echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
004.
dalia, lilia, tulipan,
jaskrów jaskrawości
wtłaczają zmysły, duszę i zdrowe myślenie,
by wreszcie wtrącić w moje otchłanne omdlenie
wspomnienie wraz ze Zmrokiem w bladej czerwoności.
{outfit}

Klaus był zwierzęciem imprezowym. Żył w istnej symbiozie między czasem spędzanym w samotności, a tym, który dzielił z innymi ludźmi, z zaznaczeniem takiego faktu, że do zaliczenia wspólnego dzielenia godzin jako towarzyskich potrzebował co najmniej trzech osób. A najlepiej więcej. Dużo więcej. Lorne Bay nie szczyciło się dużą ilością klubów - raptem jeden sensowny, bo poza nim był tylko jakiś, który wyglądał jak remiza strażacka przystrojona na wiejskie dożynki (z pewnością odbywały się właśnie tam) i jeszcze jeden, z burleską, który był poza jego wachlarzem zainteresowań. Nie obchodziła go zanadto szemrana opinia, którą Shadow miało wśród miejscowych - dla niego jawiło się jako jedno z niewielu miejsc, w których mógł poudawać chociaż trochę, że był w miejscu, do którego jakkolwiek sięgała cywilizacja. Od swojego przylotu do Australii, niespełna dwa miesiące wcześniej, zdążył już zaprzyjaźnić się z barmanem i obciągnąć jednemu z ochroniarzy - a to przecież o czymś świadczyło.
Może jeszcze nie o tym, że w środku czuł się jak w domu, choć z pewnością było mu do tego blisko. Kiedy się tam pojawiał, wiedział już, że jego łowy będą udane - w większości twarzy, na które padał jego wzrok, widział dokładnie to, co sam odczuwał, czyli potrzebę rozrywki i pożądanie. Po ostatniej rozmowie z Saulem wprawdzie powinien być - w teorii - na te wszystkie uroki bardziej odporny, ale w praktyce nie znał innego świata, nie rozumiał innego życia. Wcześniej zawsze, nawet jeśli oficjalnie należał do kogoś, pozwalał całować się innym ustom i sam poszukiwał tej formy bliskości. Wcześniej nigdy nie spotkał się z takim poziomem zaangażowania, jakim raczył go Monroe. Wcześniej nigdy nie odbył podobnej rozmowy. Wcześniej nigdy nie pomyślałby o tym, że komuś mogło na nim - tak bezinteresownie, prawdziwie - zależeć. Dlaczego chciał to wszystko zniszczyć, zanim na dobre się zaczęło?
Miał wrażenie, że potrafił istnieć jedynie w cierpieniu. Że w każdej chwili własnego bytowania, potrzebował trzymać się mocno ogona wijącej się obok destrukcji. Że nie umiał już po prostu żyć i robić tego w sposób dobry oraz prawidłowy - że każda jego decyzja musiała być podszyta zawahaniem, że każdy gest, do którego się przymierzał, musiał być szary moralnie i daleki od prawdziwie szczerej pewności, co do własnych zamierzeń. Podejrzewał, że zwyczajnie nie umiał żyć szczęśliwie - że z predyspozycji do tego został ograbiony przedwcześnie, tak jak z szeregu innych przywilejów, że istniał tylko po to, aby psuć, niszczyć, drzeć na strzępy. Nie ustalił z Saulem niczego konkretnego; nie usłyszał wprost, że nie wolno mu było widywać się, całować ani pieprzyć z innymi ludźmi. Być może to właśnie tego mu brakowało. Tych solidnie ukonkretyzowanych słów.
Mógł oszukiwać samego siebie, że tego wieczora przyszedł do Shadow, żeby potańczyć. Żeby z kimś porozmawiać. Żeby się napić. Prawda jednak była zupełnie inna - przybył tu, żeby móc poczuć, że nie był jeszcze całkiem martwy. Żeby móc odszukać chwilowe zbawienie w dotyku czyichś ust na własnych wargach, żeby móc poczuć, jak przyjemny dreszcz przebiega po jego skórze, kiedy ktoś dotykał jego karku. Przyszedł tu po to, żeby zapomnieć. Zarówno o tych złych rzeczach, jak i - najwyraźniej - o tych dobrych. Przyszedł, żeby odreagować. Żeby się zatracić - tak, jak zatracał się tamtego wieczoru na dywanie w salonie swojego wujostwa.
Uginał się lekko pod rytmem płynącej z głośników muzyk. Zgrywał się z falującymi wokół ciałami, zgodnie z rytmem bijących basów. Przymykał oczy pod nieznośnym błyskiem spełzających na parkiet reflektorów. Słyszał doskonale szum wypitego wcześniej alkoholu, czuł rozchodzący się po organizmie posmak wciągniętej w toalecie z jakimś chłopakiem (George’em albo Gregorym - szczerze mówiąc, nie pamiętał; wiedział tylko, że całowali się długo i namiętnie, i Klaus miał szczerą nadzieję, że wyjdzie z tego coś więcej, ale wtedy ten dostał na telefon jakąś wiadomość i oznajmił, że musi iść) kreski. Na parkiecie, wijąc się przed jakimś uroczym, choć nieco za mało surowym dla niego, młodzieńcem, utrzymywał stale kontakt wzrokowy z pewnym mężczyzną, siedzącym na kanapie niedaleko. Był przystojny. Był w jego typie. Wyglądał na jednego z tych, którzy mogli zagwarantować nieprzespaną noc. Był zauroczony jego powierzchownością.
Aż wreszcie uznał, że to była najwyższa pora na papierosa. Pożegnał swojego dotychczasowego towarzysza namiętnym pocałunkiem, choć kiedy go nim częstował, jego wzrok co chwilę odbiegał do mężczyzny siedzącego na kanapie. W pewnym momencie pochwycił jego spojrzenie i wtedy całował już z pełnym zaangażowaniem i oddaniem. Aż wreszcie faktycznie oderwał się od niego i ruszył chwiejnym krokiem w stronę wyjścia. Aby tam dotrzeć, musiał minąć kanapy, więc rozmyślnie przemknął obok mężczyzny, z którym przed chwilą dzielił spojrzenie. Niby przypadkiem, niby nienaumyślnie, musnął jego kolano czubkami swoich palców, później dopiero, parę metrów dalej, kiwając na niego głową i drobnym ruchem podbródka wskazując mu wyjście. Naprawdę potrzebował zapalić.
Gdy wydostał się na zewnątrz, rześkie powietrze uderzyło go natychmiast w nozdrza. Wydobył ze zdobionej papierośnicy papierosa i odczekał chwilę. Zgodnie z jego prognozą, mężczyzna pojawił się zaraz w zasięgu jego wzroku. Uśmiechnął się do niego figlarnie, wciąż ściskając w palcach nieodpaloną fajkę.
- Masz może zapalniczkę? - zagadnął śmiele. Jego własna spoczywała bezpiecznie w kieszeni spodni, ale miał zamiar udawać, że zupełnie jej tam nie było. Równocześnie z wypowiedzeniem tych słów zbliżył się do mężczyzny na tyle, żeby móc nieznacznie zahaczyć swoim ramieniem o jego. Z papierosem wetkniętym między wargi, spoglądał na niego z pozorną niewinnością, jakby był zdany tylko i wyłącznie na jego łaskę. Lubił podobne gry. Dawały mu wrażenie, że miał kontrolę.

