na zewnątrz - do jakiegoś ogrodu, nad jezioro, do lasu - ale to okazywało się niemożliwe. Przenikała tylko przez ściany, od jednego pomieszczenia do kolejnego, czasem tylko powracając na długi, nigdy nie skręcający korytarz, wyłożony starym, wygryzionym przez mole dywanem, który lata światłości miał już za sobą. Płynęła. Nie znała czasu.
Jego poczucie budziło się razem z nią; nagle ogarnęło ją poczucie, że straciła większość życia, że była już stara i schorowana, że wszyscy dziwili się, że znowu umknęła śmierci, że nie osiągnęła niczego wielkiego i nie zrobiła niczego ważnego. Że tkwiła teraz w starczej demencji, przeżywając znowu wydarzenia z przeszłości, od których minęło już wiele lat i czas powinien zatrzeć rany, które kotłowała w sobie uparcie, przykręcona jak śruba do szpitalnego łóżka. Czuła, że jej ciało jest kruche i pomarszczone, że twarz zapadła się po przebytych chorobach, że organizm trawiła powszechna gangrena, a ona nie mogła już nikomu niczego udowodnić. Czuła, że zmarnotrawiła dane sobie, z pretensją, życie - że rozbiła je po rzeczach nieznaczących i niedających satysfakcji, że zamknęła się na wszystko, co mogło kiedykolwiek dawać jej radość, że zatraciła w doznaniach, które nie było niczego warte, że zapadła w uległości, której tak nie znosiła i której obiecała sobie nie prezentować.
W końcu otworzyła oczy - tępo i mocniej niż planowała, a świat przed nią rozwarstwiał się na wiele kopii, podczas gdy ona była nad wyraz świadoma tego, że nie była w stanie znieść choćby jednej jego wersji. Widziała Felixa - rozmytego, ale obecnego, którego słowa teraz dopiero docierały do jej świadomości, topornie i ospale. Widziała Eve, która też się odezwała, ale to już zrozumiała z trudem. Usłyszała tylko: skurwiel. Nie wiedziała czy to o niej, czy o ojcu. Oba pasowały. Widziała Saula, który obejmował jej dłoń swoimi rękoma i to był ten moment, w którym włożyła wszystkie swoje siły w to, żeby wydostać swoje palce z jego uścisku.
- Nie... - wycharczała tylko i dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak sucho było jej w gardle, jak okropnie brzmiał jej głos i jak wiele energii kosztowało ją zbicie tego jednego słowa. Nie dała rady dokończyć, ale uznała, że to był wystarczający komunikat. Wciąż płakała i kolejną chwilę zajęło jej zarejestrowanie zarówno tego faktu, jak i tego, że to przez łzy wszystko wokół było rozmazane. Z chęcią otarłaby je z twarzy, ale jakiekolwiek poruszenie ramieniem wydawało jej się teraz czymś niemożliwym. Ledwo dała radę pozbyć się rąk Saula z własnej dłoni. W krótkiej chwili uświadomiła sobie też, że oddychała - ciężko i powoli, płytko i niespokojnie, nie będąc w stanie nabrać w płuca odpowiedniej ilości powietrza, żeby nie kręciło jej się w głowie. Ból powoli do niej docierał - przytłumiony, ale obecny, podskórny i ulokowany w konkretnych miejscach ciała. Nie była pewna czy był fizyczny, czy jedynie psychiczny - nie była pewna w jakim stopniu zawierzać swojemu własnemu ciału.
