about
One day you'll leave this world behind, so, live a life you will remember.
Obiecałam.
Słowo raptem kilka dni wcześniej wypowiedziane, teraz piętnem się stało. Powinna siedzieć w swoich bezpiecznych czterech ścianach i nie wychylać z niego nosa niepotrzebnie. Aha! Niepotrzebnie, hm? A gdyby tak jednak była potrzebna? Czy mogła posunąć się do dezaktywacji wcześniej złożonej obietnicy i udać się tam, gdzie podobno jej pomoc jest niezbędna?
Przebierała nogami pod przytulnym kocem, jednocześnie borykając się z myślami, które z każdą kolejną wiadomością od znajomych przemawiały za wyjściem z domu. Wstając z kanapy przemierzała swój salon raz w jedną, raz w drugą stronę. Wstawiła wodę, by zrobić sobie napar z wyciszających ziółek, ale prawdę mówiąc i one na niewiele się zdały. Mamrotała pod nosem z coraz to większym niezadowoleniem, aż w końcu ją olśniło. Narzekaniem nie zatrzyma deszczu. Właściwie niczym go nie zatrzyma, on i tak nadejdzie. Złe rzeczy mogą się wydarzyć, a narzekanie nie sprawi, że będzie lepiej. Jest bezużyteczne, po trochę i ona tak się teraz czuła. Każdy kto zna Apolonię wie, że z prędkością światła potrafi się znaleźć w centrum zamieszania, ze swoją pomocną dłonią. Teraz nie mogło być inaczej. Jej obietnica złamana została w chwili, kiedy wrzuciła na siebie przeciwdeszczowy płaszcz i wsunęła na stopy kalosze. Wsiadła do terenówki ojca i niewiele myśląc wyjechała na podjazd. Aż nią wzdrygnęło, gdy dostrzegła męską sylwetkę w deszczu. Ciche przekleństwo wymsknęło się spomiędzy jej warg, kiedy nerwowo otwarła drzwi.
— Czyś ty do reszty oszalał! Rozjechałabym cię! — wydarła się, czując jak serce w jej klatce bije w zawrotnym tempie. — Robert? — zapytała mrużąc oczy, gdy po twarzy spływały krople deszczu. No tak, zapomniała o tym, że byli na dzisiaj umówieni. — Coś mi wypadło — odparła lekko zmieszana, nie wiedząc za bardzo jak z tego wybrnąć. — Wsiadasz? Jeśli tak, to pospiesz się. Muszę jechać do Sanktuarium — wydukała wskakując ponownie do samochodu. W tej chwili nie miała zamiaru cofać się i wracać do domu. Poczyniła pierwszy krok i już nie było odwrotu. Planowała z impetem wjechać w podtopioną okolicę i pomóc w ogarnięciu bałaganu, jaki przysporzył nawalający agregat. Jeśli ktoś miał jej w tym pomóc, to tylko Brown. Czuła, że za nic w świecie nie odpuściłby sobie tej wyprawy. Gdy drzwi od strony pasażera zamknęły się za nim, była pewna, że nie myliła się co do niego. Ruszyła z piskiem opon, ale nie dlatego, że taki z niej szalony kierowca, po prostu wciąż próbowała wyczuć samochód ojca. — Podobno zalało całą okolicę i agregat nawalił. Część zwierzaków utknęła w boksach, sam rozumiesz — zaczęła, jakby chciała nakierować go na cel ich podróży, ale prawdę mówiąc trochę się tłumaczyła - nie chciała, by przypadkiem pomyślał, że ucieka przed rozmową. Ostatnio podobne wyskoki zdarzały się jej zdecydowanie zbyt często, paradoksalnie przeważnie wtedy, kiedy była umówiona właśnie z nim.
Robert Brown
Słowo raptem kilka dni wcześniej wypowiedziane, teraz piętnem się stało. Powinna siedzieć w swoich bezpiecznych czterech ścianach i nie wychylać z niego nosa niepotrzebnie. Aha! Niepotrzebnie, hm? A gdyby tak jednak była potrzebna? Czy mogła posunąć się do dezaktywacji wcześniej złożonej obietnicy i udać się tam, gdzie podobno jej pomoc jest niezbędna?
