ortopeda | lekarz wojskowy — szpital w cairns
34 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
zawieszony. gdzieś między wojną a cywilem. w pracy za przekroczenie uprawnień i złamanie procedur. w zupełnej wściekłości po tym jak skrzywdzono jego siostrę. między dobrymi zamiarami a chęcią dania swojemu najlepszemu kumplowi w zęby. i między mią a totalnym zauroczeniem jej osobą (nie liczy się).
O swojej przeszłości nigdy nie mówi, dosyć świadomie kreując sobie wizerunek człowieka znikąd. Ktoś - a znając Dillona była to zapewne jakaś panna - powiedział mu kiedyś, że jest coś zupełnie seksownego w tej jego tajemniczości. Tandetne w opór, ale tak mu się spodobało, że trzyma się tego kurczowo, choć zwykł się raczej nerwowo śmiać kiedy ktokolwiek o to pytał. Samych pytań zresztą też nie lubił. Tak jak kobiety nie powinno zagajać o wiek czy o to, kiedy będzie miała dzieci, tak Dillona Riseborough nie należało o przeszłość. Chętnie opowie wam o tym jak został lekarzem, ale żadnej innej łzawej historyjki nikt nie uświadczy.

Chcecie usłyszeć tą jedną? Zawsze opowiada wszystkim, że tym lekarzem to chciał zostać jeszcze za dzieciaka. A chirurgię urazową - choć on wielbił doszczętnie wręcz nazwę o r t o p e d i a - wymyślił sobie przez zamiłowanie do narzędzi. Gdyby miał choć odrobinę bardziej toporne ręce, zostałby pewnie mechanikiem, ale że pan Bóg pobłogosławił go tak cudowną parą dłoni uważał, że to przeznaczenie. Że pewnego pięknego dnia zostanie lekarzem z powołania. Dillonowi bowiem nigdy nie chodziło w tym wszystkim o prestiż czy idące za tym zawodem pieniądze. Nie potrzebował życia w luksusie ani statusu "ważnego pana doktora". Umiał po prostu odpowiednio połączyć fakty - on po prostu był do tego stworzony. Przez studia się co prawda dosyć szczęśliwie prześlizgnął, głowy najlepszego ucznia w okolicy nigdy nie miał, ale umiał szyć z tego co było, na dodatek miał gadane i niczego się nie brzydził. No i cwany, cwany to jest za trzech. Od pierwszego dnia pierwszego semestru zdawał sobie sprawę z tego, że wyniki w nauce nie zagwarantują mu dostania się na wymarzoną specjalizację. Ze swoim pan-da-trzy nadawał się bowiem co najwyżej do prosektorium, albo na proktologa. Choć legenda głosi, że ci drudzy l u b i ą swoją pracę, Dillon więc nie śmiał się tego oceniać. Każdy ma swoje prywatne zboczenia.

Zakręcił się tak skutecznie, że został ulubionym studentem faceta, który odpowiadał na ich roku za specjalizację z ortopedii. Był może tym nieszkodliwym głupkiem, za to był nad wyraz pomocny i obrotny. Wystarczyło. Staż jak i studia przebimbał na oparach swoich różnych umiejętności. Wypadkowa bajery, urody (Dillon w końcu pięknym mężczyzną był), znajomości, pracowitości i szczęścia pozwoliła mu skończyć go z jednym z lepszych wyników. Był na tyle skuteczny, że nawet nie przewinął się przez żadne łóżko, by dojść do swojego. Rezydentura zleciała mu nudno i szybko. A kiedy już zaczął regularną pracę jako specjalista (!) - jakże dumnie brzmiało, że w końcu został o r t o p e d ą - okazało się, że to pieprzony dzień świstaka. Każdy jeden dzień nie różnił sie niczym od poprzednich lub następnych. Brakowało mu czegoś. Jakieś adrenaliny. Prądu, który refularnie szczypał po lędźwiach i motywował na więcej czy lepiej. Znalazł to - a raczej znalazło go to przypadkiem. Jednym z jego pacjentów był stary kumpel, taki ze szkolnej ławy. Zawodowy żołnierz, który opowiedział jak to w wojsku brakuje medyków. Nie pytał więc nikogo o zdanie - ani siostry, ani ówczesnej dziewczyny, zaciągnął się i już niecałe dwa miesiące później wylatywał w świat.

Sama wojna ci ekstremalnie szybko obojętnieje. Nie jest tak, że wiecznie trzęsiesz się jak osika. Przyzwyczajasz się do dźwięku wystrzałów i krzyków, czasem jedynie prewencyjnie tylko sprawdzając czy przypadkiem samemu nie oberwałeś. Większą część czasu i tak spędzasz w całkiem wygodnym ambulatorium, gdzie wydajesz leki przeciwbólowe albo kierujesz kogoś do psychologa - a przynajmniej tak chce to pamiętać. Realnie jednak było inaczej. Dillon był młody, w dobrym zdrowiu i świetnej formie fizycznej. Większość swojej służby spędził więc na froncie albo w konwojach. Raz - i było to ostatnie co usłyszał psycholog, kiedy w końcu sam wychodził ze szpitala - powiedział widziałem j u ż wszystko.