- Wy...jść - wydukała po chwili. Dotarło do niej, że nie chciała ich oglądać. Nikogo, nawet Felixa. Nikogo, bo teraz czuła się jak na świeczniku, bo wszyscy mogli widzieć jej łzy i myśleć o tym, jaka była słaba. Bo wszyscy mogli wziąć ją za rękę, chociaż tego nie chciała i dotykać ją, jak tylko mieli na to ochotę. Bo wszyscy mogli gapić się na nią do woli, myśleć o tym, jaka była nieidealna i co zrobiła Isaacowi. Wszyscy mogli obwiniać ją teraz cicho, bo we własnej głowie i czuć frustrację na to, że jednak się obudziła. Chciała spytać o brata, dowiedzieć się, co się z nim dzieje, ale nie była pewna czy miała siłę udźwignąć odpowiedź. To samolubne, Viper. Wszystko, co robiła, zawsze było samolubne, ale zazwyczaj się tym szczyciła; uważała, że w ten sposób poradzi sobie w świecie. Teraz było inaczej. Teraz czuła, że jej własne ego przygniatało ją do ziemi, przyszpilało do szpitalnego materaca, unieruchomiało na pośmiewisko wszystkich, którzy mogli świadkować jego upadkowi. Teraz oddałaby wszystko, żeby wrócić w długie, ciemne korytarze i móc błądzić w nich w nieskończoność. Teraz chciała tylko odejść.

felix monroe Amalia e. Monroe Saul Monroe
uczeń — liceum
17 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
WARNING
easily provoked and heavily armed
Nigdy wcześniej nie czuł się tak bezradny.
Nawet wtedy, gdy mierzył się ze swoją codziennością. Gdy każdy kolejny uraz przybliżał go do śmierci, nie wiadomo było, co za chwilę się wydarzy. Nie był w stanie zidentyfikować swojej drogi ku potępieniu, ku płomieniom piekielnym, czekających na niego gdy przekroczy granice śmierci i życia. Ból, który był podstawowym popędem, uruchamiającym odpowienie formy zachowania, prowadzące do określenia powodu tego odczucia i usunięcia lub uniknięcia tego bodźca. On był pozbawiony takiej możliwości, mógł czytać książki, słuchać podcasty medyczne, psychologiczne i filozoficzne, ale nic nie było wstanie zastąpić mu możliwości uczenia się na doznaniach bólowych. Nie miało znaczenia to jakie starania w to włożył, nic nie było w stanie wpłynąć na jego przypadłość. Nie sądził, że w życiu może go spotkać coś, co będzie wstanie przebić ten poziom bezsilności. Jednak świadomość, że jego bliźniaczka skończyła w taki sposób, że byla pozostawiona na pastwę Barta Monroe i w szczególności, że prawdziwie i realnie groziła jej śmierć wywróciło jego świat do góry nogami. Bezradność go dusiła, zaciskała niewidzialną dłoń na jego gardle, ściskając coraz bardziej z każdą kolejną chwilą. Zawiązała jego żołądek na supeł, zrzucała ciężary na jego ramiona – wpadał w przepaść i nie wiedział jak to zatrzymać. Zwykle ciężkie emocje przykrywał grubą warstwą gniewu – smutek zamieniał w wściekłość, by nie musieć się z nim mierzyć. Teraz nie mógł tego zrobić, nie był w miejsu, gdzie to było dozwolone. Racjonalnie wiedział, że nie może sobie na to pozwolić, bo wyrzucili by go ze szpitala, a nie mógł zostawić Viper na pastwę losu tych debili, którzy i tak w ogóle go nie słuchali.
– Przecież mówiłem, żebyś nie trzymał jej za ręke... – jego głos był niespotykanie spokojny. Prawdopodobnie tylko Viper w tym pomieszczeniu słyszała go tak spokojnego. Choć od tego w rzeczywistości było mu daleko. Całe siły wkładał w to, żeby się nie rozpaść z nadmiaru emocji i nie dać im się zgnieść i wcisnąć w podłogę. Z drugiej strony myślał również o bliźniaku, który po obudzeniu zdecydowanie będzie przytłoczony wszelkimi bodźcami, a szczególnie takimi, których nietolerował nacodzień. - Pajacu. - Posłał Saulowi pogardliwe spojrzenie. Nie miał pojęcia, co było w ich głowie. Siedzieli tu nagle, jakby obchodziło ich to wszystko, co najmłodsi Moroe doświadczali na codzień. Szkoda, że brakowało ich w momentach, gdy ojciec wyrzywał się na nich, krzyczał, wyzywał od najgorszych i bił. W tamtym chwilach nie przyszło im do głowy, żeby zareagować? Miał głęboką nadzieję, że poczucie winy towarzyszyło im w każdej chwili, że nie mogli spać po nocach, wytykając sobie każdy błąd jaki popełnili. W pełnie na to zasługiwali.
