echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
przemoc seksualna (i nie tylko)
026.
zamilcz, boleści moja
Zamilcz, Boleści moja, poskrom swoje żale,
Pożądałaś wieczora - oto na nas spływa.
Miasto już spowinęły gęste mroku fale,
Jedni w nim oddychają, innym trosk przybywa
Spoiler
Nie tak poszło wszystko - od samego początku.
Odkąd dostał wiadomość proponującą spotkanie w jednoznacznym charakterze i tylko przez ułamek sekundy dał się unieść obrzydzeniu do faktu, że jego numer dołączyć już zdążył najwyraźniej do puli kontaktów w takich sprawach, przekazywanych sobie od osoby do osoby. Od momentu, w którym odpisywał twierdząco na lakoniczną, choć wymowną propozycję, na szybko kalkulując stawkę adekwatną do tego, że osób miało być kilka, a nie jedna. Od chwili, kiedy przeczesywał nerwowo włosy palcami, napominając się jedynie kilkukrotnie, że powinien przestać to robić, bo zaraz paskudnie mu się przetłuszczą - i do następnej, kiedy uznawał, że w sumie miał to gdzieś, co samo w sobie było już niezwykle alarmującym sygnałem. Od zbyt długiego czasu spędzonego przed lustrem na niczym produktywnym w zasadzie; jedynie wypatrywaniu na skórze wszystkich dowodów poprzednich, mniej i bardziej gwałtownych zbliżeń, o których to dowodach wiadomo było przecież, że w końcu znikną - ale co mu było z tego znikania, skoro wiedział dobrze, że na ich miejscu zaraz pojawią się nowe?
Już wtedy Wszechświat zdawał się wysyłać mu sygnały, że ten dzień nie miał przynieść mu niczego dobrego i nawet dodatkowa gotówka w kieszeni - desperacko potrzebna, bo przecież zalegał z płatnością już niemal dwie doby, przez które odchorowywał poprzednie zlecenie, zawsze znajdując jakąś mniej lub bardziej światłą wymówkę, którą wciskał podejrzliwej recepcjonistce - zdawała się nie brzmieć tak obiecująco jak jeszcze jakiś czas temu. Może to dlatego, że wiedział już doskonale, że wpadł w błędne koło - obsługiwał kogoś, płacił za nocleg, fajki, czasem jakiś alkohol i rzadziej jedzenie (które gniło na parapecie, bo rzadko kiedy udawało mu się przełknąć więcej niż kilka kęsów, bo wszystko zdawało się stawać mu w gardle), a potem robił znowu to samo i znowu, i znowu. Upływające dni zbijały mu się w jedną szarą, nieokreśloną masę, przebijającą czasem tylko żarliwą tęsknotą do minionych dni i nieodłącznie towarzyszącą jej gorzką świadomością, że te czasy już nie wrócą. Bardziej przypominało to wszystko wegetację niż prawdziwe życie.
Każdego dnia myślał o tym, żeby zdjąć blokadę nałożoną przez Amo na numer Saula i napisać coś do niego, choćby kilka słów. Może kolejne przeprosiny, a może podziękowanie? Łapał się na tym, że tracił pewność co do dotrwania do kolejnego dnia. Wypadałoby jednak odejść z jakimkolwiek ostatnim słowem - choćby nie bezpośrednim, choćby napisanym odrobinę na wyrost. Nieustannie też zbierał się do tego, żeby przyznać przez Di Fiore skalę beznadziejności swojej bieżącej sytuacji. Niemal dwa tygodnie wcześniej, na plaży, czuł się jak zwyczajny oszust. Amo zasługiwał na lepszego przyjaciela. Takiego, który potrafiłby być z nim szczery. Takiego, który byłby w stanie też jakoś go wesprzeć, a nie tylko ciągle wylewać na niego swoją nieskończoną żałość. Tak naprawdę czekał tylko, aż Włoch w końcu zdecyduje, że ma dość tej nieskończonej próżni marazmu i zrezygnowania, i wyrzuci go ze swojego życia, uznając, że jest warty więcej niż t o. Bo był.
Klaus czuł wobec tego nieskończony żal. Był teraz niczym więcej niż wyrzutkiem: zbieraniną kości, wątłych mięśni i całych pokładów czarnych myśli, których nijak nie dało się udeptać butem i wyciszyć. Nie pomagał na to ból fizyczny - ani ten zadawany sobie samemu, ani ten ofiarowany, jakby w prezencie, przez innych - a skoro zdążył już otoczyć się ciasno postrzeganiem, że na nic innego zupełnie nie zasługiwał, wracał do starych, destrukcyjnych przyzwyczajeń raz po raz, jakby faktycznie wierzył w to, że tym razem będzie inaczej. Że tym razem zadziała, że pomoże.
Wychodząc, przemknął obok recepcji tak szybko, jak to tylko było możliwe, licząc na to, że to już ostatni raz, kiedy migał się od płacenia i kiedy już będzie wracał, ureguluje wreszcie te wszystkie zaległe należności. Zadziwiała go cierpliwość, jaką okazywano mu w tym miejscu. Z pewnością nie należał do ulubionych gości personelu, ale jakimś cudem wciąż trzymali go w tym przybytku i czasem tylko spoglądali krzywo, kiedy akurat stan, w którym wracał, znacząco odbiegał od szeroko przyjętej normy.
Starał się kroczyć przez wieczorne Lorne Bay tak, jakby nie szedł wcale po raz kolejny pozwolić odrzeć się z wszelkiej godności. Wyobrażał sobie, że zmierza na spotkanie z przyjacielem albo ukochanym, albo kimś innym, ale równie bliskim i drogim. To był pierwszy raz, kiedy tak naprawdę nie miał bladego pojęcia, do kogo idzie - wcześniej widział tych ludzi, choćby przez chwilę i był w stanie jakoś pobieżnie ocenić, czego może się spodziewał. Teraz pozostało mu tylko domyślanie się, w którym nie było jednak niczego ekscytującego. Jeżeli do czegoś było mu bliżej, to chyba do podskórnego lęku, który Werner starał się wybitnie ignorować, bo przecież wcale nie mogło być już gorzej. Zdążył już robić z obcymi sobie ludźmi rzeczy tak ohydne, że wygenerowanie w stosunku do siebie samego jeszcze większej ilości obrzydzenia wydawało mu się niemożliwe.
Pukając do drzwi nie wiedział jeszcze, jak bardzo przyjdzie mu się pomylić.
Było ich czterech i - jak się okazało - kiedy się pojawił, impreza trwała już w najlepsze od jakiegoś czasu. Od progu przywitał go ostry zapach wódki i papierosowego dymu - oba tak silne, że musiał wysilić się bardzo, żeby po jego wyrazie twarzy nie dało się poznać, że zrobiło mu się niedobrze. Sam przed wyjściem wypił trochę wina, licząc na to, że jakoś mu to pomoże, ale najwidoczniej mógł zupełnie sobie to odpuścić, biorąc pod uwagę arsenał, który zaprezentowali przed nim gospodarze, hojnie oferując, żeby się napił. Odmówił im wyjątkowo grzecznie, chcąc jak najszybciej przejść do rzeczy, ale jeden z mężczyzn okazał się szczególnie nieustępliwy - i to już powinno zapalić mu czerwoną lampkę - więc skończył wychyliwszy z nimi dwie porcje wódki, zanim faktycznie zaczęli go dotykać.
