wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Dawno nie śmiała się tak promiennie, jakby płuca zdobyły się na krańce wytrzymałości. Dłonie zaciskały się na materiale zwiewnej sukienki, gdy ciało zginał w pół atak rozbawienia. Gdzieś na dekolcie tkwiła nadal drobna, lepka plama z resztek whisky, które wywołały niekwestionowany popis skali głosu.
Przepraszała już kilkanaście razy, ponownie nie potrafią powstrzymać emocji kiełkujących na pokrytych czerwienią ustach. Alkohol uderzał falami ciepła (gorąca), nadając biodrom przyjemnego falowania a włosom niekwestionowanego roztargnięcia. Miał ją tylko odprowadzić. Wpaść na jedno piwo. Sprawdzić ten schodek, o którym mu opowiadała, ale nie miała bladego pojęcia, o co z nim chodziło.
Miał zostać. Gdzieś w milimetrach ciepłego powietrza kryła się obietnica wraz z propozycją spaceru. Gdzieś w jej naturalnych mechanizmach kryło się odhaczenie kolejnych punktów układanki, w których miał wypić poranny łyk kawy i odejść. A może wypić piwo i już się zbierać. A może w ogóle nie powinno go tu być, choć teraz - boleśnie był. Tak, że nie potrafiła zrozumieć wydarzeń, prócz oczywistej potrzeby, by był. Mętlik, zamieszanie i zapach mydła do rąk przemieszanego z powoli zbierającą się burzą. W gardle tkwiło poznane dzisiejszego wieczoru imię, komicznie akcentowane arabskimi naleciałościami.
Przebodźcowanie, które sprowadzała samo spojrzenie i krótko goszczący w kącikach uśmiech.
- Ale! Wracając do tematu. To jest właśnie ten paradoks, jak na zatrucie glikolem etylenowym wywołujesz wymioty i pijesz alkohol. Z tym zawsze miałam największy problem... - Zagryzła lekko dolną wargę, wstrzymując spojrzenie na nieokreślonym punkcie przed sobą. - Że to wszystko tłumaczysz reakcjami chemicznymi, ale ludzie nie wiedzą nawet czym jest H2O, ani dlaczego, nie na wszystko w układzie chemicznym mówisz metal. Nawet jak prowadzę zajęcia dla studentów, zdawałoby się, że grupy bardziej zafascynowanej nauką. Tłumaczę metabolizm jakiejś toksyny i spotykam się ze ścianą. - Nie potrafiła powstrzymać gestykulacji, szczególnie, gdy język rozplątywał się pod wpływem alkoholu. Jedną dłonią sięgnęła do spadających na twarz kosmyków, próbując nieudolnie zaczesać je na wierzch głowy.
- Ale lubię uczyć. Chociaż, jakbym mogła teraz wybrać, to wolałabym uczyć dzieci... Są bardziej chłonne wiedzy. - Była dyskutantką, słowa były jej mieczem i tarczą. Sarkazm przychodził naturalnie, wiedząc prym w ciągu dygresji, jakie przedstawiała studentom. Lubiła opowiadać i pokazywać piękno tego, co dla innych stanowiło enigmę. Szczególnie gdy czuła zafascynowanie, chociaż ciężko było określić, kto (co) jest jego obiektem.
- Tak samo jest przecież z podróżami, niby podróże kształcą, ale gówno się dowiesz, jeśli nie poznasz kultury. Zresztą, sam to wcześniej świetnie podsumowałeś. - Dłoń otwarcie wskazała przerzucenie pałeczki, a roziskrzone spojrzenie spoczęło na zarysowanej żuchwie ledwie na moment. Gdyby nie był przystojny, nie zaczęliby rozmawiać. Ale teraz - teraz rozbudzał dziwną burzę przemieszanej energii. Chłodu i ciepła, niepokoju i zaufania, niczym yin yang uosabiając równowagę, która nieustannie towarzyszyła każdemu kroku. Tak, jakby tylko spowite cieniem bujnych rzęs oczy mogły cokolwiek zdradzić.
- W jakich krajach byłeś? - Trawa przyjemnie łaskotała bose stopy, gdy buty na obcasie niosła w dłoni. Ponoć nie było to najbezpieczniejsze - ona sama zdawała sobie z tego sprawę, lecz ta odrobina niestabilności pozwalała jej poczuć prawdziwą przyjemność. Wolność w drobnych gestach, które kulturowo wołały o pomstę do nieba. W potoku myśli, w niezrozumiałym jej samej umyśle - była nieuchwytna dla samej siebie. A on, on musiał biec, by ją dogonić.
Choć czasami, wyjątkowo, zwalniała tempo do męczącego truchtu.

Ephraim Burnett
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
second memory
latifa & ephraim
Przyjemna lekkość towarzyszyła mu tego wieczora, gdy wypił nieco większą porcję alkoholu niż zwykle. Nie. Zdecydowanie nie był pijany, ale czuł, że nie był także trzeźwy. Delikatne mrowienie w palcach informowało go o tym, że do przekroczenia granicy pozostawała daleka droga, ale wolał jej nie szukać, skoro nie musiał. Skoro było dobrze tak, jak było. Chciał być świadomy. Chciał odbierać świat w ten aktualny sposób. Gdyby pozwolił sobie na więcej, zostałby pozbawiony uroku nocy, a byłaby to wielka strata - w końcu nie czuł się tak od długiego, naprawdę długiego czasu. Dobry nastrój zmieszany z lekkością umysłu i trwanie w tej konkretnej chwili kusiło i ciągnęło ku sobie z niesamowitą upartością, z którą Ephraim nie zamierzał walczyć. Miał dość spięcia, miał dość łapania się na niekończących się analizach. Zanim przyszedł do baru, znów to robił. Znów rozkładał wszystko na czynniki pierwsze, gdy obiecał sobie, że koniec. A przynajmniej na ten jeden wieczór. Dlatego udał się do do lokalu pełnego ludzi, nie mając większego planu. Chyba po prostu chociaż raz nie chciał myśleć co dalej, a siedzenie w domu bombardowało go jedynie wspomnieniami. Nie. Musiał się wyrwać i przerwać swoją monotonię. Nie chciał być tym odpowiedzialnym sobą, nawet jeżeli później miał tego żałować. Zresztą... Chryste. To nie tak, że musiał wrócić o określonej godzinie. Nikt w domu na niego nie czekał, a Burnett tak bardzo chciał zmienić swoje otoczenie i nie myśleć o fakcie, że w czterech ścianach, w których od zawsze roznosił się wesoły i głośny śmiech jego córki, panowała okrutna cisza. Jego córki... Pomimo faktu, że zaczynał się powoli asymilować z tą myślą, niekiedy nie był w stanie powstrzymać gorzkiego uśmiechu. Prawda o tym, że nie był ojcem Teresy, nie zmieniała jego nastawienia wobec dziewczynki, ale szła za tym także myśl o Leonie. Ciężko było więc pozostać w pozbawionym kpiących akcentów nastroju…
Myśli o żonie, córce, odpowiedzialności i przyszłości wyjątkowo ulotniły się, gdy aktualnie krok za krokiem zmierzał przed siebie, wsłuchując się w akcentowane słowa padające z ust swojej towarzyszki. Właśnie. Towarzyszki. Nie tylko spożyte łyki whiskey krążące aktualnie w żyłach kapitana wprowadziły go w błogi stan. Winna kręciła się przed nim, pozostając zarówno blisko, jak i daleko, a on korzystając z chwili, wrócił pamięcią do początku wieczoru. Niczego nie planował. Akurat szukał spojrzeniem kelnera, by poprosić o rachunek, gdy nienachalne, męskie spojrzenie przesunęło się po zebranych w barze gościach. Wesołe pary, biznesowe spotkania, nastoletnie grupki. Wszyscy zdawali się zajęci i zorganizowani. Ephraim nie zatrzymywał na nich większej uwagi, wiedząc, że nie mieli oni żadnego znaczenia. Miał wychodzić, dopóki jego wzrok nie osiadł na jednej z kobiet znajdujących się w lokalu całkiem niedaleko od niego. Dlaczego wcześniej jej nie widział? Czy to przez tamtą parę, która jeszcze chwilę temu zajmowała miejsce po jego prawej i zwyczajnie blokowała widok? Zapewne. I zatrzymał się na nieznajomej nie dlatego, że działo się coś spektakularnego. Nie śmiała się, nie całowała z nikim, nie odganiała nikogo niechcianego. Burnett patrzył na nią właśnie dlatego, że nie działo się... Nic. Tak jak i on siedziała sama przy wysokim blacie baru, a jej nogi, skrzyżowane na hokerze co jakiś czas uderzały w metalowy szkielet filaru, jakby próbowała wyliczać interwały czasowe. Oliwkowa skóra współgrała z narzuconą na ramiona skórzaną kurtką, której krańce zwisały nonszalancko ze stołka. Do tego przylegająca sukienka kończyła się w połowie łydki, pozostawiając wiele dla wyobraźni, ale też nie była przesadnie ugrzeczniona. Nie, gdy krwista czerwień biła z materiału. Równoważyła elegancję z pewnością własnej kobiecości, a ciemna szminka zamykała klasyczny obraz. Czy cała ta harmonia nie krzyczała wyraźnie zobacz mnie? I widział ją. Przez dłuższy moment się jej przyglądał, dopóki nie zwróciła na niego uwagi, więc onieśmielony odwrócił wzrok. W końcu... Po pierwsze — nie chciał wyjść na kogoś, kto bezwstydnie się na nią patrzył. A po drugie — Burnett zdał sobie także sprawę, że do niedawna się tak nie zachowywał. Nie rozglądał się za kobietami, a gdy któraś przykuła jego uwagę, to zdecydowanie po to, by zaraz wypaść mu z głowy. Zajęty sprawami rodzinnymi nie szukał towarzystwa, bo zwyczajnie nie miał na to ochoty, ale także posiadał w sobie zupełnie inne priorytety. Nie był kimś takim jak Leonie. Nie wiązał seksu z nagłymi impulsami.