– Eve, do chuja, nie hałasuj. – kolejne zdanie wypowiedziane tonem niespotykanym. Jakby głos należał do kogoś innego. Nie pasował do tej twarzy, do tego temperamentu. Odwrócił głowę w ich stronę, by oszczędzić Viper tego cyrku. – Czy kiedykolwiek w życiu pomyśleliście o kimś innym niż o was samych? Widzicie coś poza czubkiem własnego nosa? – patrzył na nich przenikliwie, cedząc każde kolejne słowo przez zęby. Niektóre z nim miały mniejszą moc przez zaciśnięte gardło – miał nadzieję, że ta chwila słabości nie była w żaden sposób dostrzeżona. – Czujecie się ze sobą lepiej? Jak tu siedzicie zmordowani, poświęcając się dla waszego ukochanego rodzeństwa? Uwaga, wielka niespodzianka, ale wasza obecność nikomu tutaj nie pomaga, a wręcz przeszkadza.
Żywił głęboką nadzieję, że od tej chwili nie usłyszy żadnych zbędnych słów, choć najlepiej by było gdyby oboje opuścili salę i pozwolili Viper wrócić do żywych. Odwrócił się w jej stronę, dokładnie analizując wszystkie jej drobne zachowania, by wiedzieć czego w tym momencie najbardziej potrzebuje. Nikt nie znał jej w końcu jak on. Ich więź dla zewnętrznego oka była wyjątkowa, a pod warstwą wierchnią znajdowały się kolejne coraz to wspanialsze.
- Widziałem dziś jakiegoś zielonego robala. - powiedział, a ton jego głos mu nawet nie drgnął, jakby to właśnie w taki sposób komunikował się od początku swojego życia.
Sięgnął po papierową chusteczkę i wcisnął ją w dłoń bliźniaczki, wiedząc doskonale, że pierwsze czego będzie chciała się pozbyć to łzy. Nie był w stanie za to stwierdzić czy da sobie radę sama, ale ani mu było na myśl, żeby zapytać ją o to czy potrzebuje pomocy. - Lekarz powiedział, że po przebudzeniu będą ci intensywnie łzawić oczy, szczególnie na takim haju. - wplótł sprawnie całkowicie zmyśloną informacje. - I ten robal miał niebieskie skrzydełka i dziwny pomarańczowy odwłok. - kontynuował recytując swoją ciekawą historię. Dla osób z zewnątrz ta gadanina brzmiała jak totalnie losowe słowa, jak opowiadanie zadane przez nauczycielkę w pierwszej klasie podstawówki. Spojrzał wymownie na dłoń Viper, w której umieścił chwilę wcześniej chusteczkę. Pomarańczowy odwłok mówiły jego oczy. Nie znane są drogi bliźniacze i ich sposoby na przekazywanie sobie informacji, nie zmuszając się do wstydliwych słów i tego, że ktoś nieproszony może to zrozumieć.


viper monroe
Saul Monroe
Amalia e. Monroe
powitalny kokos
felek
brak multikont
właściciel sklepu jubilerskiego — Ruby Drops
37 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Niedojrzały emocjonalnie narwaniec, który chce cię ustatkować, ale jeszcze niedawno dealował, ćpał, był panem do towarzystwa, paserem i złodziejem. Born and raised in Lorne Bay. Trzeci syn wielodzietnej patologicznej rodziny, zapewne znanej w mieście z tej patologii.