O ile dotykanie było w ogóle właściwym słowem. Tak naprawdę nie zarejestrował nawet momentu, w którym po nachalnych pocałunkach zaczął czuć ich dłonie wszędzie, a dwie z nich zdarły z niego koszulę, wyrywając z niej niemal wszystkie guziki. Potem wszystko potoczyło się szybko i zdawało się z każdą sekundą przyspieszać tylko jeszcze bardziej, a on gubił się, starając się dać im wszystkim sprawiedliwą ilość uwagi i nie wiedział nawet, kiedy zaczęło robić się naprawdę niepokojący.
Czy przy pierwszym ukłuciu paniki, które wstrząsnęło nim pojedynczo, kiedy wszyscy naraz starali się wślizgnąć między jego usta, czy w kolejnym, kiedy pod jego adresem padło kilka nieprzyjemnych epitetów, z którymi z dnia na dzień oswajał się coraz bardziej, czy może dopiero w momencie, w którym jeden z nich pchnął go na szklany stół stojący w centrum pokoju, a ten rozbił się w drobny mak, kiedy runął z hukiem razem z całą alkoholową zastawą, prosto na podłogę.
Ostre iskierki bólu, które przemknęły natychmiast na całej długości jego ciała, były motywacją do ruchu - jak najszybciej, jak zlęknione zwierzę, które w popłochu poszukiwało schronienia przed agresorami. To jednak był przecież ich teren, jemu samemu zupełnie obcy, dziki i niebezpieczny; oparcie kanapy, za którym zamierzał naiwnie się skryć, okazało się zanadto oddalone od epicentrum tego wybuchu, bo w tej uwłaczającej pozie, na wszystkich czterech, poranionych kończynach, zdołał przebyć niespełna parę metrów, zanim czyjaś silna dłoń nie pociągnęła go za łydkę, wytrącając z równowagi i na powrót przeciągając po rozsypanym szkle.
Nie wiedział, kiedy zaczął płakać - czy już wtedy, czy może dopiero, gdy używali go sobie, jeden po drugim, spluwając przy okazji na te łzy, te piekące rany oraz wszechobecne i przytłaczające poczucie dogłębnego wstydu i żalu, że to musiało przydarzać się akurat jemu i akurat teraz. Miał wrażenie, że krwawiło mu wszystko - od nosa począwszy, przez kolejne partie ciała przebrnąwszy i skończywszy na tych tych poszarpanych ostatkach duszy, które jeszcze mu zostały.
Oddech, Klaus.
Nie, nie chciał już. Nie chciał już oddychać i w tym wszystkim znalazł w sobie siłę jeszcze na odrobinę słusznej złości na własne płuca, że nie potrafiły po prostu zatrzymać się i odpuścić. I dać mu spokój. I odwalić się wreszcie. Jakby w odpowiedzi na tę prośbę, jeden z nich zacisnął ramię wokół jego szyi - w sposób bardziej przystający do walki niż do łóżka.
- Zabiję cię, kurwa, jak nie przestaniesz beczeć.
Miał ochotę powiedzieć mu, że droga wolna - niech już zrobi mu się ciemno przed oczami, niech ciało zapiecze jeszcze ostrzej niż teraz, niech kark przekręci się w nienaturalny sposób i wreszcie nastanie ten pierdolony k o n i e c, który wszyscy tak sowicie mu obiecali. Zamiast tego jednak, uchwyt poluzował się, a potem zupełnie puścił, bez żadnego ostrzeżenia, także zapikował znowu twarzą wprost w podłogę. Przez kilka dłużących się sekund nie miał pojęcia, co się dzieje, ale nastąpiło absolutnie zamieszanie - mężczyźni przeszli od gromkiego tonu po śliski szept i zdawali się zaaferowani nagle czymś zupełnie innym.
- Pały?
To krótkie słowo sprawiło, że serce wywinęło mu fikołka, ale nie zdążył nawet zastanowić się nad tym czy to było coś dobrego, złego, czy może obojętnego, bo jeden z mężczyzn zaraz dopadł do niego na powrót, chwytając mocno za ramię i dźwigając na klęczki.
- Spierdalaj tam - fuknął, wskazując mu drugi koniec pokoju, w miejscu niedostrzegalnym od samego wejścia. Klaus, drżący spazmatycznie na całym ciele, najpierw podjął żałosne próby dźwignięcia się na nogi, ale w końcu po prostu prześlizgnął się we wskazany kąt utrzymując się ciągle blisko parteru. Wsparłszy się plecami o ścianę, skrzywił się mocno, stęknąwszy przy tym, bo kawałki szkła, które wciąż trzymały się skóry, przypomniały o swoim istnieniu. Widział przez palące łzy jak mężczyźni ubierają się w popłochu, widział jak próbują odkopać gdzieś na bok - niezwykle nieudolnie - zakrwawione szklane elementy, ale przecież niemożliwym było zwyczajnie udawanie, że zupełnie nic się tu nie stało.
Słysząc, jak otwierają się drzwi wejściowe, wcisnął się w ten kąt jeszcze szczelniej, podciągając zeszkarłatniałe kolana pod samą brodę i obejmując je ciasno, żeby zaraz przygryźć mocno wargę, celem wydawania z siebie jak najmniej dźwięku. Dobiegały do niego odgłosy rozmowy - rozsypane i niepewne, a on dopiero po chwili zorientował się, co właściwie właśnie wyprawia.
- Pmc... - spróbował, ale oprócz zachrypniętego, zduszonego szeptu, nic sensownego nie wydostało się z jego gardła. Czuł jak dygocze cały, jak mieni mu się przed oczami, jak strasznie szumi w głowie, jak cały organizm się buntuje. Nie, to nie mogło się udać. Nawet dwóch mężczyzn, którzy usadowili się bezczelnie na kanapie, łypiąc na niego co chwilę kątem oka i stanowiąc tło dla dwóch pozostałych, którzy z pewnością właśnie tłumaczyli się przed funkcjonariuszami z hałasu, nie zwrócili na to uwagi. Miał szczęście. Co zrobiliby, gdyby zorientowali się, co właśnie próbuje zrobić, gdyby mu się nie udało...? Czuł, że podbródek drży mu niekontrolowanie, że zęby szczękają o siebie głośno, że całe ciało ma jakby sparaliżowane. Spróbuj jeszcze raz. Ostatki instynktu przetrwania? Kilka głębokich oddechów. - Pom-mocy!
To już się udało. To powinno zadziałać. Mężczyźni siedzący na kanapie odwrócili się gwałtownie w jego stronę, a jeden z nich już podnosił się z miejsca. Gwałtowny strach szarpnął nim w całości, sprawiając, że jeszcze mocniej wbił się w tę zimną ścianę, oddychając niemiarowo.
- Przepraszam, to tylko mój zasrany kot jęczy o żarcie - burknął facet, wymijając już potłuczone szkło, żeby ruszyć w jego stronę.
Powinien odezwać się znowu. Powinien wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, ale zamiast tego hiperwentylował tylko powietrze, z tą upartą myślą, głuchym wołaniem do boga, któremu nie ufał proszę nie wierzcie mu; proszę, proszę, proszę.
Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)
005.
Złe obrazy
A niebo znów na głowę spada mi
I nadziei coraz mniej na słońce