A mimo to podniósł spojrzenie jeszcze raz na nieznajomą bardziej pewne i ciekawe, nie zważając na to, czy to widziała, czy też nie. Tym razem jednak patrzył jej w oczy. Była piękna. Podobało mu się to, co widział i wiedział, że nie było tamtego wieczoru mężczyzny, który nie pozwolił sobie na spojrzenie ku niej przynajmniej jeden raz. W sumie nie pamiętał już, co sprawiło, że zaczęli rozmawiać i po prostu siedzieli obok siebie, pijąc wspólnie whiskey.
A teraz byli tutaj. Oboje. Ona. I on. Szedł z tyłu, nie przyspieszając kroku ani na chwilę i po prostu obserwując tę kobiecą lekkość i przyzwolenie na infantylność w ruchach. Otaczał ją wzrokiem, doskonale zdając sobie sprawę z filuterności, jaka towarzyszyła im od dostrzeżenia się po raz pierwszy. Nie. Wychodząc z baru, nie miał w planach niczego więcej aniżeli odprowadzić kobietę bezpiecznie do jej domu. Szczególnie że wizja jej samotnej wędrówki wprowadzała go w dyskomfort. Początkowo chciał wezwać jej taksówkę, lecz — dość oczywiście — skończyli na wspólnym spacerze, zamierzając przedłużyć barowe momenty. Czemu nie? W końcu tak dobrze było nie być samotnym. Z przerzuconą przez ramię damską torbą czuł lekkość na plecach, pozwalając tymczasem jej właścicielce cieszyć się swobodą. I to nadzwyczaj otwarcie. Gdy zadała mu pytanie, oddaliła się kawałek dalej, jakby wcale nie chciała usłyszeć odpowiedzi. Trzymane dotychczas przez nią buty — porzucone specjalnie czy przypadkowo — opadły na ziemię i zanim zdążyła je podnieść, przykucnął, robiąc to za nią. - Łatwiej byłoby powiedzieć, gdzie mnie nie było - odparł dość dobrze po arabsku, biorąc damskie obcasy w wolną dłoń, by chwilę później podejść i stanąć krok przed kobietą. Normalnie zostawiłby tego miejsca więcej, ale aktualnie go to nie obchodziło. Przez wypity alkohol, przez atmosferę, przez zwyczajną chęć złapania jeszcze raz aromatu jej perfum, które nie dały stłamsić się barowym zaduchom. - Skąd dokładnie jesteś? - spytał już po angielsku, nie wstydząc się wcale, że nie rozpoznawał dokładnie akcentów. Arabski był językiem urzędowym oraz ojczystym wielu państw i tak jak jeszcze umiał lepiej wyciągnąć irackie dialekty, w innych pozostawał całkowicie bezbronny.
Latifa al-Basri
easter bunny
chubby dumpling
wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Bezcelowe wędrówki kończyły się bezsensownym ślęczeniem. Obserwacją ludzi, natury, zgiełku kropel uderzających o rozgrzany beton. Pierwszego dnia po prostu spacerowała, kojąc rany niezrozumienia sytuacji pocieszającą wizją poznania kolejnego kraju, kolejnej kultury. Ludzi. Nadal, gdzieś wewnątrz kobiecego ciała, kryła się tańcząca z tanzańskimi dziećmi siedmiolatka, mówiąca płynnym arabskim. Przytulenie było tak naturalne - cielesność, pragnienia, instynkty. Afryka nauczyła ją tego, co kraje ''bardziej rozwinięte'' niszczyły w zarodku; tej niesamowitej bliskości natury. Życia jej rytmem, zgodnie z tym, czemu powinniśmy się podporządkować. Nie akceptowała wyższości, jaką nadali sobie ludzie. Nie rozumiała katalogowania; religii, kast, krajów gorszych i lepszych - ich uzasadnienie było klarowne, mogłaby nawet rzec, że absolutnie zgadza się z ideą. Wymyślili ją mądrzy ludzie z pierdolonym poczuciem swojej mądrości, ale jeśli z mądrością miało wiązać się kategoryzowanie - wolała pozostać głupią.
'Pani nie ma czego tu szukać' tkwiło zawsze gdzieś z tyłu głowy, wypowiedziane gdy była jeszcze naiwną doktorantką jednego z ''szanowanych'' naukowców. Badania na terenie Ekwadoru wymagały wywiadu środowiskowego i podczas gdy jej przełożeni skupiali się na mieszkańcach miast, jak gdyby lodowate mury mieszkań podszeptywały księgowym prawa natury. Pomysł rozmowy z mieszkańcami wsi skwitowano śmiechem. Gardłowy rechot profesora potęgował nieprzyjemne uczucie, gdy dłoń klepnęła jej roznegliżowane kolano. 'Pani nie ma czego tu szukać' trwało tyle, co podróż dłoni przez pół uda, by wreszcie powrócić na kierownicę. Brązowawe usta zbiły się linię - to był impuls, gdy podczas jazdy otworzyła drzwi, mimo krzyków protestów. Wyskoczyła, rozdrapując łydkę do bolesnego krwawienia, obijając kolana i wnętrze dłoni. Krzyki cichły - wiedziała gdzie wracać, bo przecież za idiotką się nie zatrzymają. Czy zaskoczeniem było, że zanieczyszczenie rtęcią dotarło podziemnym potokiem do wiejskich studni? Czy ktokolwiek pomyślałby, że ludzie nie napiją się ze zbiornika, skąd nie chcą pić zwierzęta? A diabli wzięli rudego kocura, który trząsł się, że wie Pani, aż ślina kapała. Miauczał żałośnie, a mięsa nawet świnie jeść nie chciały.
Ekwador nauczył ją, że ci biali mianowali się Amerykanami, choć prawdziwymi są ci, których skóra nie odpowiadała kanonom ogólnej akceptacji. Tanzania pokazała miłość do natury ponad miłością do zarobku. Prawdziwe życie w zgodzie, gdy kilka ton cięższe zwierzę obdarza cię zaufaniem, gdy jesteś tego godzien. Etiopia pokazała jej akceptację - gdy piękna, ciemnoskóra nastolatka pogładziła jej policzek, szepcząc po cicho 'qurux', wskazując na siebie i nią. Piękno, bez sztuczności, pokazów mody i okrutności.
- Prawie trafiłeś. - Choć udało Ci się wcześniej. Wracała ze spotkania ze znajomą pracownicą uczelni. Wracały razem aż do jednej z pomniejszych ulic, gdzie dziełem przypadku Latifa wysiadła pod barem. Wypiła już drinka, ale nie chciała iść tam by pić dalej - wolała obserwować kulturę, zachowania. Codzienność mieszkanców, jakby miała przeprowadzić na nich swój kolejny eksperyment. Każdy związek jest toksyną w odpowiedniej dawce - u ludzi była to dla niej wyjątkowo wysoka norma.
Jego nieumyślna lub cholernie przemyślana bliskość sprowokowała podążające wzdłuż kręgosłupa napięcie. Spojrzenie ponownie spłynęło na usta, kreując wyraźny obrys w odmętach wspomnień. Tylko to miało z nią zostać niczym bibeloty z podróży.
- Z pochodzenia Iranką. Ale mieszkałam w jedenastu krajach. - Mimo wychowania w podróży, Iran zawsze tkwił w jej sercu. Kuchnią, muzyką, ludźmi - przodował wszystkim, jak gdyby tylko tam witano ją pocałunkiem w czoło. Mimo ortodyksyjności, patriarchatu i reżimu, to właśnie bycie Iranką stanowiło jej podstawę. Miała niepisaną zasadę przypinania na każdej konferencji małej flagi Iranu - trochę, by pokazać, że kobiety Iranu mogą pójść w jej ślady mimo ograniczeń.
Trochę dlatego, że chciała gdziekolwiek odnaleźć swój dom. Ciepło i tęsknotę, która była jej tak obca.
- A ty? Wracasz tutaj, tkwisz tutaj, czy tęsknisz za innym miejscem? - Za ludźmi, czy za sobą, gdy z nimi przebywa? Arabski był zaskoczeniem, nie mówił jednak na tyle naturalnie, by stamtąd pochodził. Nim jednak zapytałaby się otwarcie, o to gdzie (po co) się go nauczył, wolała poznać bardziej kluczowe szczegóły. Czerwone czy białe, Arystoteles czy Platon, stół czy łóżko.
Jej życie, mimo badania zawiłych procesów i rozbudowanych związków, było stosunkowo proste. Spełniała fantazje, pragnienia i potrzeby. Nie ograniczała się do poczucia, że nie wypada - każdy skurcz w podbrzuszu był naturalnym procesem, odzwierciedleniem hormonów i instynktów. Czemu miałaby odmówić sobie przyjemności, gdy nikogo tym nie krzywdzi? Dlatego gdy te kilka godzin temu pojawił się przed nią, nie zarzucała kotwicy, ale i nie rozstawiała sterów. Dryfowała, dając się ponieść momentowi i temu, co ciała chciały sobie przekazać. Co chciał powiedzieć, a co mówił, spoglądając jej w oczy. Ciepły, lekki uśmiech był cichym przyzwoleniem, które chciał wykorzystać i to zrobił.
- Tam, widać już światła mojej farmy... To znaczy, w sumie to jedną lampkę. - Na czujkę ruchu, a że wraz z farmą przygarnęła zaniedbanego kundelka, to światło zapalało się przy każdym jego ruchu.
A co tu kryć - chłopak był pracowity.