Santiago Navarro Delgado
przemytnik i diler — gdzie się da
30 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
stylówka

Santiago też lubił imprezy, chociaż na część z nich chodził raczej ze względów zawodowych - w Shadow bywał głównie po to, żeby sprzedać towar, który wydzielony spodziewał w jego kieszeniach (częściowo), a częściowo w zaparkowanym na tyłach klubu samochodzie. Na tej aktualnej również był zawodowo, choć nie przeszkadzało mu to siedzieć z drinkiem na kanapie i wypatrywać potencjalnych klientów; zwykle był czujny i potrafił rozpoznać takich, którzy byliby zainteresowani towarem. Często nie musiał tego w ogóle robić, bo podchodzili sami (plotki o tym, że dilował w Shadow dość szybko się rozniosły, ale nie miał nic przeciwko temu). Tym razem był w klubie już od jakichś dwóch godzin, udało mu się opchnąć trochę towaru, więc postanowił przez chwilę odpocząć na sofie z dobrym drinkiem, przy okazji oczywiście wypatrując kolejnych ofiar. Miał dziś postanowienie znaleźć przynajmniej jednego, który wcześniej nie miał styczności z narkotykami. Lubił wciągać niewinne duszyczki w takie zabawy, bo potem zawsze wracały do niego, kupowały coraz więcej i coraz częściej... Tak, to był stanowczo jego cel na dzisiaj.

