właściciel i sternik statku wycieczkowego — Daintree River Cruise Centre
36 yo — 198 cm
Awatar użytkownika
about
Eks-sportowiec i były mąż, od lat w Lorne Bay. Prapotomek Thomasa Mayersa znany w mieście z nazwiska i z zawodu. Trochę dupek.
002.
thousand faces staring at me
thousand times I've fallen
    Wchodzi do baru z duszą na ramieniu.
    Cudze obecności, jak chrzęszczące kołem czasu zębatki, poruszane w rytm niepasującej mu małomiasteczkowości. Jak mechaniczne lalki, puszczone w ruch na taśmie powtarzalności i nudy – zniesione do roli obojętnych mu twarzy. Twarzy w większości już mu znanych, kojarzonych przez niego i z miejsca przekreślonych. Twarzy, które mimo że w większości niosą dobre skojarzenia, nijak nie są w stanie go zadowolić – spełnić oczekiwań jakie z ciągiem lat zmieniły się na inne. Niczym ulubione cukierki z dzieciństwa, smakowane w przeszłości, oblepione słodyczą wspomnienia, które jedzone dziś, przybierają zupełnie inny, nieoczekiwany smak. Jakby obcy, jakby nie ten. Już niechciany.
    Mija te twarze pojedynczo i wszystkie razem. Siada przy barze w Moonlight w cieple przydymionych lamp, z kapturem melancholii zaciągniętym na strudzone ciężkim dniem czoło. Wznosi rękę w geście zaznaczonej obecności, w oczekiwaniu na swoją kolejkę.
    Myśli, zamknięte w bloku czaszki, obijają się o kąty świadomości.
    Jest rozbitym statkiem na morzu marzeń. Ściągniętym w horror istnienia uderzeniem zmarnowanej szansy. Gnijącym korpusem na dnie porzuconej kariery. Rozpadającą się nadzieją i niknącym w odmętach wody potencjałem.
    Jest tym wszystkim i niczym. Czuje wszystko i nic.
    Wyżerająca się we wnętrzu serca niemoc wobec niezrealizowanego marzenia dotyka go bólem doświadczania. Bezradność łapie w kleszcza niezadowolenia – chłoszcze myśli gorzkim przesytem emocji. Smakuje rozczarowaniem i brakiem satysfakcji. Bezwzględną pasywnością, która obuchem nudy i nijakością rozrywa neurony świadomości w przekonaniu o tym, że lepiej już nie będzie.
    Ciągłość teraźniejszości, jej powtarzalność i przewidywalność, uśmierca w nim wszelkie nadzieje na dobrą przyszłość. Sam dla siebie, sam w sobie – zapala żałobny znicz dedykowany utraconej karierze i tęsknocie za życiem w wielkim mieście. Bez etykietki Mayersa nadawanej mu przez Lorne Bay. Bez klatki, w jakiej zamyka go małość tego miejsca.
    Smutne i nieuniknione myśli, jak ogniki chęci, rozpalone w szklącym się ograniczeniem naczynku. Wypalają się dzień za dniem, wyciągają z parafiny zmysłów tlące się coraz rzadziej pragnienie czegoś większego, radośniejszego. Gasną w nim ambicje i gaśnie determinacja. W zniczu pozostaje tylko pusty, brudny knot – zakopcony szarą codziennością:
    — Długo jeszcze? Piwo poprosz...
    Porusza się na krześle niecierpliwie, podnosząc na barmankę wzrok. Słowa prośby utykają w gardle, gdy zaostrzona śmiechem przypadku szpilka, wżyna się bezwzględnie w ścianki tchawicy.
    Jak egzystencjalny wampir, przewrotność losu wysysa z niego soki żywotności i pewności siebie. Zaciska szczęki spotkania na sparaliżowanej błędnymi wyborami duszy. A on, wiedziony wspomnieniem niestosownej bliskości z nią, wbrew temu co powinien, wiązany pasem sentymentu, siedzi w miejscu bez poruszenia. Pozwala, by krew buchających uczuć i krew brutalnego rozstania ściekła wąską strużką ku podstawom, wsiąknęła w grunt spotkania. Zaczerwieniła plamą rodzącego się pragnienia przestrzeń.
