echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
003.
oto jest święto zboża
oto jest święto chleba
w mej wiosce, którą dzisiaj oglądam na nowo!
dokoła gwar radosny, a blask spływa z nieba
tak biały, że cień każdy barwi się różowo
{outfit}
Nie dało się ukryć, że wiosna była w swojej pełni. Klaus Amadeus Werner, który w Australii zjawił się początkiem września, miał przyjemność obserwować jej stopniowe przebudzenie - ożywającą wokół faunę i florę, zmieniające się podejście ludzi do życia, jakby szło do pary z coraz lżejszymi i bardziej skąpymi ubraniami, odczuwalną wyraźnie lekkość w powietrzu, z którego zdjęto ciężar zimy. Czuł się, jakby w istocie jej umknął - jakby prześlizgnął się gładko z ciepłego, monachijskiego lata wprost w objęcia wiosny; jakby los uznał, że dosyć już było w jego ostatnich miesiącach chłodu i teraz należało mu się wytchnienie. Ta pora roku, w której wszystko stopniowo budziło się do życia, urzekała go równie mocno, jak jesień, której utraty nieco żałował. A jednak w i o s n a - w samym tym słowie tliło się tyle nadziei - niosła ze sobą obietnicę jakiejś poprawy. Jakiegoś odrodzenia. Sprawiała, że rzadziej myślał o surowej kurateli wujostwa, pod którą został oddany przez ojca, a częściej o szerokich perspektywach, które roztaczało przed nim nowe miejsce. Być może, w przypadku Lorne Bay, mogły to być raczej słabo przejezdne, małomiasteczkowe drogi, aniżeli pełnowymiarowa autostrada do spełnienia marzeń, ale od dzieciństwa był uczony doceniania chwili i szukania w niej jakiejś drogi do osiągnięcia bardziej odległego celu.
Ostatnimi czasy często wybierał się na spacery. Trochę dlatego, że głupio było mu ciągle tak mocno nie orientować się w tym, co gdzie leżało w tej mieścinie (o ile tak w ogóle można było to nazwać), trochę z konieczności zapełnienia czasu i odnalezienia dobrych warunków do snucia rozmyślań - to pochłaniało mu głowę. Niewątpliwie całe godziny spędzał w zakamarkach własnego umysłu, próbując przy tym rozsądzić, na czym mu zależało, co właściwie czuł do Saula i jak bardzo wbrew sobie czy wszelkiej moralności postępował, całując nieustannie tyle różnych ust i nie zastanawiając się zbędnie nad tym, kim byli ich właściciele, co go do tego skłoniło i jaki miał w tym wszystkim interes. Poczuć się ważnym - na chwilę, na ułamek sekundy. Poczuć się nieskrępowanym - tylko na moment, zupełnie jakby nic w szerszej perspektywie się nie liczyły. Poczuć się w o l n y m.
Rzadko kiedy czuł to wszystko naprawdę. W swojej głowie, wyjazd do Australii przyrównywał właśnie do takiego uwolnienia się, do porzucenia przeszłości daleko za sobą, do niezastanawiania się dalej nad tym, co było. Nie dostrzegał wtedy jeszcze, że to wszystko zupełnie nie leżało w jego naturze. Umartwianie się było jedną z cech jego natury, którą tylko na zewnątrz starał się reklamować jako wyzwoloną. Pośród polnych dróg okalających Lorne Bay, szukał porządku i przejrzystości - dwóch rzeczy, których brakowało mu teraz wyjątkowo mocno. Fizyczny ból - pamiątka po niedawnych doświadczeniach - zdążył zaniknąć już zupełnie, a pomimo tego on nadal czuł się zmarnowany i jakby wypruty z tej swojej naturalnej swobody i niefrasobliwości. Miał wrażenie, że ciągle powinien pozostawać uważnym. To go męczyło.
Nie było żadnego powodu, dla którego miałby zachowywać rozwagę między rozciągającymi się przed nim kratkami pól. Tutaj mógł odetchnąć pełną piersią, mógł zatrzymać się na chwilę, żeby naszkicować coś pospiesznie w noszonym przy sobie notatniku, żeby pozostawić w nim kilka kluczowych słów, które potem mogły mu wypaść z głowy. Bo przecież wciąż próbował tworzyć. Wciąż starał się znaleźć niebanalne wyrażenia, które mogły oddać w jak najlepszy sposób to, co czuł. Wciąż szukał artystycznego wyżycia pośród wiejskich pejzaży, które znał tylko z krótkich dotychczasowych pobytów u wujostwa, względnie jakichś wakacji spędzanych z matką w odosobnieniu w dzieciństwie. Ten zamknięty mentalnie świat, wydawał mu się teraz niezwykle otwartym. Może nie na doświadczenia fizyczne, ale duchowe - jak najbardziej.