Drgnął niespokojnie, gdy Amalia narobiła hałasu - on go odbierał sto razy mocniej teraz. Te dźwięki sprawiły mu fizyczny ból w uszach i mięśniach, na chwilę odebrały świadomość - zapewne to dlatego nie dostrzegł, że Viper poruszyła palcami, chcąc się pozbyć jego dłoni ze swojej i dlatego nie zareagował już wtedy, a dopiero gdy rodzeństwo zabrało dłoń z jego dłoni. Zignorował uwagę Felixa o tym, że "przecież mówił" - jeszcze w tym momencie sądził, że chłopak nie jest w stanie go zirytować w takiej chwili, że wszystkie emocje Saula są wyłączone. Odchylił się na krześle i objął się ramionami, przymykając oczy i zaciskając szczęki: gadanina Amalii i bliźniaka go męczyła, wwiercała mu się w mózg. Miał ochotę ich uciszyć, kazać im się zamknąć, byle tylko przestali tak trajkotać. Jego samego to męczyło, a przecież to nie on tu leżał pobity i wykończony - co więc dopiero mówić o uczuciach i odczuciach Viper?
Otworzył oczy i spojrzał na nią, gdy usłyszał kolejne wymówione z trudem słowo - choć aż dziwne, że je usłyszał, bo akurat Felix się uruchomił i postanowił właśnie w tym (najlepszym z możliwych, prawda) momencie zacząć wyrzucać starszym, że ich zostawili. Z każdym kolejnym wyrzuconym przez niego słowem Saul czuł, jak narasta w nim złość. Nie miał zamiaru robić tu awantury - nie przy Viper, nie kiedy ona ewidentnie potrzebowała teraz przede wszystkim ciszy i spokoju. I wyraźnie o to, kurwa, poprosiła!
Zerwał się z krzesła, wyminął łóżko, ale zanim dotarł do drzwi, pochylił się jeszcze nad siedzącym Felixem, przysuwając twarz do jego twarzy tak, że niemal stykali się nosami. W jego oczach widać było wściekłość.
- A ty, Felix? - zapytał cicho, cedząc słowa przez zaciśnięte, wyszczerzone zęby - Pomyślałeś kiedyś o kimś innym, niż o sobie? Nigdy tego u ciebie nie zauważyłem, teraz też nie. Teraz nadal myślisz wyłącznie o własnej bolącej dupie. Widzisz? Jednak znasz coś takiego, jak ból.
Wyprostował się gwałtownie i wyszedł - po jego ruchach można by się było spodziewać, że huk zatrzaskiwanych drzwi poniesie się aż do Nowego Jorku, ale nie - zamknął je za sobą wyjątkowo cicho i delikatnie.
Wyszedł na dziedziniec zapalić, myśląc o tej cholernej torebeczce białego proszku w swojej kieszeni. Nie mógł tego zrobić. Nie mógł teraz zaćpać - nie w tym momencie. Nie w szpitalu. Nie - kiedy jego rodzeństwo było w takim stanie.
Właściwie aż dziwił się sobie, że udawało mu się w tej chwili mimo wszystko odpędzać myśli o tym, jak by się poczuł, gdyby jednak wziął tę działkę, że uspokoiłby się, odciął, że nie musiałby myśleć.
Zaciągnął się głęboko i przytrzymał dym w płucach najdłużej, jak się dało. Zakręciło mu się w głowie - i dobrze, o to chodziło. O to, żeby choć trochę się odurzyć i rozluźnić. Trząsł się teraz cały, wściekły o słowa Felixa - nie dlatego, żeby były niesłuszne (wiedział, że są, zresztą sam o tym myślał zanim brat się odezwał), ale bardziej dlatego, że chłopak uważał się ewidentnie za kogoś lepszego, a wcale nie był. Zarzucał starszemu rodzeństwu, że widzą wyłącznie siebie i nie zajęli się nim - to świadczyło o takim samym egoizmie, jaki zarzucał reszcie. W dupie miał to, że nie tylko najmłodsi przeżywają i przeżywali piekło, nigdy się zapewne nad tym nie zastanowił. Nigdy pewnie nie przyszło mu do głowy pomyśleć, dlaczego reszta zdawała się mieć najmłodszych w głębokim poważaniu.