To miał być konwój jak każdy inny. Wsiadasz, przejeżdżasz, wysiadasz. Wszyscy są zdrowi, mają cztery kompletne kończyny i komplet zębów. W zamian za to najpierw był głośny huk. Potem przerażająca cisza. A potem jest już tylko ten nieustępujący pisk w uszach. Jakbyś się, kurwa, zepsuł. I mogą naprawić ci bebechy, poskładać kończyny i zszyć tą niedorzecznie przystojną głowę, a ten pierdolony skowyt we łbie i tak będzie regularnie wracał. Potem ubiorą cię w reprezentacyjny mundur, przypną kilka odznaczeń i wyślą z powrotem do domu. Zepsuty bowiem jesteś już zupełnie niepotrzebny.

Problem zaczyna się w momencie, gdy orientujesz się, że wojna zepsuła nie tylko ciebie, ale i twoje życie. Wrócił do starego miasta trochę jak zbity pies, na dodatek z podkulonym ogonem. Siostra ma swoje życie, dziewczyna ma swoje życie. Tyle dobrego, że do szpitala przyjęli z powrotem, ale przecież nie mogli inaczej. Nie mogli odmówić bohaterowi. Nie wie, czy uwierzyli bardziej na słowo czy na wyjątkowo wyględną gębę, w to że wojna nie zszargała mu psychiki. Jest w końcu oddanym pracownikiem, lubianym na oddziałach kolegą, spisuje się na dyżurach w ambulatorium czy karetce. Nikomu się nie przyzna do swoich epizodów. Owszem, doczekały się nawet czułej nazwy. Choć one się z nim delikatnie nie obchodzą. Generują bezsenność, łapy się trzęsą jak w delirce, zalicza raz napady paniki, raz agresji w zupełnie randomowych sytuacjach, serce zapierdala jakby nie mieściło się w klatce piersiowej. Przestaje jeść. W pracy bierze wolne z powodu problemów rodzinnych. Wszyscy kupują przykrą bajkę o tym, że mają z narzeczoną p r o b l e m y. Problem za to ma. Dillon. Sam. Bo epizody zapija alkoholem. Pije dopóki się nie uspokoją. Wręcz na umór, żeby tylko dały mu spokój. I żeby nikomu nie zrobić krzywdy.

Oficjalnie jednak żaden p r o b l e m nie istnieje. Żyje więc sobie w wynajętym mieszkaniu w podłym Sapphire River, udając że wszystko jest i będzie d o b r z e.
dillon riseborough
15-04-1989
perth, australia zachodnia
ortopeda / lekarz wojskowy
szpital w Cairns
sapphire river
kawaler, heteroseksualny
Środek transportu
Po powrocie do Australii kupił Vauxhalla Insignia z 2020 roku. Używanego, z pierwszego ogłoszenia na lokalnym portalu sprzedażowym. Facet odebrał od razu telefon, pozwolił zrobić przegląd przed zakupem, auto było zadbane i czyste, nawet cenę negocjował, tyle starczyło. Granatowa Insignia pewnie wygląda jak wciśnięta frajerowi przez dilera samochodowego, ale jej nowy właściciel ma to mocno w dupie. Dillon może i owszem, ma lekarską pensję czy całkiem spore oszczędności, ale nie uznaje marnotrawienia pieniędzy na taki zbytek jak luksusowe, koniecznie nowe auto

Związek ze społecznością Aborygenów
Brak.

Najczęściej spotkasz mnie w:
W szpitalu - Dillon dobiera tyle dyżurów na oddziale ratunkowym i ortopedii, że coraz bardziej zbliża się do pracy na dwa etaty. W domu, choć czy można tak nazwać raptem wynajmowane mieszkanie? W lokalnych klubach, barach i pubach, ale imprezuje tylko kiedy w jego głowie dzieje się niedobrze i jest wtedy zwykle tak pijany, że i tak nikogo nie pozna.

Kogo powiadomić w razie wypadku postaci?
Siostrę - Desiree Riseborough.

Czy wyrażasz zgodę na ingerencję MG?
Nie.
dillon riseborough
bill skarsgard
lorne bay — lorne bay
100 yo — 100 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky
And as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
witamy w lorne bay
Cieszymy się, że jesteś z nami! Możesz już teraz rozpocząć swoją przygodę na forum. Przypominamy, że wszelka niezbędna wiedza o życiu w niezwykłej Australii znajduje się w przewodnikach, przy czym wiadomości podstawowe odnajdziesz we wprowadzeniu. Zajrzyj także do działu miasteczko, by poznać Lorne Bay jeszcze lepiej. Uważaj na węże, meduzy i krokodyle i baw się dobrze!
twórcza foka
lorne bay
brak multikont
Zablokowany