Palec wskazał oddalony o jakieś piętnaście minut drogi budynek, a ścieżka robiła się coraz mniej zarośnięta, rozdzielając się na dwie odnogi - jedną, prowadzącą pomiędzy polami uprawnymi, drugą prowadzącą do niegdyś bijącego życiem domostwa.

Ephraim Burnett
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Nie miał większego planu na ten wieczór. Nie miał także oczekiwań czy intencji, jakie normalnie mogły iść za poszukującym towarzystwa samotnym mężczyzną. I to w miejscu, w jakim przyszło mu spotkać swoją aktualną towarzyszkę. Przecież nie pojawił się też tam, aby ją w jakiś konkretny sposób poznać. Oboje po prostu dali się ponieść przypływowi chwili, który niczym fala pozwalała statkom płynąć. Dryfowali w mniej lub więcej znanym sobie kierunku, a Ephraim czuł, że nie chciał znać końca tej historii. Niech zostanie niewypowiedziana, nieodkryta. Bo początek znał aż za dobrze. Samotność powodowała, że kierunek jego kroków zaprowadził go właśnie tam i nie było możliwości ucieczki. W pamięci niósł także słowa Larabel, które odcisnęły również i na nim samym piętno, bo przecież nie tylko on czuł frustrację związaną z tym wybrakowaniem osoby obok. Flemming przekonała się aż nadto boleśnie o tym, gdzie mogła ją zaprowadzić takowa desperacja, a Ephraim świadkował jej rozbiciu. Niewłaściwy mężczyzna. Niewłaściwe intencje. A wszystko przez poczucie bycia opuszczoną. Przez pragnienie bliskości. Chwili intymności. Gdy zadzwoniła, żeby po nią przyjechał, Burnett wiedział, że coś było nie tak, ale nie wiedział dokładnie co. Gdy zobaczył ją z Timothym, wszystko się wyjaśniło.
Czy i ona — idąca u jego boku kobieta — również mierzyła się z podobnymi problemami czy może ominęły ją takowe nieprzyjemności? Niewątpliwie nie mogła narzekać na brak zainteresowania, biorąc pod uwagę to, jak się prezentowała. I co robiła. A robiła niewiele. Po prostu zaczęła z nim rozmawiać, a on nie pozostał dłużny, mając dziwne przekonanie, że to będzie miły wieczór. I miał rację. Zdjęty z ramion ciężar zapewne miał się odezwać następnego dnia rano, lecz to nie było ważne. Nie, kiedy moment zapomnienia pozwalał powrócić mu do samego siebie — do tej szczęśliwej części, która była ukryta od tak dawna, że praktycznie obca. Jakby zapomniana. Czy i nienaturalna? W sumie tak, bo dlaczego jeszcze niekiedy odczuwał, że na to nie zasługiwał? W końcu był przez te wszystkie lata ślepy. Okrutny wobec Gemmy, bezmyślnie bezrefleksyjny wobec Leonie. Wymagał od Turner lub chciał ją widzieć w określony dla siebie sposób? Czy naprawdę nie było wcześniejszych sygnałów, że coś było nie tak? Czy był naprawdę tak bezużytecznym mężem? Beznadziejnym ojcem? Naiwnym mężczyzną?
Dostrzegł, jak jej oczy uciekły na jego usta. Nie pierwszy raz tego wieczora. Nie robił tego specjalnie — nie mieszał się zbyt blisko w jej dyskomfort, a jednak ta bliskość była mu potrzebna. Sprawiała przyjemność. Tak jak jej poszukiwania drobnych gestów czy przypadkowe nieprzypadkowe zbliżenia, na które i ona mu przyzwalała. W barze nachylił się nad uchem kobiety, aby usłyszała, co mówił w nagle wyjątkowo głośnym wnętrzu lokalu i nie cofnęła się, lecz wyszła mu naprzeciw. Wówczas poczuł przyjemny zapach skóry i ciepło bijące od jej ciała. Tylko przez moment, ale rozpoznał to i doceniał — niewymuszoną bliskość. W końcu intymność nie łączyła się jedynie z seksem, a była świadomym tańcem instynktów i pragnień. A jemu bardziej niż kiedykolwiek brakowało poczucia, że jeszcze mógł być z kimś blisko. Mógł pragnąć i być obiektem pragnienia. Lecz nie tego zgubnego, niechcianego, jakie widział teraz w Leonie. Chciał po prostu szczerości, prawdziwości. Chwili wyzbytej kłamliwości.
Iranką... Mieszkałam w jedenastu krajach...
- I ze wszystkich miejsc trafiłaś tu. - Nie pytał. Komentował. Stwierdzał. Bo przecież to nie tak, że Lorne Bay było celem wypraw samym w sobie. Jeżdżono do Cairns. Jeżdżono do Port Douglas. Nigdy stricte do samego Lorne Bay. On sam przyjechał tutaj ze względu na Leonie, lecz normalnie nie pomyślałby o sprowadzeniu się bez jej inwencji. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad tym, co wiązało go samego z Iranem. A było przecież tak wiele elementów... - Kiedy byłaś tam ostatnio? - W Iranie? Znów niedopowiedziana część zdania. Nie próbował jednak być zagadkowy — od zawsze mówił mniej od innych ludzi i od zawsze jego rozmówcy wyłapywali przeznaczenie słów padających z jego ust. Czy jej to przeszkadzało?
Wracasz tutaj, tkwisz tutaj, czy tęsknisz za innym miejscem?
- Wszystko po trochu - przyznał, bo przecież to nie tak, że ograniczał się do jednego z tych zawołań. Wracał z każdej misji do swojej rodziny. Teraz do córki. Tkwił, bo sprawa z Leonie wciąż była w toku. Tęsknił za miejscem, do którego mógłby uciec. Daleko stąd. - Wkrótce wyjeżdżam. - I nie wracam. Nie musiał tego mówić na głos, by wybrzmiało to między nimi. I taka właśnie była prawda. Nie chciał już mieszkać w Lorne Bay i nie mógł się doczekać, aż stąd wyjedzie i będzie wychowywać Teresę gdzie indziej. I tak zapewne miała żyć z Leonie dalej w nowym domu Turner, ale jeżeli sprawy unieważnienia małżeństwa oraz podziału opieki miały pójść sprawnie, takowa wizja była jak najbardziej sensowna. Ze względu na jego zawód i tak często pozostawał poza granicami miasteczka, ale gdy już znajdował się w jego granicach, złowróżbność oraz złe wspomnienia odbijały się bardzo wątpliwie na mężczyźnie. Nie chciał tu żyć. Nie chciał tu tkwić i stać się znienawidzoną, zgorzkniałą wersją samego siebie.
Gdy powiedziała mu o farmie, podniósł wzrok, by spojrzeć we wskazywanym przez nią kierunku. Faktycznie w niedalekiej oddali widać było jasny punkt. W jakiś sposób wiadomość o zbliżającym się celu ich wędrówki sprawiła, że Ephraim wcale się z tego nie cieszył. Dobrze czuł się w jej towarzystwie, miał dobry humor. Nie chciał tego kończyć. Bo przecież nie miał zostać. Nie mógł. Chociaż... Chryste. To nie tak, że nie chciał, ale przecież... Nie chciał. Nie chciał być tym typem mężczyzny. Nie chciał popełniać tego samego grzechu, który uczyniła mu Leonie. Ale czy to miało być to samo? - Znam to miejsce - powiedział, chcąc oderwać się od chaosu, który zaczynał pojawiać się w jego zbyt szybko rozpędzającym się umyśle. Rozejrzał się jeszcze wokół, żeby upewnić się, że faktycznie kiedyś tam był. Pomimo ciemności rozpoznawał drogę, rozwidlenie. Zarys domu w świetle oddalonej lampy. Wyłapał także spojrzenie swojej towarzyszki, by wyjaśnić:
- Przejeżdżałem tędy.
Motorowe wycieczki były czymś, czego nigdy by się nie wyparł ani nie zostawił. Gdy się tu sprowadzili z Leonie, dość szybko małe Lorne Bay przestało kapitanowi wystarczać do zapoznawania się oraz zwiedzania. Farmy, takie jak ta, były więc dość szybko odhaczone na liście miejsc, które już zobaczył. Do tej pory gospodarstwo pozostawało opuszczone i stary znak „na sprzedaż” porastała w najlepsze bujna, australijska roślinnościa. Ale najwidoczniej uzyskała nową właścicielkę. Gdy znaleźli się przed wejściem, patrząc z tej perspektywy, elegancja kobiety obok nie współgrała ze starymi, wilgotnymi zabudowaniami. Ephraim musiał stwierdzić, że posiadała osobliwy dobór lokacji. - Nie boisz się niechcianych gości? - podpytał, idąc za nią w stronę wejścia i przypatrując się domostwu, które nie wyglądało na nazbyt bezpieczne. I nie miał na myśli zwierząt... Czy w końcu nie wystarczyłoby pchnąć odpowiedniej deski, by wyczuć, jak próchniała pod palcami?
Latifa al-Basri
easter bunny
chubby dumpling
wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Decyzja o kupnie farmy była szaleńczą decyzją zrozpaczenia. Ciężki, dziesięciogodzinny dzień zajęć na uniwersytecie zbierał się ku końcowi, ostatnia grupa posiewała komórki na szalki - jej pozostało jedynie zaopiekować się nimi na przyszły tydzień. Telefon w kieszeni fartucha zaczął niebezpiecznie wibrować, wskazując doskonale znany numer kierunkowy. Iran.