Ale przede wszystkim zdenerwował się o to, że to stanowczo nie był czas i miejsce na takie rozmowy. Nie w sali, w której właśnie ich rodzeństwo wróciło do życia i było mocno osłabione. Nie w momencie, kiedy poprosiło, żeby wyjść. Wszystko zresztą jedno, w którym momencie - to nie miejsce na kłótnie, kto komu ile zrobił albo czego nie zrobił; a Felix ewidentnie dawał sobie jedynemu prawo do rozmawiania z Viper i decydowania o tym, co można w jej towarzystwie a co nie. Jakby był jakimś jej pierdolonym świętym protektorem.
Saul wcisnął palce do oczu, pochylając głowę i próbował się w ten sposób uspokoić. Nie zamierzał wracać do tej sali w najbliższym czasie, bo nie ręczył za siebie jeśli usłyszy podobne wysrywy z ust Felixa po raz kolejny. Po wypaleniu papierosa (albo czterech) zamierzał po prostu usiąść na korytarzu pod drzwiami.

viper monroe
felix monroe
Amalia e. Monroe

/zt.
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Nie miała siły. Ani tej psychicznej, ani fizycznej. Czuła się wypompowana jakby przebiegła maraton, a przecież to nie ona była tutaj najbardziej poszkodowana, to nie ona cierpiała najbardziej, to nie był moment na tej ból. Jakkolwiek mocno by nie kuło, jakby nie uderzało i jakby nie dźgało, to musiała zachować resztki swojej siły. W głowie wciąż rezonowały jej słowa Adama nazywającego ją uliczną ćpunką, wciąż odbijały się od niej wyroki lekarzy, wciąż gdzieś z tyłu myślała o wynikach badań. Cholernie chciała by były pozytywne, ten jeden jedyny raz chciała dobrego wyniku bardziej niż czegokolwiek innego. Niewiele dała z siebie dla rodziny, więc teraz mogła chociaż oddać część wątroby.
Wielokrotnie żałowała swojego wyjazdu. Żałowała zepsutych relacji, na których odnowienie traciła nadzieję. Żałowała pozostawienia braci na pastwę nieobliczalnego Barta i bogobojnej Grace. Nie wiedziała czy byłoby lepiej, gdyby została, ale myślała o tym stanowczo zbyt często, dużo częściej niż by chciała. Za każdym razem, gdy Viper wypominała jej tę podróż Eva nie mogła pozbyć się wrażenia, że faktycznie zjebała. Może gdyby została, gdyby była obok, gdyby wspierała, to teraz Viper nie chciałaby by zniknęła z powierzchni Lorne Bay, jeśli i nie świata.
Momentami myślała, że między nią i Viper było lepiej. W końcu zdobyła się na ten krok i przyniosła jej wszystkie zaległe prezenty urodzinowe. Podarowała swój czas zostając na herbatę. Zrobiła więcej niż Eva się spodziewała, że jeszcze kiedykolwiek dla niej zrobi. Teraz, gdy siedziała w białej szpitalnej sali, nie była już tego taka pewna. Nie wiedziała jak Viper zareaguje na jej widok i czy w ogóle chciała jej obecności tutaj. Jednak Amalia wiedziała, że jeśli wyjdzie to będzie sobie to wypluwała do końca życia. Już raz ją opuściła.
-Na litość boską, Felix, tak, wiemy, ty jesteś tym najwspanialszym Monroe, który zawsze wie jak się zachować. A my tymi przyjebami, którzy uciekli. Dotarło.-mówiła głosem spokojnym wiedząc, że krzyki nic tu nie zdziałają, z resztą nawet nie miała na nie siły.
Podkuliła nogi mocniej pod brodę, objęła je rękoma. Zatopiła się w swoim bólu, który miał jej towarzyszyć już do końca życia, bólu wywodzącego się z chęci realizacji własnych marzeń i chwilowego zapomnienia, że jako Monroe nie dane jej było się spełniać. Była głupia, że kiedyś wierzyła, że jest inaczej.