    — Coco? Nie wiedziałem, że tu pracujesz.
    Czuje się jak w miernym przebraniu niewiniątka, pod wiotkim odzieniem uprzejmości, które tylko czeka na zerwanie, na porzucenie w kąt. Za którego połami wciąż skrywa pożądanie, gdy niesiony pamięcią o ich licznych pocałunkach, ściąga wzrok na pełne usta. Kiedy w zaciśnięciu ręki na barowym blacie, wstrzymuje chęć powstania, powitania jej rzewną namiętnością.
    Zamiast tego rozpina koszulę, guzik po guziku, ściąga z ramion ciążącą flanelę, rozgrzany widokiem dawno zapomnianej fantazji.
    — Cudownie. Teraz zamiast odwodzić myśli od beznadziejnego dnia, będę odwodził je od tego, jak się z Tobą nie pieprzyć.
    Bezpośredniość sztychem słów rozcina płaszcz grzeczności. Nieco w zaskoczeniu, nieco w gorzkiej dosadności, zasadza się w dialogu. Jest nieokrzesany, niepoprawnie szczery. Bo przecież to, że właśnie o tym teraz myśli (o pieprzeniu się z nią), nie powinno wyjść na światło ich rozmowy.
    Nie od razu. A może: nigdy więcej.

coco hayworth
happy halloween
nimue_h
lorne bay — lorne bay
22 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Przypadki zdawały się być absurdem, który spalał jej wątłe ciało.
Powrót do Lorne Bay okazał się być pokraczną rzeczywistością czegoś odrealnionego. Błądziła w bezkresie własnych emocji, a im dalej pchała się w otchłań ciemności, tym więcej niezrozumiałych uczuć zaczynało przyświecać młodziutkiej dziewczynie.
Dzisiejszego dnia wiedziała, że zaczynała w pełni nowy rozdział, na który nie była gotowa. Wróciła z przymusu, by wyleczyć się z przeszłości, która powracała do niej z impetem, uderzając z niebywałą gwałtownością. W snach widziała sylwetkę mężczyzny, tak samo jak swojego byłego chłopaka z Sydney. Lawirowała między nimi, wahając się – co jest dla niej odpowiednie.
Musiała wybrać, a przecież kochała mieć wszystko w zasięgu wątłych dłoni. Dotykać tego, co do niej należało, jednocześnie nie czuć żadnych zobowiązań. Bała się ich, tak samo jak ewentualnego zaangażowania, które przytłaczało ją w całej rozciągłości.
Wiedziała, że im nie podoła.
Do pracy przyszła wcześniej, żeby zrozumieć panujące zasady. Lubiła obserwować zmianę innych, gdy krzątali się za szynkwasem i uwijali w obowiązkach. Ona umiała robić tylko drinki i lać piwo, przy tym w milczeniu słuchać zaczepnych komentarzy, które od dawna nie robiły na niej żadnego wrażenia. Klienci, szczególnie pijani, lubili do niej mówić, tak samo jak i do innych osób, a Coco w swej przekorności spoglądała na nich wyłącznie pobłażliwie i kiwała głową, jakoby rzeczywiście chciała słuchać tego wszystkiego, co padało spomiędzy ich warg.
Krzątała się za barem, ustawiając butelki, przecierając szkliwo i ostatecznie skupiając się na tych, którzy siedzieli przy ladzie. Nie zwróciła uwagi na nikogo konkretnego, odgarniając jedynie gęste pukle z twarzy, które po chwili upięła w wysoki kok, tym samym odsłaniając łabędzią szyję, zarysowane obojczyki i szczupłe ramiona. Koszulka z anarchicznymi napisami pasowała do niej, bo to w takich chodziła jako zbuntowana nastolatka, a pewne rzeczy okazały się nie zmieniać.
Tak jak jego głos.
Uniosła wzrok na wysokość twarzy mężczyzny, taksując go uważnie.