Przebierała nogami pod przytulnym kocem, jednocześnie borykając się z myślami, które z każdą kolejną wiadomością od znajomych przemawiały za wyjściem z domu. Wstając z kanapy przemierzała swój salon raz w jedną, raz w drugą stronę. Wstawiła wodę, by zrobić sobie napar z wyciszających ziółek, ale prawdę mówiąc i one na niewiele się zdały. Mamrotała pod nosem z coraz to większym niezadowoleniem, aż w końcu ją olśniło. Narzekaniem nie zatrzyma deszczu. Właściwie niczym go nie zatrzyma, on i tak nadejdzie. Złe rzeczy mogą się wydarzyć, a narzekanie nie sprawi, że będzie lepiej. Jest bezużyteczne, po trochę i ona tak się teraz czuła. Każdy kto zna Apolonię wie, że z prędkością światła potrafi się znaleźć w centrum zamieszania, ze swoją pomocną dłonią. Teraz nie mogło być inaczej. Jej obietnica złamana została w chwili, kiedy wrzuciła na siebie przeciwdeszczowy płaszcz i wsunęła na stopy kalosze. Wsiadła do terenówki ojca i niewiele myśląc wyjechała na podjazd. Aż nią wzdrygnęło, gdy dostrzegła męską sylwetkę w deszczu. Ciche przekleństwo wymsknęło się spomiędzy jej warg, kiedy nerwowo otwarła drzwi.
— Czyś ty do reszty oszalał! Rozjechałabym cię! — wydarła się, czując jak serce w jej klatce bije w zawrotnym tempie. — Robert? — zapytała mrużąc oczy, gdy po twarzy spływały krople deszczu. No tak, zapomniała o tym, że byli na dzisiaj umówieni. — Coś mi wypadło — odparła lekko zmieszana, nie wiedząc za bardzo jak z tego wybrnąć. — Wsiadasz? Jeśli tak, to pospiesz się. Muszę jechać do Sanktuarium — wydukała wskakując ponownie do samochodu. W tej chwili nie miała zamiaru cofać się i wracać do domu. Poczyniła pierwszy krok i już nie było odwrotu. Planowała z impetem wjechać w podtopioną okolicę i pomóc w ogarnięciu bałaganu, jaki przysporzył nawalający agregat. Jeśli ktoś miał jej w tym pomóc, to tylko Brown. Czuła, że za nic w świecie nie odpuściłby sobie tej wyprawy. Gdy drzwi od strony pasażera zamknęły się za nim, była pewna, że nie myliła się co do niego. Ruszyła z piskiem opon, ale nie dlatego, że taki z niej szalony kierowca, po prostu wciąż próbowała wyczuć samochód ojca. — Podobno zalało całą okolicę i agregat nawalił. Część zwierzaków utknęła w boksach, sam rozumiesz — zaczęła, jakby chciała nakierować go na cel ich podróży, ale prawdę mówiąc trochę się tłumaczyła - nie chciała, by przypadkiem pomyślał, że ucieka przed rozmową. Ostatnio podobne wyskoki zdarzały się jej zdecydowanie zbyt często, paradoksalnie przeważnie wtedy, kiedy była umówiona właśnie z nim.
Robert Brown
about
Artystyczna dusza, fan sportów ekstremalnych i dobrego jedzenia. Przyjazny, otwarty na innych i uczynny. Próbuje poskładać złamane serce.
Nie przepadał na latem, właśnie ze względu na gwałtowne burze i obfite opady deszczu. Niby powinien przyzwyczaić się do gwałtownej pogody w tym okresie, ale nadal gdy dochodziło do konfrontacji z żywiołami, on się denerwował - co prawda głównie o bliskich, ale o swój własny tyłek trochę też. Tyłek lub nerwy, bo gwałtowne dźwięki doprowadzały go do drżenia rąk, a czasami nawet i całego ciała. Żołądek też mu się zaciskał, powodując bardzo niekomfortowe uczucie i bóle mięśni. Mimo, że tak potwornie potrafił się poczuć, to nie ukrywał się w ciemnym kącie swojego domu, nakrywając na głowę kołdrą i przeczekując najgorsze. Starał się walczyć ze swoim wewnętrznym tchórzem i sprawdzać czy ktoś z jego rodziny lub przyjaciół nie potrzebuje pomocy. Dzisiejszego wieczoru na przykład umówił się z Polą i chociaż wiedział, że to spotkanie i poważna rozmowa są nieuniknione, to ta wiedza wcale nie pomagała. Denerwował się jeszcze bardziej.