Zauważył jednego chłopaczka, który wyjątkowo często na niego zerkał. Nie wyglądał na świeżaczka, raczej na takiego, który już jakąś styczność z narkotykami miał, ale gapił się na niego co chwilę i to dość bezczelnie. Gdy w pewnym momencie pocałował swojego tanecznego partnera patrząc prosto w oczy Tiago ten poczuł się nieco... dziwnie. Ewidentnie go prowokował, kusił, najwidoczniej chciał go wyrwać. Prychnął krótko pod nosem, odrywając od niego wzrok po jakimś czasie (chociaż musiał przyznać, że ta pokazówka zrobiła na nim wrażenie i zrobiło mu się nieco cieplej). Nie uwolnił się od niego jednak na długo, bo rzeczony chłopiec chwilę później zszedł z parkietu i zrobił coś, czego Santiago się po nim akurat nie spodziewał - dotknął jego kolana. Ot tak, po prostu, bezczelnie i kokieteryjnie. Zacisnął zęby i podążył za nim spojrzeniem, a gdy ich wzrok znów się ze sobą skrzyżował ten młody skinął na niego głową, ewidentnie zapraszając go ze sobą.

Nie chciał za nim iść, ale z drugiej strony... był odrobinę zaintrygowany jego osobą. Rzadko spotykał aż tak bezczelnych typów. Ostatecznie więc, po krótkiej chwili, podniósł się z kanapy i ruszył za chłopakiem, wcześniej dopijając drinka i odstawiając na stolik pustą szklaneczkę. Co do podkusiło, żeby faktycznie za nim wyjść...? Chyba czysta ciekawość.

Uśmiechnął się pod nosem słysząc pytanie o zapalniczkę. Wyjął swoją z kieszeni, ładną, czarną, zdobioną złoceniami i podszedł do chłopaka, czekając aż ten wsunie papierosa pomiędzy wargi, żeby go odpalić, patrząc mu przy tym w oczy. Ogień odbił się w jego własnych ślepiach, przez co Klaus przez chwilę mógł zobaczyć w nich prawdziwą, niebezpieczną wręcz dzikość. Nie było to nic nowego, Tiago często patrzył w ten sposób, ale tego oczywiście Niemiec wiedzieć nie mógł.

- Często zaczepiasz nieznajomych w ten sposób? - zagadnął w miarę spokojnie, z mocnym, hiszpańskim akcentem, odpalając po chwili kolejnego papierosa, tym razem dla siebie. Zaciągnął się nim mocno, strzepnął popiół na chodnik i przesunął spojrzeniem po sylwetce chłopaka. - Nie boisz się, że zarobisz w mordę?