Powróciwszy do sali nie okazała emocji. Wdzięczny uśmiech pożegnał studentów ostatniego roku biochemii, dłoń wystukała czerwonymi paznokciami rytm wyczekiwania na budzik. Barwnik zaczął spływać ze szkiełek, a łzy sięgały ujścia i zobaczenia kącika ust. Odcisk tuszu do rzęs na dolnej powiece, czerwona szminka rozmazana rozcieraniem. Pytania, które kwitowała krótkim ''musiałam przemyć oko po proflawinie''.
Ojciec był jedynym człowiekiem jej życia. Jedyną osobą, którą mogła nazwać rodziną. Jedyną osobą, którą miała. Wraz z jego odejściem na zapalenie opon mózgowych, w jej świecie pozostała absolutnie sama. Krążąc od miejsca do miejsca, bez celu i znaczenia, gdyż cel zawsze stanowiło sprawienie, by był z niej dumny. Nieustannie, w kółko, dzień po dniu. Jakby miał nieograniczone zapasy zachwytu, którym mógł ją obdarzać tak, jak ona dorastała wpatrzona w to, jak cudownym człowiekiem był. Marzyła, by być tak dobrą, inteligentną, waleczną jak on. By głosić prawdę o świecie, a jednocześnie mieć gdzieś opinię innych. W głębi serca pragnęła być taką jak on, nie jak jej matka.
A jednak uciekała i kłamała. Wiązała się, nie kochając i kochała, uciekając. Miała te trzydzieści kilka lat i żadnych perspektyw, kupując farmę z kaprysu i oddając się niebezpiecznym wyprawom bez namysłu. Dzień po dniu, bez znaku stop i przystanków. Nie patrzyła wprost, błądziła w obłokach i karmiła się wizją, że kiedyś zrozumie co naprawdę ją uszczęśliwia. Nie był to piękny dom, dzieci i spokojna praca. Nie było to też życie na walizkach i przygodny na jedną noc, oddające ostatni dech w poduszkę pachnącą hotelowym płynem do prania. Chciała czuć, czuć, czuć, by móc mówić, że prawdziwie żyje. Ale w istocie, gdy siedziała w pustych ścianach ze starym psem na kanapie, zdawała sobie sprawę, że życie przemija obok niej.
- Dwa miesiące temu. - Ceremonia była piękna. Setki osób chciały pożegnać jej ojca z pełną świadomością, że swoimi odkryciami zmienił kolejne setki tysięcy. Ciało w burce zlewało się z żałobnym nastrojem, przelewającym się z zasłoniętych oczu. Ale wystarczyło, by dwie sylwetki spojrzały na siebie - i mimo okrycia - doskonale wiedziały. Tak, jakby rozerwana bolesnym płaczem dziecka więź, nawiązała się na powrót. Tak, jakby miała zaraz podejść i przytulić trzyletnią Latifę do matczynej piersi.
- Ale nie mam tam już do czego wracać. - Jak przez 11 lat swojego życia, które spędziła w podróży. Ostatnie lata choroby ojciec spędził tam - bezpieczny, wśród swojej rodziny, której ona nie była częścią.
- Masz jakiś cel podróży? Czy oby jak najdalej? - Nie wnikała, raczej żyła w świadomości, że z jakiegoś powodu oboje szli właśnie tutaj. Nie leżeli w objęciach innych osób, nie oglądali serialu z kotem na kolanach, nie gotowali kolacji dzieciom. Nie wiedziała, ba, nie chciała wiedzieć, dlaczego i przez kogo czy co. Akceptowała ciąg wydarzeń, prąc z nurtem, który pochłaniał ją coraz mocniej. Bezwładnie, niczym w lodowatej wodzie Niagary.
- Mam psa, nie potrzebuję innej ochrony. Nie znajdę nikogo bardziej lojalnego. - Ścieżka zwężała się do małego przejścia z wygolonej trawy. Chłodna rosa osadzała się na bosych stopach, a głośne szczekanie podwórkowego burka przemieniło się w pisk zadowolenia. Podszedł do Ephraima, zdobywając kolejne zapachy, by wsunąć się pomiędzy niego a właścicielkę, gładząc szorstkim językiem kawałek kobiecej łydki. Ofiarowała mu życie, którego nigdy nie miał, a w zamian - bezwarunkowo i bezintencyjnie - chronił ją na sobie jedynie znany sposób.
Dlatego wolała zwierzęta - były bardziej szczere i lojalne.
- Wejdziesz? - Wolała dopytać niż skłaniać. Chrzęszczące, spróchniałe schody nie zapewniały bezpieczeństwa, zaś drewniane, zabytkowe drzwi pokrywał wyraźny ślad czasu. Przesunęła się o ten jeden, większy krok, dzielących ich ciała. Wysunęła dłoń, nim jednak sięgnęła po swoją torbę, opuszką palca strzepnęła leżącą na zarysowanej kości jarzmowej rzęsę. W tym świetle wyglądał inaczej - spokojniej, niczym nocny ocean przygotowując się do burzy. W takich wodach dało się ujrzeć przepływające pod powierzchnią zwierzęta. Zaciekawione ssaki morskie i ryby, sięgające wyżej - czujące się bezpieczniej.
Tutaj jednak, tkwiła tylko czarna głębia, jakby zabrakło im odwagi.
Sięgnęła po torbę, wyciągając klucze. Jedynym zabezpieczeniem były dwa zamki, te jednak w połączeniu z psim opiekunem absolutnie jej wystarczały. Tak, jak całe domostwo, które mógł ujrzeć po przekroczeniu progu, o ile ocean choć na chwilę się wzburzył.
Nie prosiła.
Przekroczyła próg, pozostawiając otwarte drzwi i tylko pies, przebiegając obok, szturchnął nogę mężczyzny w stronę wnętrza.
Wewnątrz farma była połowicznie wyremontowana. Białe ściany lśniły obok odrestaurowanych lakierem desek, wybijając na przód wiszące na nich ozdoby. Talerze z Turcji, Libii i Grecji, przełamujące całość pomarańczowo-białymi strukturami. Mały przedsionek momentalnie przechodził w salon, budząc uczucie przytulności. Odrestaurowana kanapa błyszczała starą, bydlęcą skórą. Tuż obok niej stał stolik kawowy z ciemnego drewna, popękany na środku, ale dalej utrzymujący kształt. Podobnie jak pozostałe drewniane elementy przeszedł swój renesans, choć Latifa pozostawiła wewnątrz kilka ostatnich robaków. Wzdłuż ścian, tam, gdzie nie pozostawały lekko rozchylone drzwi, stały regały z książkami i pamiątkami. Hebanowa figurka nagiej kobiety pochodziła z Tanzanii, kusząc wyrytego w glinie lwa z Etiopii. Indie, kraj różnorodności smaków, miały swoją oddzielną półkę, oddającą cześć każdemu z bóstw panteonu hinduistycznego, na tle z Wisznu i Dewi, którzy odnaleźli specjalnie miejsce w sercu Latify.
Ekwador, Iran, Tanzania, Liban, Libia, Turcja, Etiopia, Stany, Rosja, Bangladesz, Kirgistan.
Australia.
Tą ostatnią reprezentował alkohol, stojący koło nogi stolika kawowego. Dwie butelki whisky, jedna pusta, druga na wpół wypita. Pełne wino wytrawne z Gruzji, jedno Hiszpańskie. Lubiła hiszpańskie wina.
Dopiero siedząc na kanapie, dało się zauważyć przejście do pomniejszej kuchni, przed którym jednak znajdował się nieużywany od lat kominek. Kilkadziesiąt świec stało wewnątrz, widocznie nigdy nie odpalanych. Półka świeciła pustkami prócz jednego zdjęcia - ojca z dzieckiem. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, gdy spojrzało się na jakże charakterystyczną twarz. Na komodzie obok, miejsce zajmował stary gramofon, a obok niego sterta kartonowych opakowań z płytami. To właśnie obok niego stała, gdy po zapaleniu maleńkiej lampki, postanowiła włączyć ulubioną płytę.
Właśnie obok niego, w rytm przyjemnego skwierczenia ostrza na płycie, usłyszała też kroki.
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Przypominało to dobrze znany scenariusz, gdzie oni byli jedynie aktorami. Drobnymi elementami poruszającymi się po bezpiecznej planszy wyreżyserowanego spektaklu. W końcu wszystko zdawało się współgrać z ich zachciankami, nie niszcząc nastroju ani humorów obu postaci. Ona wprawiała go w rozbawienie, on pozwalał, aby czuła się w jego towarzystwie bezpiecznie. Śmiech, który tak często rozbrzmiewał między nimi, był melodią, której chciał słuchać bez końca. I nie była w tym fałszywa, tak samo, jak i on nie oszukiwał jej pod tym samym względem. Czuł się przy niej dobrze — nie wprowadzała go w poczucie dyskomfortu żadnymi z komentarzy. Nie była nachalna, ale także nie była bierna. Nie pozwalała mu z grzeczności ani z litości. Zresztą gdy wymienili pierwsze spojrzenia, ale zanim zaczęli rozmawiać i zanim Ephraim przysiadł się obok, do kobiety podszedł inny mężczyzna. Kapitan nie słyszał, co mówił, ale jego zachowanie, jego postawa wyrażały, że nad wyraz zainteresowany był jej osobą. Odesłała go jednak. Gdy później spytał, dlaczego to zrobiła, stwierdziła, że miałam już towarzystwo. Cień zawstydzonego, nieśmiałego uśmiechu pojawił się wówczas na twarzy Burnetta. Nie pierwszy i nie ostatni raz tego konkretnego wieczoru. W relacjach damsko-męskich to zawsze kobiety wychodziły mu naprzeciw. W końcu nie był kimś nachalnym ani przesadnie śmiałym, jeżeli chodziło o takie sprawunki. I nie chodziło o brak wiary w siebie, lecz w obu przypadkach dwóch związków, które miał, to druga strona przejmowała inicjatywę — sam Ephraim nie widział zwyczajnie sylwetek zarówno Gemmy, jak i Leonie w roli przyszłych partnerek. Nie dlatego, że uznawał je za nieatrakcyjne — wręcz przeciwnie. To właśnie dlatego też nie wychodził przed szereg, lecz nie tylko. Wymieszana mentalność ostrości wychowania w surowych wiatrach południa dawała o sobie wówczas znać, a przy okazji mężczyzna nie poszukiwał nikogo, z kim mógłby stworzyć coś stałego. I to nie tak, że cieszył się z przypadkowych znajomości — nie. Zawsze ukierunkowany ku służbie ojczyźnie nie miał zwyczajnie czasu na podobne relacje. Jako młody oficer nie miał także jeszcze takiej stabilności, aby pozwolić sobie na związek. A ten wszak wymagał wkładu, czasu. Zwyczajnej obecności, której on nie mógł zagwarantować.