Sam nie był pewien czy wolał nocne czy dzienne zmiany. Te drugie bywały mniej spokojne, szczególnie w weekendy, chociaż zazwyczaj interwencje dotyczyły zakłócania ciszy nocnej, bójek, drobnych kradzieży, rzadziej przemocy domowej i poważniejszych przestępstw. Lorne Bay nie było dużym miastem, ale policja i tak miała co robić, jakby z jakiegoś powodu to miejsce przyciągało kłopoty.

Augustus pracował w policji stosunkowo od niedawna i chociaż podczas służby w policji nie był świadkiem wielu ciężkich sytuacji, to wojsko i wojna przygotowały go do wielu skomplikowanych sytuacji, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Bywało naprawdę źle, czasami wręcz dramatycznie, ale chłopak się nie poddawał. Wiele sytuacji musiał przepracować, ale nie doszło jeszcze do niczego co złamałoby jego ducha walki o lepsze jutro. Podnosił się za każdym razem, gdy życie rzucało go na kolana i kazało patrzeć na nieszczęście, którego wcześniej nawet sobie nie wyobrażał. Wysłuchał, i był świadkiem, wielu historii, które wprawiały go w osłupienie: szokujących, demotywujących i niezwykle rozpaczliwych. Empatyczna osoba, taka jak on, czuła smutek innych wyraźnie, odcinał się on na tle innych emocji, szczególnie gdy ofiary powracały wspomnieniami w obszary najbardziej dotkliwe.

Przejrzał raport z zatrzymania lokalnego pijaczka, który właśnie przysnął w celi na posterunku, po czym podpisał dokument odrobinę zamyślony, chociaż jego myśli nie miały z tą sprawą nic wspólnego. Dawno nie rozmawiał z Huckiem, a wiedział że ten jeszcze niedawno walczył z depresją po śmierci przyjaciela i chociaż wszystko wskazywało na to, że z tego wyszedł, to Gus miał coraz silniejsze przeczucie, że powinien sprawdzić co u niego. Odkąd zaczął pracę nie miał wiele czasu, ale teraz jego codzienna rutyna nieco się unormowała, więc chciałby wrócić do regularnych kontaktów z braćmi.

Z zamyślenia wyrwał go partner - starszy od Gusa, doświadczony policjant, do którego go przydzielono, jakiś czas po tym, jak jego poprzednia partnerka zmieniła pracę. Oderwał się od biurka i ruszył za nim na zewnątrz, w stronę radiowozu. Carl zdążył zaledwie odpalić silnik, kiedy dostali wezwanie, przekazane im kodem.

一 Pewnie jacyś gówniarze za głośno puszczają muzykę 一 mruknął starszy pod nosem, odrobinę marudnie, chociaż Augustus znał go już na tyle, aby wiedzieć że nie zawsze jest tak ponury, jak mogłoby się wydawać. Ruszył przed siebie pewnie, co oznaczało że znał podany adres. W tej okolicy dochodziło często do zakłóceń porządku, więc nie nastawiali się z góry na nic wyjątkowego.

Langford uśmiechnął się lekko i westchnął, zerkając na mężczyznę obok, a potem przed siebie. Miał nadzieję, że zmiana zleci stosunkowo szybko, szczególnie, że czekały go dwa dni wolnego, a zaplanował je całkiem ciekawie, więc tym bardziej nie mógł się doczekać. Miał zamiar udać się do parku w Cairns i zwyczajowo dla siebie na plażę, bo od surfowania z Tylerem nie miał na to czasu.

Piątek, chcą się wyszaleć 一 mruknął, wzruszając lekko ramionami.