Wyciągnął z szafy gruby płaszcz przeciwdeszczowy w czarnym kolorze i długie kalosze - też czarne. Nie chciał przemoknąć albo zostać przewianym (lub zwianym, chociaż w tym płaszcz mu chyba nie pomoże). Pojechał autem i zaparkował niedaleko domu Poli, po czym przebiegł przez ulicę i wszedł na podjazd. Widoczność była ograniczona, ale usłyszał jakiś szmer, więc przekręcił się w prawo, kręcąc się trochę bez ładu i składu, jak jakaś sierota. Gdy przekręcił się znowu w lewo stanął twarzą w twarz (czy też maską) z terenówką ojca Apolloni. Czy ktoś go chciał właśnie przejechać? Zrobił duże oczy, próbując dostrzec kierowcę. — Pola? — spytał, chociaż kto inny mógł to niby być? Podbiegł do drzwi od strony kierowcy i odgarnął mokre loki z oczu. — Co mówiłaś? Prawie mnie rozjechałaś — zauważył bystro. Gdy wspomniała, że coś jej wypadło, poczuł się trochę zawiedziony. Zapomniała o nim? Już chciał się z tym po prostu pogodzić, kiedy zaproponowała, żeby jechał z nią. — Ou, jasne — odparł, po czym posłusznie obiegł samochód (zamiast wsiąść z tyłu) i wpakował się na siedzenie pasażera.
— Do Sanktuarium? Co się stało? — zapytał, zdejmując kaptur z głowy i znowu odgarniając czarne, mokre strąki swoich włosów. Gdy powiedziała mu o co chodziło, pokiwał głową. Teraz wszystko było jasne jak słońce. Oczywiście, że był gotów pomóc i wszystkich uratować. Miał tylko nadzieję, że na koniec to on nie będzie tym, któremu trzeba pomóc.
Mimo wszystko uczucie, że ich poważna rozmowa znowu została odsunięta w czasie, wcale go nie opuściła. Niezależnie od tego jaki był powód (ważny czy też błahy), będzie trzeba dalej czekać. Z doświadczenia wiedział, że jeżeli coś się odwleka, to marne będą tego skutki, ale nie chciał się poddawać i dalej miał nadzieję, że może to przez stres, a nie coś więcej.
— Oczywiście. Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało, zwierzakom też.
Zerknął na Polę, na wszelki wypadek zapinając pospiesznie pasy, gdy tylko usłyszał pisk opon.
Apollonia Brown
Wyciągnął z szafy gruby płaszcz przeciwdeszczowy w czarnym kolorze i długie kalosze - też czarne. Nie chciał przemoknąć albo zostać przewianym (lub zwianym, chociaż w tym płaszcz mu chyba nie pomoże). Pojechał autem i zaparkował niedaleko domu Poli, po czym przebiegł przez ulicę i wszedł na podjazd. Widoczność była ograniczona, ale usłyszał jakiś szmer, więc przekręcił się w prawo, kręcąc się trochę bez ładu i składu, jak jakaś sierota. Gdy przekręcił się znowu w lewo stanął twarzą w twarz (czy też maską) z terenówką ojca Apolloni. Czy ktoś go chciał właśnie przejechać? Zrobił duże oczy, próbując dostrzec kierowcę. — Pola? — spytał, chociaż kto inny mógł to niby być? Podbiegł do drzwi od strony kierowcy i odgarnął mokre loki z oczu. — Co mówiłaś? Prawie mnie rozjechałaś — zauważył bystro. Gdy wspomniała, że coś jej wypadło, poczuł się trochę zawiedziony. Zapomniała o nim? Już chciał się z tym po prostu pogodzić, kiedy zaproponowała, żeby jechał z nią. — Ou, jasne — odparł, po czym posłusznie obiegł samochód (zamiast wsiąść z tyłu) i wpakował się na siedzenie pasażera.
— Do Sanktuarium? Co się stało? — zapytał, zdejmując kaptur z głowy i znowu odgarniając czarne, mokre strąki swoich włosów. Gdy powiedziała mu o co chodziło, pokiwał głową. Teraz wszystko było jasne jak słońce. Oczywiście, że był gotów pomóc i wszystkich uratować. Miał tylko nadzieję, że na koniec to on nie będzie tym, któremu trzeba pomóc.
Mimo wszystko uczucie, że ich poważna rozmowa znowu została odsunięta w czasie, wcale go nie opuściła. Niezależnie od tego jaki był powód (ważny czy też błahy), będzie trzeba dalej czekać. Z doświadczenia wiedział, że jeżeli coś się odwleka, to marne będą tego skutki, ale nie chciał się poddawać i dalej miał nadzieję, że może to przez stres, a nie coś więcej.
— Oczywiście. Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało, zwierzakom też.
Zerknął na Polę, na wszelki wypadek zapinając pospiesznie pasy, gdy tylko usłyszał pisk opon.
Apollonia Brown