Nie był już młodym mężczyzną bez sprecyzowanych poglądów czy wizji. Osamotniony wystarczająco przez własną żonę, która wybrała zdradę, zamiast wierności, potrzebował poczucia przynależności. Chociaż na jeden wieczór. Dlatego też poddawał się temu, co miał aktualnie z kobietą u swego boku, wiedząc, że nie znajdzie tego jeszcze przez długi czas. A może wcale biorąc pod uwagę, że przestał ufać samemu sobie? Kto więc chciałby położyć w nim wiarę na tyle, aby złączyć z nim życie? Nie. Nie oczekiwał tego od tej konkretnej kobiety. Byli wszak całkowicie nieznanymi sobie ludźmi, niedeklarującymi się z niczym więcej aniżeli chwilami. Chwilami, które nie byłyby dla nich dostępne, gdyby nie byli samotni. Jak jednak szło to przysłowie? إن الطيور على أشكالها تقع? Ciągnie swój do swego?
- Przykro mi - przyznał szczerze, gdy powiedziała o braku powodu do powrotu do Iranu. W końcu nie było nic gorszego jak banicja z własnego państwa. Dla niektórych mogło się to wydawać błahe, lecz świadomość niemożności powrotu do domu ciążyła silniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Jako marynarz Ephraim zdecydowanie bardziej niż inni odczuwał związek z krajem, któremu służył. Dlatego też zaśmiał się krótko, słysząc jej pytania. Najdalej stąd? Jego głowa lekko odchyliła się w tył, a szczerość reakcji nie dała się zakamuflować, pomimo wcześniejszej powagi. - Wybacz. - Chwilę zajęło, zanim rozbawienie przeminęło, a on był w stanie odpowiedzieć. Sam zresztą nie wiedział, dlaczego aż tak bardzo zareagował. - Praca pcha mnie na cały świat, ale jednak chciałbym wracać do Australii. - Nie do Lorne Bay, ale po prostu gdzieś w obrębie państwa. Było ono wszak całkiem sporych rozmiarów kontynentem. Nie tak wielkim, jak Azja czy Ameryka, ale zdecydowanie było wiele opcji do wyboru. Co sprowadzało się do kolejnej kwestii... - Czemu wybrałaś to miejsce? - Ze wszystkich, jakie mogła sobie wymarzyć, zdecydowała się akurat na to. Na tę farmę. Mieszkała w tak wielu innych krajach i skończyła na zadupiu małego miasteczka w Queensland. Jak? Czemu? Nie musiała dzielić się całą historią, jeśli nie chciała, ale co zaprowadziła ją właśnie tutaj?
Nie skomentował jej wypowiedzi o psie. Nie zdążył. W jednym momencie dzielił ich krok, w drugim stała naprzeciw niego tak blisko, że niemal mógł poczuć dotyk jej piersi na swoim ciele. Wejdziesz? Patrzył na nią z góry, gdy dzieliła ich wysokość i obserwował, jak jednym ruchem sięgnęła do jego twarzy. Dotyk był nieznaczny, niemal niewyczuwalny, a jednak dreszcz przepłynął wzdłuż męskiego kręgosłupa, rozchodząc się także po jego ramionach. Przyjemne drżenie mięśni mówiące wyraźnie, czego pragnął. Bo chciał, aby zatrzymała dłoń na dłużej. Aby ujęła jego policzek dłonią, w którą mógłby się wtulić i po prostu... Czerpać. W zamian jednak oddał torbę, rozchylając palce i zdając sobie sprawę, że pod jego czaszką pulsowało wypowiedziane kilka sekund wcześniej, niefrasobliwe wejdziesz?
Nie czekała. Weszła, zostawiając otwarte drzwi, jakby zapominając, że tam był, ale to nie była prawda. Gdyby zapomniała, zamknęłaby je za sobą i nie zapraszała dalej. A on tkwił tam jak porażony, zastanawiając się, co takiego się działo. I jak się działo... Z dziwnego transu wyrwał Ephraima dopiero pies, który trącił go, wbiegając do swojego domu. Szczeknął jeszcze wesoło, obracając się na gościa, jakby dziwiąc się, że jeszcze tam stał. Na co czekasz?, zdawała się mówić psia wypowiedź. Pies. Najbardziej lojalny towarzysz? - Sam powinienem więc jednego kupić - stwierdził cicho, wiedząc, że kobieta go nie usłyszała, ale towarzyszący jej zwierzak na pewno. W końcu wydawało się to w pewnym sensie nad wyraz symboliczne — dwukrotnie już napotykał na samotne kobiety, które odnalazły towarzystwo w adopcji czworonogów, a on? Nie posiadał nikogo, kto cieszyłby się z jego powrotu do domu. Może powinien był to zmienić.
Podobnie jak zmienić własne położenie. Za sobą miał czerń nocy, przed sobą ciepłe, stłumione światło zapraszające go do środka. Kojące, intrygujące. Zdecydowanie nęcące. A on? Gdyby zawrócił, gdyby odszedł, już zawsze miałby żałować, że nie wszedł. Mimo że domyślał się, z czym wiązała się ta jakże mała czynność postawienia kroku. Ale jednak...
Gdy wchodził, zaczęła grać muzyka. I chociaż początkowo próbował wsłuchać się w nuty, co innego zwróciło jego uwagę. I nie mógł oderwać wzroku. Przeszedł ciągnięty niewidzialną siłą dalej, w głąb fascynującego domu, który z każdego zakątka mówił do niego przeróżnymi językami. Językami, które rozpoznawał. Niektóre uwielbiał, inne wolał omijać, lecz każdy z nich wyrył się w pamięci kapitana silnym piętnem. Obserwował zgromadzone pamiątki, zdjęcia, pozwalając się temu zachwycić. Wszak były tam sawanna, dżungla, były piasek oraz duchota. Była woda, jak i ziemia. Był spokój, jak i wojna. Dzikość oraz łagodność. To, co znał sam z własnych misji i wędrówek, bo przecież nie każda misja kończyła się źle. Nie każda interwencja bólem oraz cierpieniem. Kochał żywotność lokalnej ludności, kolory orientu i zapachy ich kuchni. I kochał się tym dzielić oraz być tego częścią. W końcu to nie tak, że traktował tamtych ludzi jak wrogów. Nie wszystkich. Chciał i mógł pomagać, więc to robił... Dawał im część siebie, a w zamian oni pozwalali mu zobaczyć rzeczywistość ich oczami. Tak, jak tutaj...
Nie wiedział, ile trwała ta wycieczka po świecie umieszczonym w ścianach starego domostwa, bo przyglądał się praktycznie wszystkiemu, gubiąc się w czasie i przestrzeni. Finalnie zaprowadziło go to do przestrzeni, w której stała gospodyni i słuchała grającej z gramofonu muzyki. Ephraim dość szybko odnalazł ją wzrokiem, by się odezwać, że miała piękny dom, ale gdy tylko na nią spojrzał, zatrzymał się w pół kroku, a słowa zatrzymały się w jego gardle. Stała do niego plecami, a on patrzył od tyłu na jej ciało. Na wyraźnie zarysowaną na tle przygaszonej lampy sylwetkę. Na kontur wcięcia w talii, który odcinał się niczym wyrysowany czernią łuk na obrazie artysty. Zupełnie jak posąg podziwiany podczas zachodu słońce — tak żywy, a równocześnie surowy. A on po prostu stał i patrzył. I łapał się na myśli, że chciał się przekonać, jak to było dotknąć czegoś tak pięknego... Jak to było wyczuć bliskość i łaknienie z drugiej strony. I nie dla samej trywialności zbliżenia, lecz dla upamiętnienia chwili, w której czuł się dobrze — nawet jeśli było to tylko powierzchowne. Nawet jeśli następnego dnia rano wszystko miało wrócić do normy. Teraz tak kuriozalnie ironicznie pragnął dać się spętać oszustwu własnego umysłu — na ten jeden wieczór czuć, że jednak nie był sam. Że cokolwiek znaczył i nie przepadł zupełnie. Że jego wartość jeszcze była. Tam. W nim. Równocześnie chciał to dać drugiej osobie. Dać siebie i całe ciepło, które się w nim gromadziło przez tak wiele miesięcy. Być może pozwolić też zniknąć z jej pamięci, a być może dzięki temu w niej pozostać jako coś miłego. Wyjątkowego.
Czuł, jak gwałtowne uderzenie gorąca uderzały w jego ciało, a gardło wyschło. Jak walczył sam ze sobą. - Zapomniałaś butów - zauważył cicho po całej wieczności, jakby tłumacząc się, dlaczego wszedł. Przed nią czy raczej przed samym sobą? W jego głosie słychać było przejęcie. Chrypa i wyraźnie niskie tony wybrzmiewały ponad delikatnie grającą melodią gramofonu. Serce biło mu szybko, a unoszącą się wyraźnie klatka piersiowa mówiła wystarczająco wiele, co się z nim działo. Wiedział, że był tam przez nią. Początkowo. A teraz był tu dla niej. I dla siebie. Z otumanionym umysłem, stępionymi zmysłami. Z szybko uderzającym sercem, wiedząc, że chciał. Nie chciał wychodzić.