一 Sąsiedzi nie są tym pewnie zachwyceni 一 odparł kierowca, ale dosyć łagodnie. Tak czy siak zgłoszenie należało sprawdzić i pouczyć sprawców zamieszania, że w weekend też obowiązują pewne zasady, czy im się to podobało czy nie. Wiedzieli o tym obaj, dlatego właśnie pojechali we wskazane miejsce, wykonując swoje obowiązki. Relacje sąsiedzki bywały trudne, a mieszkając w większych kamienicach czy blokach mieszkalnych należało się liczyć z innymi. Jeżeli ktoś tego nie robił, musiał mieć na względzie, że sąsiad to może zgłosić, w końcu każdy miał do tego prawo.

Kiedy wysiadł z auta i zatrzasnął za sobą drzwi, wyprostowany rozejrzał się po okolicy, a potem powędrował wzrokiem na budynek mieszkalny. W wielu oknach paliły się światła, ale nie słyszał głośnej muzyki, a przynajmniej nie tak głośnej, aby mogło to komuś jakoś wyjątkowo przeszkadzać. Ułożył dłonie na pasku, a potem poprawił kamizelkę. Carl obszedł auto, również jakby bardziej czujny, niż jeszcze chwilę wcześniej.

Nagle drzwi wejściowe kamienicy się otworzyły i wyszła przez nie wysoka kobieta w kolorowej kamizelce, miała na około czterdzieści lat, i z wyraźnym niepokojem wymalowanym na twarzy zaczęła chaotycznie opowiadać im co słyszała. Gestykulowała przy tym intensywnie, ale przez jej akcent trudno było Gusowi zrozumieć niektóre słowa. Starszy policjant ruszył w jej kierunku, przyjmując łagodny wyraz twarzy, a Langford poszedł za nim.

一 Na drugim piętrze? 一 dopytał, kiedy kobieta została poproszona o ponowne przedstawienie swojej wersji.

一 Tak. Oni tam często halasują, ale dzisiaj to przeszlo ludzkie pojęcie. Był taki straszliwy huk, jakby coś wubuchlo! Ja nigdy nie slyszala jak ktoś tak glośno może być. Tam dużo osób. Coś krzyczeli i chyba ktoś plakal 一 mówiła kobieta wyraźnie poruszona, otwierając drzwi kluczem i wpuszczając funkcjonariuszy na klatkę schodową.

W porządku, proszę się nie martwić. Sprawdzimy co się tam dzieje, proszę wrócić do mieszkania 一 odezwał się Augustus, posyłając wystraszonej brunetce lekki uśmiech, kiedy wspięli się po schodach i dotarli na odpowiednie piętro. Kobieta weszła do siebie, a jej mieszkanie znajdowało się zaraz obok tego, które im wskazała. Wyglądało na to, że ktokolwiek wcześniej hałasował, nagle postanowił być wyjątkowo cicho. Gus zerknął na partnera, po czym zadzwonił do drzwi i ustawił się obok mężczyzny, czekając aż ktoś otworzy. Trwało to stosunkowo długo i już mieli zadzwonić ponownie, bo wyraźnie słyszeli że ktoś w środku jest, ale w końcu drzwi się otworzyły i stanęło w nich dwóch mężczyzn. Ich włosy były zmierzwione, a policzki zaczerwienione z wysiłku.

一 Dobry wieczór, panowie. Zgłoszono hałasy. Czy wszystko w porządku? 一 zapytał dosyć pogodnie Carl, chociaż Gus zauważył, że przyjął postawę dosyć sztywną, dłonie opierając na biodrach, palcami zahaczając o swój pasek. Napięte mięśnie i lekko pulsująca na szyi żyła zdradzały zastrzyk adrenaliny, co świadczyło że wyczuł coś niepokojącego, a zważywszy na jego wieloletnie doświadczenia być może się nie mylił. Właśnie dlatego Augustus zaczął przyglądać się mężczyznom baczniej, pozostając w gotowości na każdą możliwość.

一 Oh, to nic. Oglądaliśmy horror, może trochę za głośno. Jeden z kolegów mocno przeżywał, taki strachliwy jest. Już wyłączyliśmy, przepraszamy, to… 一 Wymówka była dosyć słaba, ale ostatecznie, skoro już faktycznie było cicho, nie było się tak naprawdę o co przyczepić, a przynajmniej tak myślał Gus, dopóki jego wzrok nie padł na podłogę w przedpokoju i odłamki szkła, którymi była pokryta. Zauważył też kilka plam krwi na koszulach obu mężczyzn, ale nie zdążył o to zapytać, bo do jego uszu gdzieś z głębi mieszkania dobiegł drżący głos.

Pomocy.

Carl zamilkł, przerywając pouczanie rozmówców, co oznaczało, że też to usłyszał, a Gus położył dłoń na broni i otworzył szerzej drzwi, po czym wkroczył do środka, jednocześnie wydając określone polecenia:

Cofnąć się! Twarzą do ściany! 一 Okazało się, że salon wyglądał jak po przejściu huraganu. Bardzo szybko zorientował się, że szkło pokrywające gęsto podłogę to pozostałości po stoliku. Zauważył jeszcze dwóch mężczyzn i nagą, zakrwawioną postać kulącą się w kącie pomieszczenia.

Na glebę! Twarzą do ziemi! 一 polecił, celując do podejrzanych, również noszących ślady krwi na ubraniu, którzy wyglądali jakby chcieli wziąć nogi za pas. 一 Wezwij wsparcie i karetkę pogotowia 一 powiedział głośno, kierując słowa do partnera, który stał przy typach na przedpokoju, chociaż zdążył też zorientować się w sytuacji, która miała miejsce w salonie. Podejrzenie przestępstwa, zagrożenie zdrowia i życia było niepodważalne, więc ręce podejrzanych zostały skrępowane kajdanki, chociaż tych narazie nie było wystarczająco, więc również plastikowymi paskami.

Gus był zszokowany stanem nagiego, wystraszonego chłopaka i z trudem myślał o możliwych scenariuszach, które mogły się tu rozegrać zanim zainterweniowali policjanci. Następne wydarzenia, następujące jedno po drugim, działy się szybko, a złość i panika zajęły jego ciało, niczym ogień trawiący wszystko do około po wybuchy gazu.