Spacerował już solidny kawał czasu, zanim po swojej lewej stronie dostrzegł mężczyznę w asyście kilku koni i krowy. Uśmiechnął się pod nosem. To był jeden z tych widoków, których nie sposób było uświadczyć pośród miejskiego zgiełku. Uspokoił go w jakimś stopniu, więc pozwolił sobie przysiąść w pewnej odległości od ogrodzenia, wyciągnąć szkicownik i naskrobać w nim ogólny zarys tego, co widział - zupełnie nie przeszkadzało mu, że uwieczniane przez niego na papierze obiekty były w ciągłym ruchu. To i tak był niewyraźny szkic, bo kreślony w pośpiechu; miał zamiar wrócić do niego, kiedy znajdzie się z powrotem w domu. Kto wie, może nawet zdecyduje się przełamać i przerzucić go na płótno...? Na razie nie miał żadnej ochoty ruszać się z miejsca, w którym przysiadł. Czuł pocałunki wiosny składane na swoich policzkach, czuł lekkość świata, który zatrzymał się w czasie i nie pędził na złamanie karku przed siebie. Uśmiechnął się znowu.
- Ta krowa chyba za tobą nie przepada - odezwał się po chwili, dostatecznie głośno, żeby mężczyzna na pewno go usłyszał. Nie wiedział czy ten dostrzegł go wcześniej, ale jeśli tak, to do tej pory nie zareagował w żaden sposób na jego obecność. - Dzieciaki mojej kuzynki bardziej się słuchają, a to przedszkolaki - dodał zaraz, nie zmieniając wyrazu twarzy. Na razie nie podnosił się z siadu, ale miał zamiar zrobić to w najbliższym czasie. Wychowywano go wystarczająco surowo, żeby wiedział, że nie wypadało siedzieć, kiedy ktoś inny stał.

Elijah Cooper
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Zima w Australii nie była mroźna i bezlitosna jak w Europie. Zima oferowała te kilka miesięcy oddechu od wysokich temperatur i duchoty powietrza, krótsze dni i chłodne noce. Zima była mokra i raczej ponura. Kurtka, a może nawet szalik przy tych dziewięciu (albo i poniżej) stopniach w nocy stawały się niezbędne. W Cooperowej przyczepie pojawiała się elektryczna farelka na te niskie temperatury, przez resztę roku chowana na szafie, poza zasięgiem wzroku, razem z tymi mniej przydatnymi przedmiotami. Elijah lubił zimę. Wtedy na farmie było znacznie mniej pracy, a dni były krótsze nie tylko ze względu na oczywisty brak światła słonecznego, ale godziny pracy skracane były przez pogodę. W deszczu niewiele można było zrobić na farmie, więc regularne kontrole prognoz pogody wchodziły więc w nawyk, a obecna technologia, informująca o nadchodzących zmianach co do minuty znacznie ułatwiała życie i pomagała w priorytetyzowaniu zadań. A potem, powoli, w cyklu pór roku przychodziła wiosna, ze swoim ociepleniem, wydłużeniem czasu dnia i całym tym swoim odrodzeniem. Fizycznym, w postaci kwitnących roślin i powoli wschodzących plonów i tym duchowym - bo przecież każdy czuł się zwyczajnie lepiej i bardziej pozytywnie, kiedy szarość ustępowała zieleni, a zza chmur coraz częściej wychodziło słońce. Chyba, że ktoś był tak zagłębiony we własną beznadziejność, że nawet ta cała atmosfera nadchodzącego, letniego ciepła i obietnicy beztroski - jak dla kogo, bo na pewno nie dla Hawkinsów i Coopera, którzy wtedy mieli najwięcej pracy - nie miała wystarczającej siły przebicia, by choć trochę poprawić samopoczucie. Takim kimś był Elijah, ze swoim niesamowitym talentem do niszczenia wszystkiego, co znalazł na swojej drodze. Szczególnie relacji międzyludzkich. Tkwił więc sobie w swoim bagnie, nie dopuszczając żadnej pomocy, a tym bardziej nie przyznając się, że w ogóle coś było nie w porządku. Wszystko było przecież świetnie, a on radził sobie ze swoimi problemami w jedyny sobie znany sposób - uciszając je przyjemną narkotyzacją, prowadzącą do zapomnienia. Do zjazdu i okropnego kaca również, ale cykl powtarzał się kolejnego wieczora, jak w zegarku. Jak niezbyt zdrowy ani bezpieczny rytm domowy. Jak te cholerne pory roku, tyle że bez tych wszystkich zmian. Bez odrodzenia.