Latifa al-Basri
easter bunny
chubby dumpling
wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Enigma zaszyfrowana tylko jej znanymi emocjami i przeżyciami. Słodki uśmiech akceptacji, kształtujący się latami stąpania po gorącym piasku, ugryzieniami węży i próbą powstrzymania płaczu, gdy trzyletnie badania utkwiły w martwym punkcie. Żyła obok siebie, a jednocześnie kierowała zwodniczym ciałem wyjątkowo umiejętnie. Gdy dłonie oparły się o brzegi mównicy, biały garnitur wybijał irańską flagę na przypince z imieniem. Gdy setki tysięcy osób obserwowały konferencję, a ona z fałszywym spokojem podniosła ton przez maleńki mikrofon.
I tak, szanowni państwo, mamy niemalże stuprocentową pewność, że jad skorpiona błękitnego to nowa metoda leczenia nowotworów.
Brawa odbijały się od szumu w uszach, płacz walczących o życie zdobywał skupienie kamer. Dłoń pokryta drobną blizną skierowała spojrzenia na wizualizację, by chwilę później zaprezentować imiona i nazwiska. Skrót przed jej personaliami zawsze wydawał się irracjonalny, jakby nieustannie o niego walczyła, choć teraz nosiła go od wielu, wielu lat.
Nie potrzebowała wielu słów, niekiedy w nachalności działał po prostu obcy język. Słowa wypowiedziane w języku perskim, otępiałe spojrzenie mężczyzny, który przerwał tworzącą się zasadzkę. Błagała bóstwa wszelkiej maści, by on, on tam dalej stał. By nie odszedł, gdy na horyzoncie pojawił się nieproszony, choć błagający o uwagę natręt. Słodkie, niezrozumiałe dla niego słowa skwitował niecenzuralnym komentarzem, pozwalając ujrzeć prawdzie światło dzienne. Dalej tam stał, patrząc chłodnym spojrzeniem skrzącym się iskierkami ciekawości (niepewności?). Był inny, jakby w prozie jej codzienności - słodkiego smaku zainteresowania, ale i przerażenia - on jako jedyny zdobył się na odwagę. Niegdyś, w prozaicznej rozmowie przy piwie, podobnej, choć w większej ilości osób usłyszała, że mężczyźni się jej boją. Jej uroda kusi, ale gdy dowiadują się kim jest, wolą się odsunąć. Czy więc on był głupcem, czy pewnym swoich racji? Czy jej dosięgał, czy przewyższał?
Czy była aktem desperacji, a może znużenia?
Miałam już towarzystwo, koiło słodyczą, absolutnie odstępującą od kuszącego, rozbudzającego zmysły wyglądu. Jej głos - kobiecy i delikatny, z natury cichy choć nauczony potęgowania swojej siły - stanowił miód na uszy, o ile tylko dopuszczało się je do głosu, gdy spojrzenie wędrowało po szczupłym ciele. Jego stalowe spojrzenie tkwiło w jednym miejscu, zadając pytania i uzyskując odpowiedzi spod trzepotu rzęs. Nie grał w tym spektaklu natury drapieżcy czającego się zza drzew. Był niczym Dionaea muscipula, muchołówka amerykańska - bierny. Jak gdyby wiedział, że kiedyś do niego trafi, niczym zmarznięte dłonie sięgającego do klamki otwartego okna.
- Mi nie. Jestem... obywatelką świata. Kocham swój kraj, ale przede wszystkim kocham ludzi. A Ci, w każdym kraju, mają mi wiele do zaoferowania. - Nie chciała tłumaczyć, rozwodzić się nad sytuacją polityczną i jej personalną. Nie chciała wnikać, prócz wyciągnięcia spod pieczy reżimu dwóch młodych kuzynek, których los przypieczętowała płeć wpisana w akt urodzenia. To był jedyny cel, który kiedyś - za wiele lat - mogła sobie obrać. Teraz jednak, niczym urodzony żeglarz na morzu decyzji, dryfowała z nurtem, nie dając sobie chociażby próbę na walkę z siłą morza przypadków. Wracał do Australii - nie dziwiła się. Ona też wracała - do siebie, po każdej podróży odnajdując na moment poczucie domu w wyjątkowym miejscu. Losowym, w którym wtulenie się w pościel dawało ukojenie.
- Z przypadku. Trafiłam tu na staż, na Uniwersytet w Queensland, ale teraz pracuję głównie z literaturą. A farma... nie wiem. Po prostu. - Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że go zlewa. Spoglądając jednak na mowę ciała - rozluźnienie, lekkie wzruszenie ramionami z poczuciem obojętności, całą sobą mówiła o dziele przypadku. Cholernie irracjonalne.
Jak cała ona, każda jej decyzja, ruch, wygląd. Jak spływające krople whisky po dekolcie, które skwitowała krótkim śmiechem i sięgnięciem po chusteczkę. Jak zrzucenie butów mimo bijącego po stopach chłodu. Jak krótkie dygresje, opowieści o pracy bez dopowiedzenia, kim dokładnie jest.
A on wszedł w ten labirynt, krok po kroku wchodząc w drogi będące pierwszą myślą. Dążąc do celu, którego nie znał, wodzony krótkimi słówkami i pięknem bijącym od obcej urody. Słowami kojącymi umysł, ganiący się za podjęte decyzje.
Wydawał się bić sam ze sobą w batalii rozsądku, w której miał przegrać.
Rozsądek zawsze z nią przegrywał.
- Nie zapomniałam. Przecież Ty je miałeś. - Słodki, niewinny uśmiech zagrał gdzieś pomiędzy pełnymi ustami. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów odwróciła się, dalej jednak zachowując odległość. Pozwoliła mu patrzeć, samej oddając się temu samemu. Budowaniu sznura emocji, doznań i przyjemności przepływającej lawinowo po rozgorączkowanych ciałach. Przyśpieszając oddech, zarysowujący unoszący się biust pod opinającą sukienką. Pozwalając wardze zagryźć się pod naporem zaciskających zębów. I ledwie na moment, na krótką chwilę, rozchylając usta w próbie usilnego zaczerpnięcia oddechu.
Nie komentowała domu, mając pełny obraz tego, że zdołał już wszystko zobaczyć. Mimo stonowanych brązów, czerni i bieli remontowanej farmy, już salon brzmiał kolorami świata - ciepłem i chłodem tego, co zdołało stanąć na jej drodze. Przyjemnością i cierpieniem. Ucieczką i celem.
- Whisky? Wino? Woda? - Postąpiła krok w jego stronę, nim jednak zwodniczo przekonałaby go do swojej obecności, sięgnęła za ścianę do kuchni. Worek karmy i miska zagrzęchotały, lądując w roku salonu tuż obok miski z wodą. Miała szybkie kroki, nadające materiałowi sukienki charakterystycznego szelestu. Kucnęła przy zwierzęciu ledwie na chwilę, w cichym milczeniu przymykając powieki. Próbowała złapać resztki uciekającego umysłu, ten jednak ustępował miejsca lawinie wewnętrznych błagań. Przyjemności momentu, w którym się znalazła. Długie, kościste palce oparły się o biodro, gdy podnosząc z przykucu poprawiła podwiniętą sukienkę. Nie musiała nic mówić, ponownie spoglądając na jego ciało. Zdawało się, że słyszała uderzenia komór serca o żebra. Czuła ciepło oddechu na szyi, a gdy tylko przymykała na moment mrugnięcia powieki, znajdował się tuż obok niej, uciekając wraz z ich otwarciem. Chciała tego, jednocześnie pragnąc pozostawić tą chwilę taką, jaką była.
Niewypowiedzianą, domyślną i mityczną, jak gdyby alkohol odebrał im wszelkie poczucie realności.
- Rozgość się, za chwilę wrócę. - Przelotne spojrzenie zatrzymało się na moment za długo w głębi stalowych oczu. Przeszła do łazienki, z lekkim stękotem zamykając drzwi. Szum wody w kranie był kojący, a jej chłód pozwalał palącej się skórze dekoltu i szyi nabrać odrobiny respektu. Krople wody spływały na materiał, zostawiając krwawe ślady swojej obecności, a dłonie przesunęły po roznegliżowanych ramionach, błagających o moment ukojenia.
Nim zdążyła wrócić, ostatni raz spojrzała na twarz. Tą, która nie była już młodziutką, piękną i naiwną. Tą, która kryła drobne zmarszczki przemęczenia, dojrzałości i zrozumienia. Akceptacji samej siebie.
- Gdzie pracujesz? - Bez ogródek, jakby moment słabości odszedł w zapomnienie pośród tkwiącego w pobrzuszu skurczu. Zamknęła za sobą drzwi, subtelnym ruchem gasząc światło i podchodząc o ten krok za blisko. A jednak, z tej odległości - niczym z prawdziwych dzieł, zawsze wydawanych w małym piśmie - mogła wszystko wyczytać.

