malarka — saatchi gallery in london
32 yo — 157 cm
Awatar użytkownika
about
Kiss me, mercilessly. Leave no corner of me untouched.
  • 3.
Święta Bożego narodzenia zbliżały się wielkimi krokami, a dla Pameli były one najlepszym momentem w całym roku - uwielbiała je, ubierać choinę - ubogacać w przeróżne elementy dom, czy nawet spędzać po kilka godzin w kuchni, by przyrządzić idealne kulturowe dania - jak przypadało aborygenom. Od wielu lat nie spędzano w ten oto sposób radosnych dni, lecz odkąd pojawiły się dzieci - Pam robiła absolutnie wszystko, by mogli odczuć choć odrobinę szczęścia. Mimo, że rok nie należał do najszczęśliwszych - choroba ojca, przygnębiająca sytuacja względem jej małżeństwa z Ephraim'em - pojawiający się i zanikający w łepetynie Keith - wydawać się mogło, że nic nie szło po myśli artystki.
Jednak starała się walczyć - wyciągnąć z siebie jak najwięcej sił i wstać rankiem z łóżka, odprowadzić ojca na rehabilitację, a dzieci podrzucić mężowi - w głowie ciemnowłosej narodził się plan - wręcz doskonały plan. Wystarczyło tylko, aby miała całe wolne popołudnie - i dzięki temu dopnie swojego celu.
Wracając od domu Burnetta - zdecydowała się najpierw wstąpić do sklepu - po półgodzinie wynosząc z supermarketu nie mieszącą się do torby tonę tak dużą ilość przedmiotów - powróciła piechotą do domu. Najpierw postanowiła ugotować obiad - typowe wegańskie danie (które nawiasem Brad nie cierpiał) - czyli kotlety sojowe z brokułami - by następnie przebrać się w nieco luźniejsze ciuchy i wyjść na zewnątrz w celu udekorowania domu.
Całe szczęście pogoda sprzyjała - Lorne Bay, to nie wiecznie zachmurzony Londyn - ciężko tu niekiedy doczekać się deszczu, a co dopiero mroźnego wiatru i śniegu. Z przeróżnymi dekoracjami przesuwała się z jednej części podwórka - na drugie - i choć ostatnio nie należała to dość pogodnych osób - jakby nieustannie wisiało nad nią jakieś fatum. Dzisiaj, w danej chwili poczuła w sobie szczęście - i ciepło, którego brakowało kobiecie od półtora roku. Teraz został jedynie dach - i choć Burnett nie obawiała się wysokości - to jednak wspinanie się na niego po trzydziestce wymagało niemal wyzwania.
Nieco zestresowana i lekko pobladnięta ostatecznie zdecydowała się to zrobić - dla dzieci by dostrzec choć przez chwilę uśmiechy na ich pulchnych twarzach. Weszła na górę - z samego czubka zerknęła w dół: na oko pięć metrów - ale żaden z niej znawca. Najpierw zaczęła rozwieszać lampki po prawej stronie, dwukrotnie omsknęła jej się noga - aczkolwiek miała się czego złapać. Po niecałym kwadransie usłyszała dźwięk domofonu - automatycznie wychyliła się - lecz tylko na tyle, że można było dostrzec jedynie jej czarną czuprynę. - Taty nie ma. - rzuciła, posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech. - Wróci za dwie godziny z rehabilitacji. - dodała. - Mogłaby Cię o coś poprosić? - starała się wyłonić jeszcze bardziej. - Możesz mi pomóc zawiesić je z lewej strony? Mam wrażenie, że dach jest bardziej pochylony... i to chyba robota dla dwojga. - wtrąciła, delikatnie przygryzając dolną wargę. Z jednej strony poczuła się trochę głupio, albowiem nie znała Bradley'a za dobrze - niekiedy widziała tylko jak rozmawia z jej ojcem, zaś z drugiej była zaledwie drobną kobieciną i niezależnie od tego jak się starała - nie była w stanie wykonać wszystkich czynności. Dzisiaj padło na lampki. Jutro? Nie przeniesie stukilogramowego głazu z podwórka.

Bradley U. Weatherly
ambitny krab
.
hydraulik, złota rączka — warsztat w magazynie portowym
40 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Wcześniej wykonywał rozkazy, teraz robi, co do niego należy.
004.