Jeszcze przed końcem swoich obowiązków zgodził się przyprowadzić parę koni i tę krnąbrną krowę z pastwiska. Nie było to zbyt wymagające - a przynajmniej za każdym razem tak mu się wydawało. O ile konie właściwie znały drogę do domu na pamięć i niekoniecznie musiał je prowadzić, trzymając luźno w dłoni obie liny, zaczepione o końskie kantary. Robił to już setki razy i nigdy ta krótka przeprawa nie sprawiała mu problemów. Dopóki nie pojawiła się ta krowa, którą Hawkinsowie kupili chyba na przecenie. Albo ktoś im dopłacił, by ją zabrali, bo nie szło się z bydlęciem dogadać. Podchodził do niej jak do każdego zwierzęcia - stanowczo, acz z dozą respektu i łagodności. Przekupywał ją nawet, przynosząc jej kostki cukru, ukrywane między kawałkami jabłek czy innych marchewek. Wszystko to jak krew w piach, krowa brała swoje i nadal zupełnie ignorowała jakiekolwiek próby nawiązania z nim kontaktu. Tak więc przyjemna w założeniu przechadzka, która miała składać się ze spokojnego prowadzenia zwierząt i może nawet przerwy na papierosa, zamieniła się w istną walkę zwierzęcia z człowiekiem. Nie było brutalnie, skąd. Krowa po prostu zatrzymywała się, nie reagując na prośby i delikatne pociągnięcia łańcucha. Na chwilę, trochę jakby na złość, po czym ruszała znów. Czasem przed siebie, podążając za końmi, czasem skręcając gdzie jej się żywnie podobało.

Nie zdawał sobie nawet sprawy, że ktoś go obserwował. Był zbyt zajęty doprowadzeniem zwierząt do domu, mamrocząc prośby, kierowane w stronę krasuli na przemian z przekleństwami, również pod jej adresem. Cholera ją wie, może wszystko rozumiała? Jakimś cudem jednak słuchała się każdego z Hawkinsów, tylko z nim miała problem. Z całej tej jednostronnej przekomarzanki wyrwał go czyjś głos. Dopiero wtedy zauważył chłopaka, siedzącego na okolicznej ławce. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi i zmrużył nieco oczy w reakcji na tę docinkę. Zlustrował go spojrzeniem. Tę wątłą sylwetkę i strój, który znacznie bardziej pasował do tych wszystkich hipsterskich kawiarni w centrum, gdzie zamiast ławek były palety, a kawę podawali w ręcznie robionych kubkach. Nie pasował do Carnelian, a na pewno Elijah nie widział go wcześniej w okolicy. Nie, żeby znał tu każdego z osobna, ale była to dosyć zamknięta społeczność i każdy się znał, chociażby z widzenia.
Mhm. Super. Dzięki za uwagę. – rzucił, niezbyt zadowolony z nonszalancji, z jaką chłopak się nosił. — Skoro te dzieci kuzynki się lepiej słuchają, a Ty taki mądry, to może chcesz tą mućkę poprowadzić, co? – nie, nie zamierzał dawać się temu dzieciakowi zbliżać do zwierząt, nie chcąc mieć na głowie jeszcze chłopaka z podkową odbitą na czole i uciekających koni. Ale drażnić się zawsze mógł, to było w jego krwi.

klaus amadeus werner
death by overthinking
mvximov.
Jethro
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Jeszcze w Monachium, w którym do niedawna żył i truł się miejskim, cuchnącym powietrzem, kiedy czuł się wyjątkowo przytłoczony oraz zmizerniały, wracał myślami do wspomnienia popołudni spędzanych z matką w południowej Francji, w jednej z ich letnich posiadłości. Położona nad rzeką Durance, we względnie niedużej odległości od Marsylii i Nicei, była idealnym azylem dla wytchnienia matczynego ducha, równie sforsowanego pobytem w miejskim zgiełku, co Klaus. Dni ciągnęły się tam leniwie i powoli, niespełna dziesięcioletni Werner, który nie zdążył jeszcze poznać paskudztw świata, pochłaniał całą masę książek i całymi dniami ćwiczył grę na pianinie, z przerwami tylko na długie spacery, odbywane w milczącym i eterycznym towarzystwie matki, która często przystawała na środku polnych dróżek, przymykała oczy i wtłaczała w płuca solidne tchnienie powietrza. Wyglądała wtedy jak element jednego z oglądanych przez nich wspólnie tak częstych obrazów. Mały jeszcze wówczas Klaus często marzył o tym, że któregoś dnia nauczy się malować wystarczająco dobrze, aby móc przenieść na płótno jej piękno. Nie doczekała tych dni.