Ephraim Burnett
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Nigdy nie oczekiwano od niego niczego mniej, niż był. I kim mógł się stać. Stawiano przed nim wysokie wymagania i za każdym razem spełniał każde z nich. Niosąc dziedzictwo silnego nazwiska, miał nie odstawać od całego przyświecającego Burnettom dzieła, a rozwijać je tak samo a może nawet silniej od innych. Widziano w nim przyszłość oraz dumę. W końcu dorastał, widząc silną figurę ojca oraz dziadka. Ponad nimi unosił się również duch Josepha, odznaczonego bohatera wojennego, który oddał życie za kraj, który kochał. Za bliskich oraz za wolność, w którą wierzył, niszcząc przy tym wrogie zagrożenie. Ephraim wiedział, że było to życie pełne spełnienia, bohaterskie, a on mógł jedynie starać się ze wszystkich sił wypełnić owo posłanie, dążąc do tego, aby zasłużyć na swoje nazwisko. Aby zasłużyć na fakt własnych protoplastów. Nie śmiał nawet sądzić, iż kiedyś im dorówna, ale starał się robić ze sobą, w miejscu, w którym się znajdował, jak najwięcej. Szlifować i doskonalić siebie wraz ze swoimi talentami. Nie tylko dla dziedzictwa, ale także ojczyzny oraz ludzi w niej mieszkających. Gdy zaczął wypływać w świat i poznawać kraje zamorskie, wiedział, że jego misja, jego opieka nie mogła i nie miała dotyczyć jedynie Australii. Wszyscy zasługiwali na wolność. Wszyscy zasługiwali na pokój. Wszyscy zasługiwali na bezpieczeństwo. Nie. Nie był zbawcą. Był jedynie pomocną dłonią, która pojawiała się wówczas, gdy innym brakło sił, lecz później, gdy już wydobrzeli, szli samodzielnie. سپین لیوه. Biały wilk. Takie dostał miano od mieszkańców afgańskiej wioski po akcji ratowniczej, gdy był jeszcze młodym oficerem. On i czwórka innych marines z jego oddziału zabezpieczyło kilka domów, wystawiając się na talibski ogień. Widząc jednak wdzięczność na twarzach oraz w głosach tamtych ludzi, czuł, jak coś nim wstrząsa. Wiedział, że chciał to robić już zawsze i nikt inny nie mógł podjąć się tej odpowiedzialności. Wciąż czuł na policzku dłoń pomarszczonego niczym wyschnięta pomarańcza starego Afgańczyka, gdy ten w dari lub paszto dziękował mu za ocalenie najbliższych.
A mimo to był niedoskonały. I nigdy nie pretendował do tytułu nieskazitelnego, bo mimo iż starał się żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami oraz bez krzywdzenia innych, mocno nadwyrężał te postanowienia. Tak było z Gemmą, tak było z Leonie i tak było z Teresą. Tak było na wojnie. Wszak sądząc, że tak będzie lepiej, porzucił Fernwell. Chcąc wierzyć w zmianę Leonie, związał się z nią. Chcąc chronić swoją córkę, krzywdził ją, nie będąc w stanie przełamać się i wrócić do jej matki. Chcąc chronić bliskich, musiał zabijać drugich. A przecież te wszystkie decyzje były tymi, które miały być dobre. Powinny być. Wynikały wszak z jego chęci do zmiany. Z jego chęci do dbania o drugiego człowieka. Jedyną osobą, która zawsze potrafiła wyciągnąć go z wątpliwości, był Gabriel. Najlepszy przyjaciel, którego od trzech lat już z nim nie było. Teraz zakopany sześć stóp pod ziemią na cmentarzu w Cairns. Ephraim jeździł tam tak często, iż wydawało się, że mógłby pokonać trasę zamkniętymi oczami, a po ilości wyjeżdżonych kursów opony maszyny powinny pozostawić po sobie wgniecenia w asfalcie oraz uklepanych alejkach między grobami. Tak łatwo się tam odnajdywał. I czuł spokojniej niż gdziekolwiek indziej poza morzem. Wciąż cierpiał po stracie najlepszego przyjaciela, który był zdecydowanie dla niego bratem, ale czy żyjąc w rzeczywistości kapitana, naprawdę grób był takim niesamowitym miejscem komfortu? Nie miał go nigdzie indziej, nie zaznawał go w rodzinie, która nie istniała, a służba wydawała się pusta. Bez znaczenia, skoro nie miało się filaru, o który można było ją oprzeć. Aktualnie Ephraim walczył za swoją córkę, a tak bardzo brakowało mu domu... Puste ściany nim nie były, więc co nim było? Najbliższe poczucie znajdował właśnie tam — na cmentarzu. Z Gabrielem kryło się wszak tak wiele wspomnień... Dobrych wspomnień, bo związanych po prostu z jego osobą oraz realnością. W jakiś sposób Burnett cieszył się, że marynarz nie dożył czasu, w którym małżeństwo jego najlepszego przyjaciela się rozpadało. Nie chciał, aby Gabriel musiał oglądać oraz nieść na sobie ciężar tych dni. Aby przeżywał to, co przeżywał on sam. Bo przecież w jakiś sposób ciężko było oddzielić uczucia jednego od uczuć drugiego. I nawet teraz, nawet zza grobu kapitanowi zdawało się, że czasami słyszał słowa przyjaciela, dającego mu wsparcie. Dla Ephraima więc w pewnym sensie cmentarz nie był związany jedynie z bólem. Był on częścią czegoś większego. Bo przebywając przy tym konkretnym nagrobku, kapitan był bardziej sobą niż gdziekolwiek indziej. Wiedział, że mógł znaleźć ukojenie w białym marmurze, bo nie otrzymywał go poza granicami cmentarnych murów. Czy to nie była kuriozalna sytuacja? Żywi musieli szukać zrozumienia u martwych.
Kocham swój kraj, ale przede wszystkim kocham ludzi.
Nie odezwał się, gdy potwierdziła swoje obywatelstwo wychodzące ponad tylko jedno państwo, ale ukrył w ciemnościach oraz pochylonej głowie lekki uśmiech. Czy i takiej odpowiedzi nie usłyszałby od Gabriela? On także widział powinność nie w sztywnych granicach polityki, ale w czymś większym. Wychodzącym poza to, co normalnie ludzkie. Czy pochwaliłby to, co aktualnie robił jego najlepszy przyjaciel? Czy może zrozumiałby lepiej niż sam kapitan przekraczający próg obcego domu? Domu, w którym nie powinien był czuć się bezpiecznie. A jednak w plejadzie wielości różnych światów Ephraim czuł się jakby bardziej pewnie. Mniej obco, chociaż napięcie wciąż mu towarzyszyło. Nie można było jednak powiedzieć, że nie odczuł, jak pewien rodzaju ciężar zsunął się z jego barków. Bo znał to, co widział. Znał figurę Matki, znał czającego się do skoku lwa, czuł zapach przypraw z Indii, widział Wisznu wraz z Dewi dumnie strzegących swojego miejsca oraz domowników. Ktoś, kto pracował na uniwersytecie i mieszkał w tak wielu krajach, nie mógł traktować tego jako zwykłych pamiątek. Nie. To godziło w dumę najdrobniejszej z kultur, jakie były reprezentowane. A Ephraim darzył szacunkiem każdą z nich.
Whisky? Wino? Woda?
- Wodę - odparł tylko, wiedząc, że cokolwiek miało się dziać, nie chciał zupełnie zafałszować sobie obrazu i jeżeli wszystko miało przypominać sen, mieli to osiągnąć, nie dolewając już więcej procentów. Chciał czerpać wszystkimi zmysłami, nieprzytępionymi bardziej niżli już były. Wygłuszony nieco dźwięk odkręconej wody szumiał za zamkniętymi drzwiami łazienki i chociaż mężczyzna dostał zgodę na to, by się rozgościć, nie postąpił kroku. Pochylił się jedynie na moment, by odstawić na miejsce buty i tę samą chwilę wykorzystał ciekawski czworonóg, który z pyskiem pełnym karmy, wrócił do Ephraima i zaczął go obwąchiwać. - Hej - rzucił cicho Burnett, pozwalając psu go poznawać, a sam w międzyczasie jedną z dłoni gładził grzbiet nocnego stróża. Pies parsknął, kapitan znów się podniósł, by dokładnie stanąć twarzą w twarz z właścicielką. Właścicielką, która nie dała mu chwili na odpoczynek. Nie tylko pod względem słów, ale także samej siebie — chwilowe zniknięcie mogłoby spowodować rozwianie aury, jaką wokół siebie roztaczała, lecz nic z tych rzeczy. Wciąż oddziaływała, a jej bliskość na nowo zalało ciało mężczyzny naprzemiennymi przypływami gorąca, jak i zimna. I tylko trzymanie się odpowiedzi sprawiło, że pozostawał przy zdrowych zmysłach. - Służę w marynarce - przyznał, chociaż nie zapędzał się w dokładniejsze rozwinięcie tej kwestii. Nie tylko dlatego, że mało osób orientowało się czy widziało różnicę między handlarzami, rybakami czy marynarką wojenną — wychodząc założenia, że wszyscy ludzie, którzy pływali, byli po prostu marynarzami — ale dlatego, że jeśli chciała wiedzieć więcej, mogła zawsze zapytać. A biorąc pod uwagę, że oboje dość niewiele elementów przed sobą odsłaniali, mówiąc wprost, lecz nie zdradzając konkretów, pozostał wierny tej zasadzie. I zamiast własnego pytania przypatrywał się chwilę damskiej twarzy, by unieść dłoń i delikatnie przejechać zewnętrzną częścią po jej skroni, pozbywając się pozostawionych tam śladów wody. Nie były one przesadnie widoczne, ale wyczuwalne pod fakturą skóry. Jej była wyjątkowo gładka i — nawet w tym świetle — nieco kontrastująca z tą jaśniejszą, należącą do niego. I tak jak na marynarza przystało, Ephraim posiadał ciało osmagane nie tylko wiatrem, lecz i słońcem. I chociaż australijska pogoda nie pozostawiała wiele do życzenia, lądy bliżej równika potrafiły zdecydowanie silniej pozostawić po sobie ślad. Nie tylko jednak w opaleniźnie. Pod materiałami ubrania czaiły się wszak pozostałości po walkach, odznaczające się zabliźnioną tkanką na przyciemnionej skórze. Tak bardzo mało prawdopodobne w jej przypadku...