Pamiętała tę błękitne oczy, które wlepiały się w nią, gdy przychodziła – prosząc o rozmowę. Otaczał ją płaszczem pozornego bezpieczeństwa, jednocześnie dając prozaiczne poczucie, że jest mu potrzebna. Matka od zawsze ignorowała jej obecność, dlatego z taką desperacją poszukiwała tego gdzieindziej. John Mayers sprawiał wrażenie kogoś, kto mógł dać jej wszystko, a jednocześnie zaprowadzić na skraj piekła, z którego ucieczka nie istniała.
- Pracuję tu od niedawna, bo… Dopiero wróciłam – powiedziała zgodnie z prawdą, sięgając po pokal i obracając go kilkukrotnie w dłoniach. Bez zastanowienia zaczęła mu nalewać jedno z piw, które mieli do zaoferowania, jakby wcale nie interesowało ciemnowłosej, które faktycznie chciał. Znała jego ust, a przynajmniej tak myślała.
Serce zakołowało w piersi, a oddech spłycił się nieznacznie, gdy usłyszała kolejne słowa. Miała nawet ochotę wywrócić teatralnie oczami, bo przecież ta gra słów należała do nich. Byli w tym dobrzy, tak jakby nic innego nie miało znaczenia, ale teraz coś się zmieniło w Hayworth. Przypominała bardziej zdystansowaną i nie tak frywolną jak do tej pory.
Dla Jacka zapewne wyglądało to dość irracjonalnie.
- Mhm… Nie sądzisz, że w burdelu znalazłbyś to czego szukasz? Dziwnym jest, że składasz mi takie wyznania tuż po tym, jak zakończyła się nasza znajomość, prawda? – uśmiechnęła się złośliwie, przypominając mu, że przecież już nie ich nie łączyło. Nic od ponad trzech lat. - Zamówić ci ubera? – zapytała jeszcze z dodatkową dozą sarkazmu, po czym odwróciła się od niego, czyszcząc kilka półek i przenosząc się na butelki, które były puste, a których trzeba było się pozbyć.
Wolała w swej bezczelności pozostać obojętną, bo ból po jego utracie parzył do dzisiaj.

John Mayers
właściciel i sternik statku wycieczkowego — Daintree River Cruise Centre
36 yo — 198 cm
Awatar użytkownika
about
Eks-sportowiec i były mąż, od lat w Lorne Bay. Prapotomek Thomasa Mayersa znany w mieście z nazwiska i z zawodu. Trochę dupek.
  Głos Coco, zroszony obojętnością i mocno zarysowanym w powietrzu dystansem, odbrzmiewa w zamknięciu pierwszych jej słów; rosą niechęci osiada na ramionach rozmowy, wyraźnie zaznaczając granice ich kontaktu, której (jak sądzi John) nie wolno mu przekroczyć.
  Nie przesądza to tego, czy kiedyś spróbuje.
  Na razie jednak, tj. w pierwszych sekundach spotkania, krzepnie ochota na dalszy flirt, nikną nadzieje na gorący romans. Nic w jej postawie nie wskazuje na to, by skuszona obecnością minionej sympatii, dała się wciągnąć w odmęty pamięci i ochoty. Zanurzyć w potrzebie ponownego kontaktu z nim. W przeciwieństwie do niego, nie wyraża słabości wobec niego.
  Coco nie mówi nic, co wskazywałoby na to, że po latach wciąż jest nim w jakiś sposób zainteresowana. Przeciwnie robi on – od razu zaznacza w swojej wypowiedzi, że myśli zbiegają się wokół seksu, cisną się pod kloszem pragnień, czekając na ujście. Podatny na kobiece wdzięki i zależny od echa wspomnień, czuje jak te brzęczą mu przy przedsionku myśli (jak natrętny insekt). Przez moment nie potrafi oderwać wzroku od smukłości szyi i wypukłości obojczyków. Z pewną dozą nostalgii spogląda na drobne kości, gęste pukle włosów, czy rachityczność ramion, które aż proszą o ich pochwycenie – otulenie płaszczem troski.