Spokój i powolność Lorne Bay stanowiły dla niego jednocześnie ucieczkę i więzienie. Przebywając na tych zarządzonym przez ojca zesłaniu, poszukiwał okruchów szczęścia i spełnienia w drobnych uciechach codzienności, w tych spacerach po okolicy, w zaglądaniu sąsiadom po oknach, dopalaniu papierosów na parapecie, mimo wyraźnego zakazu wujostwa, wymienianiu pocałunków z mniej i bardziej bliskimi sobie osobami oraz udawaniu, że wychylał się nieco poza swoje szare życie i zaglądał w całkiem inne uniwersum, stając się na krótki moment bohaterem którejś z tak ukochanych przez siebie książek. W głowie malował siebie samego jako romantycznego protagonistę, uwięzionego na obcym terytorium, szamoczącego się w tęsknocie za rodzimym krajem i językiem, szukającego sobie nowego miejsca na ziemi, która nie była nigdy przygotowana na jego przyjęcie. To mu pomagało. Dzięki temu czuł, że żyje.
Pomagali mu też nieznajomi, na których się natykał. Zawsze ekstrawertyczny i otwarty, z rzadka przepuszczał okazje do nawiązania rozmowy - nieważne czy to był jakiś ładny chłopak w zbliżonym wieku, wiekowa sąsiadka z naprzeciwka czy kasjerka w sklepie, która na pewno miała ogromną ochotę rozmawiać z nim o jakości miejscowego pieczywa i pogodzie. Nie wykazywał się przy okazji tych zagadnięć jakąś szczególną wrażliwością czy troską o to, czy przypadkiem nie zajmuje teraz chwili upragnionego przy wielu godzinach pracy wytchnienia - jak mógł zdawać sobie z tego sprawę, skoro sam nigdy nie pracował? Regularnie obserwował tylko, jak robią to inni, wokół niego; jak ojciec drze się na kolejną sekretarką, jak gosposia ociera pot z czoła, jak ogrodnik zajmuje się przydomowymi sadzonkami, pogwizdując pod nosem.
Teraz też nie wziął nawet pod uwagę, że mógł jakkolwiek mężczyźnie przeszkadzać. Słysząc jego odpowiedź, uśmiechnął się szeroko, odłożył szkicownik do torby i przez chwilę jeszcze wpatrywał w niego z podbródkiem wspartym o dłoń.
- Nie, dzięki, wolę popatrzeć jak ty to robisz - oznajmił, ale zaraz jednak podniósł się, nieco ospale, z ławki, żeby w kilku dużych krokach znaleźć się przy barierce. Na moment skoncentrował wzrok wyłącznie na tej krowie, która wydawała mu się niezwykle charakterna. Nic dziwnego - gdyby to jego ktoś całymi dniami ciągał po polanie w tę i z powrotem, też nie byłby z pewnością skory do współpracy. Miał w sobie najwyraźniej podobne pokłady uporu, co ta nieszczęsna krowa. Być może gdyby nie brzydził się nieco wszystkiego, z czym mogła mieć ona styczność, zanim na tym pastwisku wylądowała, faktycznie mógłby mieć ochotę nawet ją pogłaskać, ale w takich okolicznościach, bał się, że jeszcze dostanie alergii, bo uwielbiał dostawać uczulenia na najdziwniejsze rzeczy.
- Czyli... jesteś człowiekiem pracy, tak? - zagadnął, nieco teatralnie, opierając się przy tym o barierkę. Miał szczęście, że to nie była jedna z tych podłączonych pod prąd pastuchów, bo nie byłoby tak przyjemnie. Pytanie to zadał bez zbędnej zgryźliwości, utrzymując je w ciepłym, serdecznym tonie, bo w końcu absolutnie nie był to żaden przytyk. - Wiosna, czyli dużo roboty pewnie, nie? Macie jakieś... sianokosy teraz albo coś podobnego? - rzucił słowem, które gdzieś zasłyszał albo przeczytał, ale bynajmniej nie miał pojęcia, co oznaczało. Cóż, miał zamiar udawać, że było wręcz przeciwnie. Oczy błyszczały mu z zaciekawienia, bo przecież rzadko kiedy miał okazję dowiedzieć się czegoś od ludzi, którzy trudzili się życiem zupełnie odmiennym od tego, które wiódł on.


Elijah Cooper
ODPOWIEDZ