Krzyk, gdy głowa jednego z leżących na podłodze mężczyzn uderzyła z impetem o twardą powierzchnię, a z jego nosa trysnęła krew. Na dłoni Langforda zostały jego włosy, które wyrwał z czaszki mocnym szarpnięciem.

[/akapit]Krzyk, gdy wściekły partner rozkazał mu zająć się poszkodowanym chłopcem w kącie, aby odciągnąć go od rzekomych napastników, zanim zrobiłby im w złości większą krzywdę. [/akapit]

K r z y k w jego głowie, rozpaczliwy, bolesny, bo chwilę wcześniej rozpoznał pokrzywdzonego, gdy ten odchylił głowę, ukazując całą swoją twarz, gdy spojrzał na niego oczami tak dobrze znajomymi, oczami których od dawna szukał w swojej pamięci i które przywoływał w snach. Oczami, których blask teraz przygasał, chociaż Gus by chciał, aby zawsze lśniły jak gwiazdy na ciemnym niebie.

Zerwał się, sięgnął po narzutę z kanapy i uklęknął przy Klausie, po czym okrył go ze spokojem, na który nie wiedział jak się zdobył, bo w środku czuł strach i ból większy, niż podczas przenoszenia rannych lub martwych dzieci na Ukrainie, kiedy pomagał ratownikom szukać pokrzywdzonych w zburzonych bombami budynkach.