  Ta nigdy nie była udawana. Nawet teraz, po latach, wiodąc wzrokiem po płótnie bladej skóry panny Hayworth, widzi w niej obraz dziewczyny czekającej na ratunek, na ujęcie w ramiona opieki. Myśl ta nawiedza go wbrew jego woli, wykwita na polu emocji, wypuszczając w nim pęki niepokoju, gdy trafiony sztychem odrzucenia, musi pogodzić się z tym, że nie będzie łatwo, jak kiedyś. Obraz kruchości w postaci jej sylwetki i w postaci rozedrganej w rozterkach duszy, jaki nosi w pamięci John, być może nabrał solidnych kształtów.
  Zmieniła się, dojrzała emocjonalnie.
  Od czasu, gdy widzieli się ostatni raz, wiele minęło. Wiele samotnych nocy, niewypowiedzianych słów i straconych okazji. Po latach dzieli ich więcej, niż jest w stanie połączyć. Być może wraz z trzema latami niknie w niej potrzeba bliskości z kimś starszym, być może dziś jako mężczyzna może dla niej nie istnieć.
  Nie wie tego.
  Widzi jedynie, jak frywolność zamienia się u niej w dystansowanie, a dziewczęcy uśmiech, który tak lubił, przepoczwarza się w spojrzenie pobłażliwości.
  Upija zawartość podanego mu kufla, nie spuszczając przy tym wzroku z jej sylwetki.
  — Wróciłaś sama, czy z kimś?
  Nie ma prawa wymagać od niej odpowiedzi, mimo tego ma nikłą nadzieję na to, że dziewczyna odpowie mu bez kolejnej dawki sarkazmu.
  — Przepraszam, nigdy nie miałem zamiaru Cię skrzywdzić — dodaje, ośmielony faktem tego, że dziewczyna pozostaje plecami do niego. Nie jest mu wstyd... jest mu jednak odrobinę przykro z powodu tego, jak się rozstali. To nigdy nie powinno runąć w dół z kretesem. Jak lawa śnieżna, zakopując przyjaźń.

coco hayworth
happy halloween
nimue_h
lorne bay — lorne bay
22 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Nie chciała być względem niego obojętna, lecz przez lata rozłąki, w której skupiła się na sobie – nie potrafiła inaczej. Było to irracjonalne, bowiem gdy była młodsza, tuż po śmierci ojca, to właśnie z Mayersem rozmawiała najwięcej. Do niego mogła napisać zawsze, zaś on ofiarował jej czas, którego matka nie potrafiła dać w dostatecznej ilości.
Unikały się.
Walczyły ze sobą, niczym dwa rozjuszone lwy, gdzie młoda Hayworth przyjmowała postać zaszczutego zwierzęcia, dużo słabszego i poddawała się w kolejnym starciu. Żal względem kobiety był na tyle duży, że przy każdej możliwości wypominała jej swoje powinności, bo… Nie miała prawa skazywać córki na tę samą chorobę, która w swej dziedziczności siała spustoszenie.
John nigdy jednak nie odwrócił się. Nie pozostawił na pastwę losu, nawet wtedy, gdy traciła nad sobą kontrolę, nie radząc sobie z nastoletnim buntem, hormonami i burzą emocjonalną, w której tonęła.
Dzisiaj była jednak starsza i bardziej zachowawcza. Nie przerywała terapii, angażując się w pełni w to, co zalecił lekarz. Nic wiec dziwnego, że mężczyzna odbierał ją przez pryzmat chłodu i dystansu. Nie potrafiła inaczej, bojąc się kolejny raz zaangażować i oddać mu swe zainteresowanie. Porzucił ją, jakby wcale nie była mu potrzebna, co pogruchotało dziewczęce serce doszczętnie.
Z drugiej zaś strony – matka wiele razy powtarzała, że tacy jak one nie potrafią kochać, a nawet jeśli to robią to w sposób nieakceptowalny dla całego świata.