Obserwowała jak Saul wyszedł z pomieszczenia mając ochotę pójść w jego ślady. Zwłaszcza, że musiała stawić się u lekarza. Jednak czuła, że nie powinna wychodzić, jeszcze nie teraz. Saul sobie poradzi, nie potrzebuje młodszej siostry do wsparcia, z resztą czy ktokolwiek w tej rodzinie potrzebował siostry? Ostatnio w to wątpiła. Obracała w palcach małą fiolkę z zasuszonym kwiatem i martwym bąkiem. Prezent, który dostała nie tak dawno, choć na urodziny już dawno minione. Chciała coś powiedzieć, dać znać o swojej obecności, wesprzeć Vipera jakkolwiek, ale żadne mądre słowa nie przychodziły jej do głowy. Spuściła nogi na podłogę, przechyliła się by spojrzeć na Vipera, a w palcach nadal obracała tę fiolkę, jakby miało jej to przynieść jakiekolwiek ukojenie.
Jak się czujesz?
Zbyt błahe, oczywiście, że źle.
Mam wyjść?
Oczywiście, że tak.
Ostatecznie nie zebrała się na żadne słowa. Tkwiła obok licząc, że podaruje chociaż nieme wsparcie. O ile nim kiedykolwiek była.

viper monroe
felix monroe
amalia
lachmaniara
uczennica / taksydermistka — liceum / szopa za domem
17 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
undeniably frightening and undeniably cool
Od dzieciaka wmawiano jej uparcie, że musi być silna. Mniej lub bardziej dosłownie, werbalnie lub nie - nieustannie dawano jej sygnały, że słabość była czymś nieakceptowalnym. Wysyłały je pięści ojca, odbijające się nienawistnie od kiełkującego dopiero ciała, przypominała o nich matka, która swoją własną biernością zniechęcić potrafiła każdego chyba do bycia kimś swojego pokroju, odbijało je rodzeństwo (z pozdrowieniami), zarówno te opuszczające ją rok w rok, jak i pozostali - ci, którzy zostali i którymi musiała się opiekować: trochę z własnego poczucia odpowiedzialności, którego nienawidziła, a trochę przez to, że otoczenie nieustannie dawało jej do zrozumienia, że taka właśnie była jej rola. Opiekunki. Plastra na rany Feliksa, upomnienia dla chaosu Isaaca. Viper Monroe nauczyła się budować całe postrzeganie siebie na własnej sile - realnej i tej wyśnionej - i teraz, kiedy została z niej ograbiona, wydawało jej się, że absolutnie nic już nie miało sensu.
Nauczono ją przemocy. W niej dorastała, w niej się odchowała i nią właśnie nasiąkła aż do szpiku kości. I choć zawsze gardziła agresją fizyczną, nie wahała się nigdy przez tą werbalną czy emocjonalną - musiała w jakiś sposób podkreślać swoją dominację. Czuła od zawsze, że inne wyjście zwyczajnie nie istniało; jeśli chciała osiągnąć cokolwiek w tym marnym życiu, z góry spisanym na porażkę, musiała przepychać się łokciami do celu, bo nikt nie wtajemniczył jej w mistyczną sztukę dyplomacji czy polubownych rozwiązań. Przyzwyczaiła się do trzymani głowy wysoko, zadzierania nosa i udawania uparcie, że nic na tej ziemi nie miało mocy, aby zniszczyć jej postawę. Cierpienia powodowane przez ojca trzymała w sobie - szczelnie zamknięte i odizolowane od światła dziennego - kiedy ktoś, w szkole na przykład, dopytywał uparcie czy w domu było wszystko w porządku, frustrowała się tylko, bo wybitnie przerażała ją myśl o tym, że ktoś mógłby odkryć prawdę.
A za prawdą krył się fakt, że wcale nie była niezniszczalna. Że ktoś tak prymitywny i żałosny jak jej własny ojciec, potrafił w kilka chwil sprawić, że marzyła o śmierci i nagle nie miało znaczenia zupełnie czy ta będzie doniosła, czy widowiskowa - byle nadeszła szybko i ulitowała się nad nią w ten sposób; oszczędziła jej czym prędzej tego nieznośnego wstydu, który malował się na jej ciele pozostawianymi przez Barta siniakami. I choć teraz faktycznie powinna pewnie cieszyć się, że jednak nie zginęła tak miernie - zakatowana jak bezpański pies - to jedyne o czym potrafiła milczeć, odkąd otworzyła łzawiące uparcie oczy, to to, że żałowała, że wszechświat jednak nie zdecydował się jeszcze dać jej spokoju.