Klaus? Co się stało? Zaraz będzie karetka, nie ruszaj się 一 mówił, nie zwracając uwagi na wbijające się w jego kolana odłamki szkła. Słyszał podjeżdżające pod budynek radiowozy i odległy sygnał alarmowy, ale nie odstępował Wernera nawet na krok. Poczuł zimny pot oblewający jego ciało, ale starał się nie stracić panowania nad sobą.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
K r z y k .
Byłoby prościej, gdyby potrafił wydrzeć go z gardła, wyszarpać spomiędzy rozedrganych strun głosowych, wyciągnąć za fraki na powierzchnię. Byłoby prościej, gdyby wierzył jeszcze, że w tym świecie, który rozpłatywał się na warstwy tuż przed jego oczami, jakikolwiek dźwięk wydawałby się odpowiedni do znieczulenia wewnętrznego bólu. Byłoby prościej, gdyby krtani nie miał tak ciasno związanej i skurczonej, że nawet to krótkie zawołanie o pomoc wymknęło się z niej niezgrabnie oraz z trudem. Byłoby prościej, gdyby był w stanie wywinąć się z potrzasku własnego ciała i zawisnąć pod sufitem, żeby obserwować to wszystko z góry, z bezpiecznej odległości, wszechwidzącym okiem, któremu nie ciążyły łzy. Byłoby prościej, gdyby choć przez parę chwil mógł nie być tylko uwłaczającym sobą, który zawsze zdawał się wpasowywać idealnie w wyżłobione miejsce skończonej ofiary, ale kimś innym - może dla odmiany bohaterem, może dla odmiany kimś, kto umiałby całą tę sytuację ograć w odpowiedni osób, a nie tkwić w ciasnym uścisku ze ścianą, pozwalając drżącym spazmom przemykać wzdłuż kręgosłupa.
Ale tak się nie dało. Zaklęty w ten organizm, który zdawał się nienawidzić go ze wzajemnością za te wszystkie rzeczy, które zostały mu wyrządzone, próbował uparcie wymknąć się z dala od tej sytuacji i wygłuszyć się tak, jak wygłuszało się pomieszczenia. Problem leżał w tym, że gdyby faktycznie był pokojem, to całym wybrakowanym - z farbą odchodzącą od ścian, grzybem wzdłuż framugi, znacznym ubytkiem niezbędnych do życia sprzętów i ogólnym stanem zdecydowanie zbyt zbliżonym do tego, w jakim znajdował się obecnie salon niewielkiego mieszkania przy Opal Moonlane, gdzie wysilał się okrutnie, byle tylko jakimś cudem zniknąć i rozpaść się wreszcie w proch.
Serce biło mu szybko i ciężko, niemal boleśnie, a oddech gubił się co chwilę gdzieś między kolejnymi wydarzeniami i odgłosami docierającymi do uszu. Zdążył już pożałować gorzko tego, że nie siedział cicho, jak mu kazano, bo przez jeden, przerażający moment pomyślał, że usłyszeli go tylko ci, którzy nie powinni - że ten mężczyzna doskoczy do niego zaraz i zrobi to, co któryś z pozostałych obiecał mu jeszcze parę chwil temu, a potem porzucą jego zdezelowane ciało gdzieś w uścisku australijskich mokradeł i nikt (zupełnie nikt) się tym nie przejmie, bo nie miał już ani rodziny, ani ukochanego, ani przyjaciół, od których się odcinał. Być może Amo pomyśli, że zwyczajnie się nim znudził? Czy lepiej byłoby dla niego trzymać się tej wersji, czy jednak więcej ulgi przyniosłaby mu prawda?
Ale tak się nie stało, bo mężczyzna nie miał okazji zdążyć do niego dotrzeć, choć Klaus był już na to przecież całkowicie przygotowany. Krzyki. Tym razem prawdziwe i surowe, zupełnie nieprzypominające tych, które gnieździły się gdzieś w jego środku, nie umiejąc znaleźć wyjścia na zewnątrz. Wzdrygał się gwałtownie w reakcji na każde z poleceń, choć żadne z nich nie było przecież skierowane do niego. Nie mógł przestać płakać - łzy wciąż wytaczały mu się spod powiek, by powędrować w dół policzków i przez to nie potrafił nawet rozpoznać czy to naprawdę byli policjanci ani tym bardziej ocenić, czy na pewno chcieli mu pomóc. Co, jeśli zaraz przyjrzą mu się uważniej i uznają, że to nie był ich interes, co właściwie działo się w tym mieszkaniu? Co, jeśli zdecydują, że to tylko jakieś pedalskie kłótnie, w które lepiej wcale się nie mieszać? Co, jeśli zostawią go tutaj z tymi ludźmi, dodatkowo teraz rozeźlonymi, decydując, że osobom takim jak on wcale nie należała się pomoc?
Dlatego nie potrafił się uspokoić. Dlatego zamiast próbować wbić sobie do głowy, że zjawiła się odsiecz, że ci nieznajomi już nic mu nie zrobią, że zaraz ktoś się nim na pewno zajmie, on tylko dociskał ciało do ściany i ciaśniej oplatał ramiona wokół podciągniętych po brodę kolan, próbując zakryć się najbardziej, jak tylko się dało, i ignorując przy tym zupełnie, że jednocześnie wbijał odłamki szkła jeszcze mocniej pod skórę. To nie wydawało mu się teraz takie ważne. I tak od dawna już nie był ładny. I tak nikt go nigdy nie chciał i nie zechce. I tak nie był ani trochę przekonany czy dotrwa jakoś do końca tego koszmarnego wieczoru i przyjdzie mu obserwować, jak noc przemienia się w poranek. I tak był już zupełnie zmarnowany.
I wiedział dobrze, czym był dla tych policjantów, bo musiał być dla nich przecież tym samym, czym był dla ludzi, którzy go tu zaprosili - mało rozgarniętą kurwą, która dostała to, o co się prosiła. Na tym etapie nie miał już nawet odwagi, żeby samodzielnie myśleć o sobie inaczej, bo przecież sam udowadniał to raz po raz całemu światu. Skończyła mu się cierpliwość do własnego ja. Skończyły się nadzieje na to, że któregoś dnia obudzi się i będzie z nim po prostu lepiej, bo każdy kolejny wschód słońca zdawał się tylko napędzać go na tej drodze prosto w dół, na złamanie karku, a zachód pozostawiał go w paraliżującej niepewności dotrwania do kolejnego poranka. Czuł, że się wykańcza - że niewiele już zostało w nim tego chłopca, który wspinał się po wyżynach własnych i cudzych ambicji, a coraz bardziej przypominał zbieraninę rozpaczy z różnych etapów życia, które powracały do niego nieustannie, jak w jakimś niezwykle nieustępliwym koszmarze.
I oddałby naprawdę wiele za to, żeby okazało się, że to wszystko to tylko sen. Że drży tak, trzęsie się i kuli tylko w niewygodnym, motelowym łóżku, i zaraz się obudzi, i pójdzie przemyć twarz, i odchrząknie parę razy, i napije się wody, i wróci wymęczony pod kołdrę, oskarżając umysł o bycie swoim największym wrogiem. To wszystko zdawało mu się jednak zbyt realne, żeby mogło być tylko iluzją - czuł wyraźnie ból krępujący kolejne partie ciała i wstyd zalewający go seriami, tak jak zalewały go łzy, i strach, tak paskudny i okropny, że miał wrażenie, że jeszcze tylko momentu brakowało, żeby jego serce eksplodowało w końcu, czyniąc z tej scenerii zamieszania istny kadr rzeźnicki.
Dopiero, kiedy jeden z policjantów zbliżył się do niego z kawałkiem materiału (a jemu przeszło mimowolnie przez myśl, że miał zamiar z pewnością zakryć nim jego usta i nos, żeby tylko przestał wreszcie skomleć), włożył największy wysiłek w to, żeby przestać płakać, przestać tak dygotać, przestać szczękać zębami. Te próby jednak nie przyniosły żadnych wyszukanych efektów i jemu samemu chyba zależało na nich dużo mniej niż próbował sobie wmówić, ale wtedy usłyszał własne imię, lądujące w uszach tak miękko, jak ta narzuta wokół jego obnażonego ciała.
To nie było możliwe. Uniósł jedną z drżących rąk do twarzy, z zamiarem przetarcia oczu, ale nie miał pojęcia jak to zrobić, żeby nie pohartać się jednocześnie którymś z odłamków szkła, którymi najeżona była cała jego dłoń. Zamiast tego zaczął więc mrugać szybko, żeby wyzbyć się pozostałości łez spod powiek, bo przecież nie mógł zawierzyć samemu konturowi sylwetki i głosowi - tego drugiego nie słyszał już zbyt długo, żeby móc być czegokolwiek pewnym.
- G-gus...? - wydusił wreszcie z siebie i nagle jakby zupełnie brakło mu powietrza. To on, to musiał być on, a Klaus zamiast jakiejś formy zabezpieczenia i spokoju, poczuł jak wzbiera się w nim kolejna fala paniki. Gus nie chciał mieć z nim do czynienia. Gus porzucił ich drobny zwyczaj, a więc porzucił także jego - czy nie porzuci go teraz znowu? Gus nie zasługiwał na to, żeby go takim oglądać, żeby w tym uczestniczyć, żeby być w to wciąganym; Gusa nie powinno tutaj być, bo to nie był świat dla niego - taki brudny, skażony i odrażający. A jednak, im mocniej Werner wysilał się, żeby przebić się wzrokiem przez własne łzy, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to naprawdę był właśnie on, więc jeszcze bardziej starał się zniknąć pod tą płachtą materiału, bo cały ten wstyd, który wzrastał w nim z minuty na minutę, właśnie chyba osiągnął swoją kulminację.
Oddychał głośno i urywanie, zaraz uciekając spojrzeniem w jakiś bliski punkt na podłodze, jakby wierzył naprawdę, że w ten sposób także Langford przestanie na niego patrzeć i dławić się tym obrazem rozpaczy, który właśnie sobą reprezentował. Co musiał teraz myśleć? Paskudny. Tak, był paskudny; był tak bardzo paskudny, że miał ochotę kazać mu się odsunąć, żeby nie dotknął go przypadkiem i nie musiał potem szorować się w tym miejscu aż do krwi. Cały ten obraz, którym karmił Gusa przez wszystkie lata ich urwanej nagle znajomości, rozpadał się właśnie na części pierwszej, podobnie jak w oczach rozpadał się sam Klaus, do którego wiadomość o karetce docierała z widocznym opóźnieniem.
- N-nie chcę... nie karetki, tylko d-do do...mu - brzmiało to bardziej jak stłumione zawodzenie skrzywdzonej zwierzyny, przecinane dodatkowo pociągnięciami nosem, niż słowa faktycznego człowieka, jak który nie czuł się już ani trochę. Na ostatnim słowie rozleciał się zupełnie, bo przecież dobrze wiedział - o czym Gus z kolei nie mógł mieć pojęcia - że tak naprawdę nie było żadnego domu, a on sam nie miał nawet pojęcia, za którą jego odsłoną właśnie skomle - za wysokimi ścianami rodzinnej rezydencji w Monachium, dużymi przestrzeniami australijskiej willi wujostwa czy skromną chatką przy Sapphire River, w której miał ułożyć sobie życie z Saulem. - P-proszę, Gus, nie karetki, proszę... - wymówił szybko, łamiącym się szeptem. - P-proszę, nie zostawiaj mnie t-tak... proszę...
Równie dobrze drugi z policjantów, odgłosy kroków na klatce schodowej i skrępowani mężczyźni mogliby teraz nie istnieć. Uwaga Klausa w całości skierowała się na palącej jak otwarta rana obecności Langforda, której naprawdę chciałby potrafić teraz zaufać - tak bardzo jak ufał mu tamtego wieczoru, kiedy niebo usłane było gwiazdami, a on pozwalał mu wprowadzić się prosto w objęcia otwartego morza.

Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

B ó l.

Nie wierzył w to, co się działo. W ten dramat, rozgrywający się przed jego oczami. Sytuacja wydawałaby się na pewno bardzo ciężka i bez tych ciemnych, tak dobrze znajomych, oczu wpatrujących się w niego z taką rozpaczą, jakiej nigdy nie chciał w nich zobaczyć. Chciał rozpaść się na milion kawałków i być może gdzieś w środku, bardzo głęboko, tak właśnie się stało. Być może ostre szczątki roztrzaskanego serca wbijały się właśnie w delikatne obłoki wspomnień i pięknych uczuć im towarzyszących. Być może ich gładkie, usiane gwiazdami i księżycem w pełni, niebo rozdzierało się właśnie, a z otwartych ran wypływała wściekła czerwień. Być może wody, falami obywające niegdyś ich kostki zabarwiły się posoką, a bolesny skowyt przeszył ciepłe, letnie powietrze, drżąc pod czaszką, wypełniając uszy i ogłuszając swoim b ó l e m.

Nie mógł na niego patrzeć. Nie potrafił.

Po powrocie ze służby stchórzył, nawet nie odwiedził ich miejsca, żeby sprawdzić, czy czeka tam na niego kolejny magiczny kamień życzeń, ale za bardzo się bał, że nic tam nie znajdzie, a nie takie chciał mieć ostatnie, pielęgnowanie wspomnienie. Wyrzuty sumienia przez ostatnie pół roku tylko rosły. Próbował przekonywać się, że jednak tam pójdzie, że sprawdzi, ale tak miło było trwać w tym, co było dobre. W tęsknocie za jego uśmiechem, nie w rozczarowaniu i odrzuceniu, gdyby tego kamienia tam jednak nie było, bo to by oznaczało definitywny koniec. Nie przestał o nim myśleć, próbował go zastępować kolejnymi romansami, szukał podobieństwa w przypadkowo napotkanych ludziach, bo bał się sięgnąć po prawdę. Był tchórzem, najgorszym z możliwych. Złamał obietnicę i czuł, jakby zdradził samego siebie. Jednocześnie tęsknił i czasami łapał się na pragnieniu przypadkowego spotkania, jak kiedyś.

A teraz… Teraz kiedy kolejne małe, beznadziejne marzenie się spełniło, z trudem patrzył mu w twarz i chciał się rozpaść, chciał przestać istnieć, byle tylko ten koszmar zniknął. Znowu uciec, schować się, odgonić ten koszmar na jawie. To nie był jednak tylko sen, a jemu nie wolno było kolejny raz odwrócić się od Klausa, który zasługiwał na jego uwagę, całą uwagę. Zasługiwał i potrzebował jej bardziej, niż kiedykolwiek.

Przepraszam

Chciał go przeprosić, przyznać się do winy i znieść jego rozczarowane spojrzenie, jego łzy i jego smutek. Augustus był winny i wiedział o tym, a teraz kiedy mógłby się do tego przyznać, nie było mu wolno. Sytuacja mu na to nie pozwalała. Ranny, zapędzony w kąt niczym dzikie zwierze Klaus mu na to nie pozwalał. Poczucie obowiązku mu nie pozwalało. Nie mógł myśleć o sobie, kiedy Werner potrzebował pomocy, kiedy wykrwawiał się na jego oczach, drżąc i łkając. Ten obraz już na zawsze pozostanie w jego pamięci i złamana kamienna obietnica nie miała w tym momencie żadnego znaczenia, była przy tym jak kropla w ich ukochanym morzu, jak gasnąca gwiazda na nocnym niebie. Teraz musiał zrobić wszystko, co leżało w jego mocy, aby ten krwawy, dramatyczny obraz nie był ostatnim, w którym pojawi się Klaus. To się nie mogło tak skończyć.

Chciał go dotknąć, otrzeć jego łzy, opatrzyć rany, ale nie tylko nie mógł - on by nie śmiał. Podparł się dłonią o podłogę i pochylił głowę, jakby kłaniał się przed Wernerem, jakby oddawał mu cześć, jakby błagał o wybaczenie. Mógłby całować jego stopy, byle tylko mu wybaczył. Zacisnął zęby, powtarzając sobie, że powinien wziąć się w garść, że to nie czas, nie miejsce. Teraz liczyło się tylko to, aby Klaus otrzymał profesjonalną pomoc i bezpieczną przystań, a każdy kto go skrzywdził adekwatną karę.

Odchylił się, aby podnieść się odrobinę z kolan i ukucnąć, a potem znowu spojrzał Klausowi w oczy i odetchnął głęboko, powstrzymując z całych sił, napływające do oczu łzy. Pomogło kiedy zaczął przypominać sobie, że powinien podejść do Wernera jak do każdej innej ofiary przemocy. Tak było trochę łatwiej, udając że jest bezimiennym pokrzywdzonym.