Grudzień nie różnił się niczym od innych miesięcy. Był – w przypadku Australii – cieplejszy i pozwalał na zasypianie na pokładzie zamiast pod nim, gdzie małe kajuty prędko się nagrzewały, tworząc warunki, w których nie dało się swobodnie oddychać, lecz poza tym nie wnosił do życia Bradleya niczego niestandardowego. Świąt bowiem nie obchodził. W młodości nie doświadczył wiążących się z nimi tradycji i choć ostatnia z rodzin zastępczych, do której trafił, próbowała zbudować atmosferę przyjemnych, ciepłych świąt, on był już zbyt sceptycznie nastawiony, by móc się tym cieszyć. Z tego powodu szerokim łukiem omijał atrakcje związane z celebracją Bożego Narodzenia, których w Lorne Bay nie brakowało. Na każdym kroku widział udekorowane domy lub dzieci biegające w mikołajowych czapkach, jednakże ich widok w żaden sposób go nie rozczulał. Dawno uodpornił się na tego typu emocje.
Chciał jednak sprawdzić, jak miewa się stary Brumby – jedna z niewielu osób, których towarzystwo szczerze lubił. Początkowo był negatywnie nastawiony do spotkań ze starym weteranem. Nie odpowiadało mu, że miał on być kimś w rodzaju o p i e k u n a, którego zadaniem było pilnowanie, by Weatherly trzymał się z daleka od alkoholu i po raz kolejny nie znalazł się na dnie. Na szczęście szybko zrozumiał, że aby wytrwać w postanowieniu, potrzebował wsparcia. Obecnie starał się odwdzięczać za wszystko, co Brumby zrobił dla niego, gdyż jego postępująca choroba coraz mocniej odznaczała się na zmęczonej twarzy. Tylko dlatego zjawił się w Tingaree, a należało zaznaczyć, że przyjeżdżał tutaj bardzo niechętnie. Zwykle trzymał się z daleka od rezerwatu, nie chcąc przywoływać żadnych wspomnień związanych z miejscem swojego urodzenia. Udawał, że nic nie wiąże go ze społecznością aborygenów, mimo że jego biologiczni rodzice wciąż zamieszkiwali te tereny, a w jego żyłach płynęła gorąca, tubylcza krew.
Samochód zostawił przed lasem, w głąb rezerwatu udając się pieszo – trudno mu było zrozumieć, jak ludzie tutaj mieszkający radzili sobie z zakazem używania aut na terenie Tinagree. W każdym razie, gdy wreszcie dotarł do celu, usłyszał głos. Nieco zaskoczony tym, że dobiegł z góry, zadarł głowę. — Pam?! — zawołał, od razu poszukując możliwości wejścia na dach budynku, jakby bał się, że kobieta zaraz spadnie, a on nigdy nie pozbędzie się poczucia winy wiążącego się z tym, że nie był w stanie jej pomóc. — Nie ruszaj się. Idę do ciebie — zakomunikował. Dostrzegłszy drabinę, wspiął się po niej i zachowując ostrożność, przysunął się bliżej córki Brumby’ego. — Oszalałaś? — spytał, nie kryjąc zdenerwowania. — Wlazłaś tutaj sama? A gdybyś spadła? Nie ma tutaj nikogo, kto by to zauważył! — warknął nieprzyjemnie, ale wiązało się to z przyzwyczajeniami wyciągniętymi z wojska – nigdy nie zostawaj sam, nie działaj bez wsparcia. — Lampki nie są warte złamanego karku!
malarka — saatchi gallery in london
32 yo — 157 cm
Awatar użytkownika
about
Kiss me, mercilessly. Leave no corner of me untouched.
Dla swoich dzieci, najukochańszych osób w całym istnieniu pragniesz zrobić absolutnie wszystko, nawet jeżeli miałyby być z tego konsekwencje złamania karku. Nic w tym dziwnego, że zechciała ich uszczęśliwić, choć odrobinę wyciągnąć z tej skomplikowanej sytuacji (mama mieszkała tu, tata mieszkał tam) ciepło domowego ogniska. W końcu to ona Pamela we własnej skórze doprowadziła do „rodzinnej rewolucji” - zarazem odsuwając od siebie męża. Dlatego nie zważając na to co mogłoby się wydarzyć bezpretensjonalnie wspięła się na dach i skupiła się na czynnościach, którymi zwykle zajmował się (rzecz jasna, jeśli akurat miał możliwość przypłynięcia) Ephraim.