Często marzyła o tym, żeby być na coś chora. Mocno, tak jak Felix - żeby ludzie troszczyli się o nią i opiekowali, i dawali jej całą tę uwagę, której potrzebowała tak mocno, a której nigdy nie otrzymywała. Była na siebie zła za te pragnienia, ale wcale nie przez to, że były niemoralne - była zła, bo świadczyły dogłębnie o jej słabości i tym, że czyny innych osób jednak wywierały na nią jakiś wpływ. Ale teraz, kiedy leżała przykuta do szpitalnego łóżka, nie potrafiąc zrobić absolutnie niczego, żeby wyłączyć się na świat i zatrzasnąć w bańce samotności, którą nauczyła się oswajać, żałowała dobitnie wszystkich tych pragnień. To nie było wcale tak, jak sobie to wyobrażała. Nie było tak, że czuła się teraz ważna - raczej jak skrzywdzone dziecko, któremu wpychano do gardła na siłę niechcianą litość. To było zaprzeczenie wszystkich jej idei, wszystkich wartości.
Ledwie zauważyła, że Saul zdecydował się wyjść. Do jej uszu dotarło głównie zgrzytnięcie drzwi i w jednej chwili pomyślała, że to był dobitny dowód na to, że wcale mu na niej nie zależało. Była zbyt zmęczona albo zbyt naćpana, albo zbyt zaślepiona własnym ego, żeby pomyśleć teraz o tym, że sama przed chwilą kazała wszystkich serdecznie wypierdalać. Gdyby coś dla niego znaczyła, z pewnością by został. Tak jak Felix i... Eva? Co parę sekund zapominała o jej istnieniu. Przyzwyczaiła się do tego, że w kryzysowych momentach był przy niej tylko bliźniak - na jej własne życzenie, bo przecież nikogo innego nie chciała do siebie dopuszczać. Te wszystkie waśnie i ostre wymiany zdań, które toczyły się w pomieszczeniu, docierały do niej piąte przez dziesiąte.
Słuchała tylko Felixa - wyłapując każdy kod i nie musząc nawet zastanawiać się nad tym, jakie znaczenie miało które słowo. Ale nie odpowiedziała od razu - z jednej strony dlatego, że wciąż strasznie suszyło ją w gardle, z drugiej przez to, że ciężko było jej teraz w jakikolwiek sposób poszeregować myśli.
- T-te z pomarańczowymi odwłokami są... super - odezwała się w końcu, głosem zachrypniętym i wciąż rwanym łzami, które nie chciały przestać lecieć. - Jeszcze l-lubię te różowe - dodała po chwili, nie patrząc wcale na brata. Teraz zezowała na skuloną na krześle Evę. Nie rozumiała, czemu została. Czyżby zależało jej bardziej niż Saulowi? Albo siedziała tu tylko po to, żeby poczuć się ze sobą lepiej. To wydawało jej się bardziej prawdopodobne.
- Ev... - Głos załamał jej się na imieniu siostry i na krótką chwilę zapomniała całkiem, co właściwie chciała powiedzieć. - Isaac...? - wydusiła w końcu, uznając, że ona pewnie lepiej wiedziała, co działo się właśnie z ich najmłodszym bratem; wątpiła, żeby Felix się tym jakoś wybitnie interesował. A ona przecież musiała wiedzieć. Musiała, choć wizja najgorszej możliwej odpowiedzi z pewnością przeraziłaby ją, gdyby nie była na takiej dawce opioidów, że wszystkie emocje wydawały się spłaszczone i docierające do niej jak zza ściany.

felix monroe
Amalia e. Monroe
ODPOWIEDZ