- Masz kogoś czy jesteś sam? – odbiła piłeczkę, gdy wreszcie odwróciła się ku niemu. Patrzyła na Johna przenikliwie, taksując jego przystojną twarz i dochodząc do wniosku, że czas mu służył ponad miarę. Wydawał się być jeszcze piękniejszy, jakby każdą linię opracowywał mu sam twórca boskich dzieł. Nie rozumiała, skąd te myśli pojawił się w jej głowie, ale przestała z nimi walczyć równie szybko, bo nie miały najmniejszego sensu.
Serce zabiło gwałtownie w piersi, a oddech spłycił się, kiedy spojrzenia dwójki ludzi zetknęły się na jednej linii. Pamiętała intensywność jego tęczówek, które okraszały ją i rozniecały w niej poczucie bezpieczeństwa. Szukała tego również w nim teraz, jakby tylko to się liczyło ponad każdą miarę.
- Rozstałam się z chłopakiem kilka tygodni temu – przyznała po chwili otwarcie, po czym nalała sobie wody. Bała się szczerości, bo ta w odległej przeszłości stanowiła dla nich dysonans. Unikali jej, uciekając się do przeróżnych zachowań, byle tylko ukryć jak najwięcej, mimo że wcześniej było inaczej.
Dzisiaj byli innymi ludźmi, mimo iż nadal wydawali się być dla siebie i s t o t n i.
- Nie? – pytanie uleciało nagle spomiędzy pełnych warg, a smukłe palce zacisnęły się na szklance. Z trudem panowała nad złością, a przecież nie mogła stracić pracy z powodu przeszłości, która rozniecała w niej poczucie bezsensu. - Zrobiłeś to, John, dotkliwie i głęboko, ale przecież nie mogłam oczekiwać niczego, prawda? To była tylko zabawa z gówniarą – głos miała stanowczy, mimo że nuty bólu wibrowały w nim w pełni.
Nie mogła rozkleić się przed nim.
Nie mogła upaść ponownie na kolana, łamiąc się niczym gałązki na zbyt silnym wietrze.
- Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy.
Musiała to powiedzieć, jakby dając mu do zrozumienia, że wszystko co do nich należało – było martwe.

John Mayers
właściciel i sternik statku wycieczkowego — Daintree River Cruise Centre
36 yo — 198 cm
Awatar użytkownika
about
Eks-sportowiec i były mąż, od lat w Lorne Bay. Prapotomek Thomasa Mayersa znany w mieście z nazwiska i z zawodu. Trochę dupek.
  Próba pojednania kończy się na niczym. Spala się w niejednoznaczności chwili. A on? Odpuszcza sobie, odpuszcza jej, daje samotności i ciszy trwać.
  Myśli. Kamienne podwoje świadomości, ociężałe od wspomnień, stoją w głowie; jak posąg porażki – twarde i nienaruszone. Myśli. Chłodne skrzydła pamięci – szczelnie zamknięte przed okiem rozmówcy. Myśli. Zaryglowane na amen.
  Myśli i głowa. Nie wypuszczają z siebie ani słowa sentymentu, ani słowa podpowiedzi, gdy patrząc na nią, choć mógłby mówić tak wiele o tym, co czuje i mógłby przepraszać długo za to, co dawno się między nimi zdarzyło, milczy uparcie.
  Masz kogoś, czy jesteś sam? To nie takie proste.
  Pytanie, niczym sroga zapadnia, ściąga Johna gwałtem w pochyłą pamięci. Rozkrusza grube nity emocji i porzuca ich odłamki bezwiednie w odmętach targanego bólem rozstań umysłu, by chwilę później, nie tylko pozostawić w głowie chaos, ale i ukłuć szpilą winy, dociążyć go poczuciem złej decyzji do gleby. Stracił nie jedną, a dwie kobiety. Jednego, piekielnego dnia.
  To naprawdę nie jest takie proste. Nigdy nie było – czuje się podobnie, jak w dniu ich rozstania, gdy z oskarżeniem na języku skierowanym w jej kierunku i z honorem domu – a raczej honorem plecionego wątłymi nićmi małżeństwa – zdławiał w sobie krzyk uczuć do niej i zew bliskości, jakiego wtedy jeszcze nie dostrzegał. W imię martwego już wtedy partnerstwa zamykał się na prawdziwe emocje. Prawdziwą historię kiełkującej być może miłości.