klaus amadeus werner

sumienny żółwik
zira_fell
wszystkie multi podpięte
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Powinien przestać. Bo obiecał Saulowi - to po pierwsze. Bo dopiero niedawno zdarzyło mu się na tym mocno przejechać - to po drugie. A jednak, Klaus Amadeus Werner w świecie własnych powinności gubił się dość często, aż urastały do rangi na tyle ciążącej, że zdawało mu się, że jedynym, co mógł zrobić było upicie się albo zaćpanie, przespanie z kimś (albo kimś - podniesionym do wielokrotności) i udawanie, że wszelkie oczekiwania, które spadały na niego z ojcowskiej woli, nie istniały. Miał być dobrym dzieckiem. Wybitnym. Małym geniuszem. Ale ten geniusz nie potrafił nigdy zagrać na pianinie niczego bardziej wymagającego niż kilka klasyków, zbyt często mylił przypadki w obcych językach, nie interesował się poruszającymi się wiecznie w szarej strefie biznesami i nigdy nie przyprowadził do domu dziewczyny - ż a d n e j, a co by dopiero mówić o jakiejś pannie z dobrego domu, inteligentniej i dobrze wychowanej, z nienagannymi manierami i świetlanymi perspektywami na przyszłość. Czasem jeszcze cierpiał z powodu bycia jedną, wielką, nieudaną ambicją - zwłaszcza wtedy, kiedy ojciec dzwonił i pytał, jak postępy na tym kursie biznesowym, na który zapisał się rzekomo, a on recytował z pamięci wszystkie te pojęcia, które zasłyszał mimochodem od Adalberta Wernera i wysłuchiwał potem tyrad o tym, że dobrze, bo to ostatni dzwonek, żeby się ogarnąć, synu.
Tylko, że on się wcale nie ogarniał ani nawet nie planował. Był zbyt zajęty wiciem się na klubowym parkiecie, całowaniem obcych ludzi, częstowaniem od nich wszystkim, co tylko podsuwali mu pod nos i niezadręczaniem się wcale dobijającym rozmyślaniem o przyszłości. Ani - najwyraźniej - o niczym innym, skoro po raz kolejny obrał na celownik gościa, który wcale nie wyglądał na miłego. Nie rozumiał, skąd brała się jego słabość do podobnie szemranych typów - gdyby zagłębił się mocniej w zawiłości własnego umysłu, być może udałoby mu się to odkryć, ale na zawsze na horyzoncie czaiło się coś ciekawszego niż rozgrzebywanie swoich wstydliwych przyzwyczajeń. Być może lgnął do nich, bo byli synonimem wszystkiego, co ojciec uważał za złe. A być może dlatego, że nigdy nie wiedział czy nie zrobią mu krzywdy - przyzwyczajony do odgrywania stale roli ofiary, wymieniał sobie tylko potencjalnych oprawców, bo milej było mu pozytywnie się zaskoczyć niż negatywnie zawieść.
Na razie wszystko szło w dobrą stronę, bo mężczyzna faktycznie zdecydował się za nim wyjść i zaraz podsuwał mu ogień pod wsuniętego między wargi papierosa. Odbierając ten jakże hojny gest, Klaus nie odwrócił spojrzenia ani na moment, starając się z oczu nieznajomego wyczytać jakieś o nim informacje. To okazało się niezbyt łatwe, bo na zewnątrz panowała już ciemność, zagłuszana tylko przez neonowy szyld klubu, którego kolory odbijały się od skóry przyjemnymi odcieniami różu i błękitu. Zaciągnął się papierosem, wciąż uważnie obserwując, jak mężczyzna odpala swoją fajkę; na ustach wykwitł mu delikatny, nieco kokieteryjny uśmiech, typowy dla niego do przywoływania właśnie w takich sytuacjach.
- Niespecjalnie - odparł na pytanie, czy nie boi się zarobienia w twarz. Jasne, zdarzyło mu się parę razy oberwać, ale nigdy nie było to nic na tyle inwazyjnego, żeby nie mógł chwilę pocierpieć, a potem wzruszyć ramionami i wrócić do przedniej zabawy - to było raczej coś w stylu ostrzegawczych sygnałów, aniżeli faktyczne próby zrobienia mu większej krzywdy. Przypuszczał, że w tym przypadku - w najgorszej wersji - mogłoby być podobnie, choć uważał, że gdyby mężczyzna faktycznie miał zamiar boleśnie ugasić jego zapał, zdążyłby już to zrobić. Dlatego nie czuł się ani trochę zagrożony wobec tego pytania - wręcz przeciwnie, emanował pewnością siebie, wsparty wciąż o tę ścianę i sycący się jego spojrzeniem, taksującym sylwetkę. Desperacko potrzebował uwagi i docenienia, i to musiało być widoczne gołym okiem.
- I nie często. Dla ciebie zrobiłem wyjątek - skłamał gładko, z odrobiną zaczepialskości, zanim - dla odmiany - teraz on spłynął wzrokiem wzdłuż jego ciała, bez zbędnego skrępowania ani dyskrecji, zanim powrócił spojrzeniem do jego oczu. - Nie chce mi się wierzyć, że przyszedłeś tutaj tylko popatrzeć - wysunął śmiały wniosek, przechylając lekko głowę, żeby zaraz znowu zaciągnąć się papierosem. Jasne, mogło przejść mu przez myśl, że ten gość był zwyczajnym dilerem i nie byłoby to nic szokującego, ale przecież nie byłoby to nic, co miało jakkolwiek go zniechęcić.

Santiago Navarro Delgado
ODPOWIEDZ