Nie spodziewała się gości, szczególnie tuż przed świętami - i na dodatek zdeterminowanymi, aby spotkać się z jej ojcem. Bradley Brumby nigdy nie słynął z uprzejmości, a tym bardziej przyjmowania ludzi w swoich progach - zawsze był samotnikiem, lecz od czasu odejścia żony jeszcze bardziej zamknął się w sobie jak i na ludzi. Nawet Pam, jego córce mieszkającej z nim od paru miesięcy ciężko było w jakikolwiek sposób na niego wpłynąć - zwykle siedział na fotelu, przodem skierowanym do telewizora - lub znikał na kilka dni - a po powrocie nie odzywając się przez kolejne. Wydawać się mogło, że wojna go zniszczyła - wcisnęła w ten „nieszczęsny fotel” - zabiła w nim wszystko co mógłby czuć, a aktualna diagnoza - stwardnienie rozsiane wdarło w niego intensywniej tą truciznę.
Niekiedy część Pam tęskniła za swoim tatą, tym pełnym życia - miłości i wybaczenia (gdyby jej matka chciała, na pewno przyjąłby ją z powrotem) i czasem odnajdowała go w tym odzwierciedleniu - bywało tak wtedy gdy spędzał czas ze swoim wnukiem Jonathan'em, czy w chwilach jak spotykał się z własnym imiennikiem.
Było w tym coś zaskakującego.
A może Bradley i Bradley mieli więcej wspólnego niż widziano „na pierwszy rzut oka?” Może z tego względu tak często rozmawiali - może Pamela nie potrafiła pojąć tego co bez słów dostrzegał Weatherly?
A może wojna zbliża bardziej niż więzi krwi.
W ciszy obserwowała poczynania mężczyzny, by w chwili gdy się zbliżył posłać mu delikatny uśmiech, na tyle ciepły jaki brunetka miała w zwyczaju. - Spędzamy w tym roku święta u taty. - rzuciła jakby miało to być wystarczające wytłumaczenie jej szaleństwa. - Miał się tym zająć Ephraim. - kłamstwo, nawet mu o tym nie napomknęła, wciąż czuła się zbyt winna, by o cokolwiek go poprosić. - Ale pojechał z dzieciakami na jarmark i pomyślałam, że go przynajmniej trochę odciążę. - skwitowała. - Poza tym to mały domek i nie jest tak wysoko, więc nie uważaj, że jestem aż tak mało odpowiedzialna. - dodała, odsuwając się trochę, na tyle aby szatyn mógł się wślizgnąć, gdyby ostatecznie zdecydował się jej pomóc. - I żadna ze mnie „dama w opałach” żebyś sobie tego nie uroił. - wtrąciła tym razem z lekkim rozbawieniem znajdujących się na ustach. Lubiła się za kobietę silną, samowystarczalną - przecież podczas nieobecności jej małżonka w Lorne Bay - musiała przejmować wszystkie role, nawet (zapewne dla niektórych ku zaskoczeniu!) mężczyzny.


Bradley U. Weatherly
ambitny krab
.
hydraulik, złota rączka — warsztat w magazynie portowym
40 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
Wcześniej wykonywał rozkazy, teraz robi, co do niego należy.
Wiele decyzji – z których duża część nie została podjęta przez niego – spowodowało, że Bradley naprawdę nie potrafił postawić się na miejscu kobiety. Przede wszystkim nie miał dzieci, a przynajmniej o posiadaniu żadnego nie wiedział. I choć przynależność do armii i współdzielenie małych przestrzeni w koszarach z innymi żołnierzami, sprawiły, że zrozumiał, czym jest odpowiedzialność za bezpieczeństwo innych ludzi, wciąż nie zbliżało go to do zrozumienia rodzinnych więzi, których był pozbawiony. P o z b a w i o n y to być może nie najlepiej opisujące to zjawisko słowo. Bradley miał rodziców – jednak nie chciał mieć z nimi nic wspólnego, ponieważ we wczesnym dziecińskie oddali go do adopcji. Miał również brata – bliźniaka – o którego istnieniu dowiedział się dopiero osiągając pełnoletność, kiedy Leonard, dociekając prawdy na temat biologicznych rodziców, dotarł również do niego. Nigdy jednak nie stali się b r a ć m i. Dzielące ich różnice wydawały się nie do przeskoczenia, bo mimo że wyglądali identycznie, życie doświadczyło ich w zupełnie inny sposób. Choć nie chciał tego przyznać, miał za złe Leonowi, że trafił pod opiekę wspaniałych rodziców adopcyjnych i wychowywał się bez świadomości bycia porzuconym. Zazdrościł mu i jednocześnie cieszył się, że przynajmniej jemu się udało.