  Dziś również. Nie jest w stanie powiedzieć, jak wiele dla niego znaczy. Jak bardzo jest dla niego i s t o t n a . Usta, zrośnięte w pozie pasywności, wstrząsane ukrytą acz gorącą niezwykle emocją, drgają lekko, niespodziewanie. Przez moment z otchłani płuc chce wyrwać głos prawdy, chce coś ważnego jej wyartykułować – odgryźć się lub odpowiedzieć. Przez moment zawiesza się i rozchyla wargi. (Przez moment zdaje się, że da jej więcej).
  A potem się wycofuje.
  Spuszcza wzrok na kufel z piwem, ochładzając wszelkie fantazje i studząc wszelkie bodźce z zewnątrz, które dotykiem chwili i j e j obecności parzą dotkliwie duszę. Gniew tęsknoty zagląda do jego wnętrza i zastyga w srogim splocie milczenia. Gniew zostaje w nim, niewypowiedziana na głos, silnie żrąca. Upija kilka łyków alkoholu, siłą przeciskając go przez zawężoną w złości krtań.
  Zagryza zaraz wargę, wstrzymując się przed jakąkolwiek oznaką zainteresowania. Odchylony na krześle, wreszcie patrzy na nią znów, spojrzenie jasnej tęczówki przeciągając wzdłuż jej twarzy.
  — Nie mówię, że Cię nie zraniłem. Mówię tylko, że nie miałem zamiaru — wyjaśnia krótko.
  Szklane odłamki kobiecej pretensji, ostre w krawędziach, wygładza prostotą wyznania. Nie odcina się przy tym od swojej winy – jak dojrzały osobnik, jej ciężar przyjmuje na ranione dystansem barki. Wciąż boli go chłód kontaktu, tak odmienny od niegdysiejszego, gorącego romansu między nimi.
  — Ale jeśli chcemy być w tej rozmowie sprawiedliwi, to musisz też przyjąć, że się Tobą nie bawiłem — dodaje, odsuwając od siebie niedopity kufel. Nie wiedząc czemu sugestia, jakoby kiedykolwiek mógł ro zrobić, uderza w jego ego mocniej, niż poczucie straty. Stratę przynajmniej jest w stanie sobie racjonalnie wytłumaczyć – sam za nią odpowiada. Powodu, dla którego dziewczyna myśli, że tak długo ją zwodził, nie potrafi łatwo zracjonalizować. Szarpany chęcią powiedzenia czegoś więcej, czegoś, czego mógłby teraz żałować, wstaje.
  — Nie jestem szczęśliwy, Coco. Nie jestem nawet pewien, czy wiem, gdzie szczęścia szukać. Wiem tylko, że nigdy nie znalazłem go w małżeństwie.
  Rzuca zwitek pieniędzy na blat baru, dopłacając do piwa z nadwyżką.
  — Mam nadzieję, że wiesz, co odrzucasz.
  Dodaje bardziej zdecydowanie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co właśnie między wierszami mu przekazała. Jeśli Coco ich znajomość naprawdę uznaje za martwą, jest w stanie się wycofać – nawet teraz.... ale jeśli istnieje choć cień szansy na to, że między nimi nie jest jeszcze wszystko skończone, to jako ta starsza (nie wiadomo czy dziś dojrzalsza) część związku, nie potrafi spalić mostu bezpowrotnie. Między zwitkiem banknotów zostawia swoją wizytówkę z adnotacją o miejscu dokowania statku wycieczkowca, uśmiechając się przy tym mgliście, nieco bardziej wyrafinowanie, niż można by przypuszczać:
  — Wpadnij kiedyś. Gdybyś chciała pogadać... albo po prostu posłuchać czegoś nowego o Lorne Bay.

coco hayworth zt x2
happy halloween
nimue_h
ODPOWIEDZ