Gdy przyglądał się jej z tej perspektywy, nie mógł nie zauważyć naszyjnika tkwiącego na wystających obojczykach. Dlaczego wcześniej tego nie widział? Czy dopiero go ubrała, czy był to jedynie dziwny zabieg jego mózgu, który do tej pory nie zdołał tego dostrzec? Delikatnie złapał charakterystyczny kształt i przyjrzał się mu dokładnie. - Zaratustra... - powiedział cicho, wpatrując się w męską postać przez jedno uderzenie serca i marszcząc lekko brwi. - Powiedz mi więc... - zaczął, przenosząc dopiero na sam koniec spojrzenie jasnych oczu na te należące do stojącej tak blisko niego kobiety. - Jesteś Ahura Mazdą czy Angra Mainju?
Latifa al-Basri
easter bunny
chubby dumpling
wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Wody. Miała dać mu wody.
Ten moment gdzieś zaginął w eterze czynności, w natłoku myśli przysłaniającym codzienność. Całe swoje życie była drugoplanową aktorką. Symbolem, momentem i ucieczką. Smakiem wolności, dodatkiem i przyprawą do i tak pysznego dania. Nawet do Australii trafiła jako dodatek - ten drugi, konieczny w wyborze naukowiec. Wtedy, gdy okazała się drugą kobietą drugiego najważniejszego mężczyzny w instytucie. Wtedy, gdy mimo nieświadomości pracowników, na horyzoncie pojawiła się długo skrywana żona.
Była przyprawą na smutne noce. Mdłe, zakrapiane filmami i nudą. Była telefonem, że przyjedzie za godzinę. Była krótkim pożegnaniem z rana i drugim podpisem na pracy naukowej. Sama w swoim życiu była dodatkową bohaterką, bo na pierwszym miejscu wysuwało się wszystko pozostałe. A on, on patrzył tylko na nią, nie łapiąc okazji łatwiejszej ofiary. Ten absolutnie niezrozumiały komplement tkwił gdzieś pod kopułą czarnych pukli, rozbudzając dodatkowe zapasy kobiecości.
Budziła w innych poczucie zazdrości - racjonalnie ujmując, absolutnie zrozumiałe - ale uroda i osiągnięcia nie stanowiły kolebki tego, co można było zauważać. Skrzętnie chowała samotność - mimo znajomości, towarzyskości i kwitnącego na twarzy uśmiechu, wracała do pustego domu. Choć telefon wibrował nieustannie od wiadomości, to nikt nie był w stanie jej pomóc, gdy dostała ataku paniki.
Budowała swoje własne imperium u podnóża absolutnego braku umiejętności trzymania ludzi na dłużej. Przychodzili i odchodzili, a ona - niewprawna towarzyszka, nie wiedząca, na czym polega stałość i stabilność relacji - akceptowała to, uciekając, gdy czas czyjegoś pobytu się przedłużał. Nawet Ephraim, choć teraz rysowali romantyczną scenę i tylko Moon River brakowało w tle, miał być momentem, po którym zniknie.
Kochała ojca, ale ten nauczył ją ucieczek. Predyspozycje miała po mamie, która była geniuszem ucieczki od odpowiedzialności - od dziecka, dziecka, które porzuciła - ale ojciec pokazał jej piękno chwili. Ofiarowanie jedzenia dziecku, które prawdopodobnie i tak umrze z głodu. Seksu z kobietą, która liczyła, że ten pokaże jej lepszy świat. Ojca na moment, kumpla cały czas, choć te role powinny mieć inne proporcje.
Może po prostu się bała. Jak nie miała fobii, a strach o życie budził się w wyjątkowych zastrzykach grozy - bała się relacji.
Odpowiedzialności za innych ludzi.
A on. On tu był, inny niż pozostali. Powinien już dawno zedrzeć sukienkę, ścisnąć skórę w grabieżczym podnieceniu i zaciągnąć na stół. Powinien na koniec zastanowić się chwilę nad jej imieniem, by nie powiedzieć niewłaściwego, po czym wybrać formę Kochanie.
Bo Kochanie stało się błahe, nawet w jej słowniku, gdy w przypływie próby 'ratowania' swojego życia, powtarzała zapisany linijkę wyżej schemat.
Służę w marynarce. Nie wnikała. Nie chciała znać szczegółów, gdy już zamknąłby za sobą drzwi. Nie miała zamiaru rozdrapywać, szukać i myśleć co by gdyby. Przytaknęła z akceptacją, dawkując sobie, to na ile miał pojawić się w jej życiu. Mogła jedynie uśmiechnąć się pod nosem na myśl o białym mundurze - musiał mu pasować. Kontrastować z ciemnymi włosami, z zarostem i podkreślać mięśnie. On zakładał biel dla sprawiedliwości, ona dla oczyszczenia.
Chciała dać mu ten wieczór. Jeden.
Bo dotyk palił każdy najmniejszy fragment karmelowej skóry. Lekki smak zniecierpliwienia zagościł gdzieś pomiędzy budzącą się przyjemnością a oczekującym wznieceniem emocji. Niczym kot, który przy drobnym dotknięciu błaga o więcej.
Czy i ona miała błagać o więcej?
Na wpół przymykające się oczy przekraczały to, czego nie zdołały uczynić ciała. Zaostrzone rysy żuchwy zwiastowały wydłużającą się szyję, dążącą do dotyku. Każdym milimetrem odczuwała i pragnęła korzystać.
Moment, ledwie przez moment.
- A którego dziś potrzebujesz? - Symboliczny upadek na kolana, ścierający delikatną skórę z przebijających się przez nią stawów. Niejednoznaczne opuszczenie głowy, jakby decyzja zapała dawno temu i nie miała prawa się jej przeciwstawić.
Nie mogła powiedzieć, że go potrzebowała, ale z niewytłumaczalnej przyczyny chciała - potrzebowała - by tu był. W momencie, w którym usiadł przy stoliku i nagle minęło kilka godzin. W słowie ,,proszę'', którego kontekstu nie pamiętała, ale osiadło tak miękko, że ukołysało zmęczone ciało niezrozumiałym ciepłem. Dotykiem palców, absolutnie niecelowanym, gdy sięgał, by wziąć jej torbę. Spacerem, który był przecież irracjonalnie długi.
Potrzebowała go. Na moment, na chwilę, po której rozwinie skrzydła, odprawiając się od codziennych zobowiązań wobec ludzi.
Aż wydarzyło się, że promień blasku przeniknął mrok i Aryman poznał, że nie jest sam; że jest jeszcze coś innego. Przyciągnięty blaskiem podążył w górę i chciał ową jasność pochwycić.
Opuściła na moment głowę, niemalże opierając ją o klatkę piersiową stojącego tak blisko - niebotycznie, kusząco i tłamsząco jednocześnie - mężczyzny. Ruchy dłoni wymagały ledwie momentu, by cieniutki, brązowy rzemyk pozostał w jej dłoniach.
Sięgnęła wyżej, na wysokość jego szyi, ledwie na moment zwalniając, nim oplotła lekko wilgotnymi palcami rozgorączkowaną skórę. Karabińczyk zatrzasnął się zsunięciem z drżącej opuszki kciuka, a podniesiona na palcach sylwetka przybliżyła się na dotknięcie materiałem od ciała mężczyzny.
- Wiesz, co mówią o mężczyznach na morzu. - Półszept osiadł na materiale okrywającym męskie ciało, na wpół kpiąc samym obranym tonem. - To samo mówią o podróżnikach. - Twarz, która jeszcze chwilę temu znajdowała się na wprost, teraz skierowała się wprost na skraj szyi i żuchwy.
- Talizmany tego typu zawsze dostaje się z intencją, ale ofiarodawca nigdy jej nie zdradza. - Wolała nie rozważać tego, co było pierwszą myślą po zapięciu karabińczyka. Gdy ten, nim zdołała się zastanowić, zatrzasnął się na metalowym kółeczku. Kryjące się lekkimi zagryzieniami usta obudziły na sobie delikatny uśmiech. Zapach płynu do prania przemieszany z charakterystycznym zapachem skóry, wypitego alkoholu.
Bliskości.
Ciepło, które pociągało za sznurki i niezrozumiałe poczucie bezpieczeństwa z nieznajomym.
Niezrozumiałe napięcie przebiegające wzdłuż kręgosłupa i rozchodzące się po łopatkach, gdy zbliżyła usta do załamania szyi. Leniwy wydech w świeżo rozbudzone miejsce zwiastował zmęczenie kryjące się w napiętych mięśniach nóg. Ale smak, słodki przemieszany z falami słonych nut, był uzależniający. Milimetr po milimetrze, dłonie zatrzymane na klatce piersiowej, opierające się o nią w oczekiwaniu.
Suma summarum, mimo idei kryjącej się w pięknych słowach, niezrozumiałych rozmowach i symbolice, dwójka dorosłych, samotnych ludzi spotykała się na swojej drodze po jedno.
Brak pytań, brak odpowiedzi i ogólnie przyjętą akceptację.

Ephraim Burnett sorry mordeczko
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.

Latifa al-Basri
easter bunny
chubby dumpling
wykładowczyni, toksykolożka na wiecznym wygnaniu — University of Queensland
34 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
When the people I used to know found out what I had been doing, how I had been living, they asked me why but there’s no use in talking to people who have a home. They have no idea what it’s like to seek safety in other people for home to be wherever you lie you head.
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.
happy halloween
Martini
-
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Ukryta treść
Aby zobaczyć ukrytą treść, musisz odpisać w tym temacie.
easter bunny
chubby dumpling
ODPOWIEDZ
cron