— Mhm — mruknął w niejednoznacznej odpowiedzi. Zrobił to tylko dlatego, że nie chciał zbyć milczeniem wszystkiego, co powiedziała Pam, ale bardziej niż na jej słowach, skupił się na obserwacji dachu i odnalezieniu miejsc pozwalających mu oprzeć stopy. Szukał stabilizacji. Wprawdzie poszycie nie było strome, ale pod nimi znajdowała się bujna roślinność, w której skład nie wychodziły wyłącznie miękkie liście oraz mech, ale również ostro zakończone gałęzie oraz twarde korzenie. Przeprowadzał rekonesans i kiedy uzmysłowił sobie siłę przyzwyczajeń, zaśmiał się z samego siebie.
— Pewnie jest wniebowzięty — wtrącił po dłużej chwili, mając na myśli starego Brumby’ego. W ciągu ostatnich dwóch lat zdążył poznać ojca Pam na tyle d o b r z e, by wiedzieć, że staruszek nie przepadał za gwarem. — Podaj światełka z tej strony — poprosił, wyciągając ku niej dłoń. Nigdy wcześniej tego nie robił. Był to pierwszy raz w jego prawie czterdziestoletnim życiu, kiedy wieszał ozdoby.
— Dobrze się składa, bo ze mnie żaden rycerz — dodał, zerkając na kobietę, która z wyraźną determinacją, próbowała rozlokować lampki. — Samodzielność jest ważna, ale nie myl jej z głupotą.

pam burnett
malarka — saatchi gallery in london
32 yo — 157 cm
Awatar użytkownika
about
Kiss me, mercilessly. Leave no corner of me untouched.
W głowie Pam uroił się plan.
Zapragnęła, aby cała rodzina spędziła święta wspólnie - by dzieci na nowo poczuły tą magię; idealny czas dla wszystkich - w piątkę. Nic w tym zaskakującego, Burnett kochała Boże narodzenie - jego atmosferę - ciepło, czy też te poczucie miłości. Marzyła aby ponownie te wszystkie emocje zagościły w ich domu - tak jak kiedyś - zanim na ich rodzinę wpłynął sztorm. Oczywiście, nie uważała - że nagle lampki powieszone na dachu to naprawią, że każdy zapomni o tym bólu - niedopowiedzeniach, lecz może nieświadomie na to liczyła? W chwili gdy wszyscy przysiądą do świątecznego stołu - niewidzialna mgła rozmyję każde cierpienie. Być może była zbyt naiwna, być może zaślepiona głupotą marzeń nie dostrzegała, że problem wcale nie zniknie - wręcz przeciwnie - co chwilę, krótki moment jeszcze bardziej się powiększał - aż w końcu urośnie do takiego stopnia, że może nie być ratunku. Dla niej. Dla Epharim'a - dla ich czteroosobowej rodziny.
Pewnie jest wniebowzięty
Kąciki ust kobiety delikatnie uniosły się w górę - we dwóję wiedzieli - doskonale znali starego Bradley'a - nie dało się tego ukryć - mężczyzna nie przepadał za zgromadzeniami, świętami, swoim zięciem - a tym bardziej za ludźmi. Zapewne gdyby nie Pamela zaszyłby się w swojej chatce - zamknął na cztery spusty i te trzy dni spędził na kanapie popijając do telewizora.
Cały on.
Od diagnozy zupełnie się zmienił - odciął od świata, stał się bardziej gburowaty - nieprzyjemny, wolał tkwić w odosobnieniu - zaczął tolerować jedynie trzy osoby - Bradley'a i swoje wnuki - Pam też stała się dla niego przeszkodą, ponieważ wymagała od niego „za dużo” - aby wziął leki, wyszedł na spacer i nakarmił kury - to było już za wiele - mimo to pozwalał jej tu mieszkać, znosił jej humory i wbrew wszystkiemu wciąż o nią dbał - nawet jeżeli wyglądała dokładnie jak swoja matka - Molly Dikens - kobieta, która dwadzieścia sześć lat temu złamała mu serce i po której nadal nie potrafił się pozbierać.
- A Ty gdzie w tym roku spędzasz święta? - nieco zapytała z ciekawości, z drugie zaś strony z obawy, iż może nad nim również wisiała samotność. - To królewny ze mnie też nie zrobisz. - zachichotała, cicho - na moment zerkając w stronę żołnierza. - Chyba to wszystko, huh? - skwitowała podnosząc się z kolan i powoli kierując w stronę drabiny. - Zjesz coś? - odwróciła się w stronę bruneta. - Zrobiłam zapiekankę. - nie musiała dodawać, że wegańską - jeżeli dobrze ją znał, to mógł się spodziewać, że Burnett mięsa nie tyka.
We dwoje skierowali się do kuchni w oczekiwaniu na starego Brumby'ego.

koniec. <3

Bradley U. Weatherly
ambitny krab
.
ODPOWIEDZ