To ja 一 zaczął spokojnie i uniósł lekko kącik ust, próbując przybrać spokojną postawę. 一 Klaus, posłuchaj mnie. Jestem tu i nikt cię nie skrzywdzi. Jesteś bezpieczny. Zaraz pojawią się ratownicy i będą zadawali ci dużo pytań. To bardzo ważne, żebyś szczerze na nie odpowiadał. To nie potrwa długo, a potem będziesz mógł wrócić do domu 一 wytłumaczył chłopakowi, siląc się na spokojny ton.

Powiedz mi teraz co tu się stało. Kto cię skrzywdził? 一 zapytał, potrzebując wstępnie chociaż kawałka opowieści, czegokolwiek na czym mógłby on, i reszta policjantów, bazować. Jego przypuszczenia nie były wystarczające, a przynajmniej nie przy dalszym etapie sprawy. Mówiąc, obserwował też uważnie stan Klausa, nie mając nawet pojęcia jak bardzo był ranny i czy jego życiu aby na pewno nic nie zagrażało.

Nie chciał się odwracać i widzieć mężczyzn, którzy było tutaj z Klausem. Nie był pewien czy nie zrobiłby czegoś głupiego. Słyszał głosy na zewnątrz, gdy radiowozy, a potem karetka, zatrzymały się przed budynkiem.

Nie zostawię cię 一 zapewnił i mówił szczerze. Naprawi swój błąd, niezależnie od tego, co będzie musiał zrobić. Dlatego, kiedy ratownicy weszli do mieszkania i podeszli bliżej, on zrobił im miejsce, ale nie odchodził dalej, stojąc nieopodal i z napięciem patrząc na wykonywane badania, słuchając zadawanych pytań i podawanych odpowiedzi, patrząc na Niemca, na jego zlepione krwią kosmyki włosów, na duże, ciemne wystraszone oczy i bladą twarz, zalaną łzami.

Jego partner zauważył, że coś jest nie tak i podczas, gdy nowo przybyli policjanci przesłuchiwał lokatorów mieszkania i ich znajomych, podszedł do Gusa i zapytał go wprost czy zna rannego chłopaka, a Langford po prostu o wszystkim mu powiedział, wiedząc że nie ma sensu zatajać prawdy. W końcu jako partnerzy w tak odpowiedzialnej pracy musieli sobie ufać. Mimo zapewnień Gusa, że może dalej wykonywać służbę i zająć się sprawą, Carl nie był do końca przekonany, ale ostatecznie dał się namówić, mając nadzieję że nie będzie tego żałował.

Czy aby na pewno nie będzie?

Gus nie miał pojęcia co wydarzy się w ciągu kilku najbliższych godzin, ale wiedział że chce dotrzymać obietnicy i zachować się w końcu tak, jak powinien dawno temu. Musiał zmierzyć się z konsekwencjami swoich czynów, czy raczej ich braku, i wziąć odpowiedzialność za błędy. Był to Klausowi winny, chociaż niezależnie od tego, jak wszystko potoczyło się w przeszłości, chciałby to dla niego i tak zrobić. Bo dalej był dla niego ważny, bo dalej o nim myślał, bo chłopak potrzebował teraz wsparcia, bo był ranny, bo cierpiał, bo był c z ł o w i e k i e m.

Delikatnym, kruchym, skrzywdzonym i przerażonym.

Nie chcę żeby się bał.

Mogę z nim zostać? Pojadę do szpitala, przesłucham go gdy tylko zbada go lekarz. Będę o wszystkim informował 一 powiedział do partnera, patrząc na niego niemal błagalnie. Mężczyzna wahał się, zerkając najpierw na Klausa, potem na zatrzymanych mężczyzn.

一 W porządku. Przyjdę do szpitala jak tylko zdam raport na posterunku 一 mruknął i westchnął ciężko, przecierając twarz dłońmi. 一 I nie rób więcej nic głupiego 一 dodał ciszej, ale dużo ostrzej, na co Augustus od razu pokiwał głową. Wiedział, że nie powinien pozwolić, aby nerwy mu puszczały, ale zaskoczony sytuacją nie potrafił od razu doprowadzić się do porządku i zachować profesjonalizmu.

Przetarł wargi dłonią i odetchnął głęboko, po czym policzył powoli do trzech, zbierając siły i zbliżył się do ratowników, słuchając jak jeden z nich dalej zadaje pytania, jednocześnie sprawdzając chłopakowi ciśnienie i źrenice, szukając jakichkolwiek oznak, które mogłoby naprowadzić ich na jego faktyczny stan zdrowia.

Do Gusa podeszła wyraźnie przejęta ratowniczka i spojrzała na niego niepewnie.

一 Nie chce zbyt wiele powiedzieć. Na pewno doszło do napaści seksualnej, kiwnął głową że wszyscy. Tutaj nie możemy go odpowiednio zbadać, musi jechać z nami do szpitala, ale nie daje się dotknąć 一 wyjaśniła, opierając dłonie na swoich biodrach. 一 Z trudem dał sobie ciśnienie zmierzyć. Wygląda, jakby w każdej chwili miał zemdleć 一 dodała, nie kryjąc niepokoju, chociaż na pewno nie czuła tego, co w tej chwili czuł Langford.

Kiwnął lekko głową z niemrawym mhm na ustach, po czym wyminął ją i zbliżył się do Klausa, a potem znowu kucnął, aby lepiej się widzieli.

Jesteś w stanie wstać? Możesz chodzić? Musisz pojechać do szpitala, proszę 一 powiedział powoli i wyraźnie, w dalszym ciągu go jednak nie dotykając. Bał się, że zrobi mu krzywdę albo go wystraszy. 一 Pozwól mi pomóc.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Teraz - w tych upływających kolejno sekundach, kumulujących się w minuty - Klaus był tak daleko od wszystkiego, co bezpieczne, jak tylko było to możliwe. Zaklinał własną obecność w zarysowaną gdzieniegdzie wykładzinę, którą obita była zakrwawiona podłoga, w niedopasowane do siebie meble, każdy wyciągnięty jakby z innej bajki, w te kilka stałych punktów, które nie przemieszczały się wcale z miejsca na miejsce, w odróżnieniu od ludzi, którzy zdawali mu się mnożyć i wypełniać coraz bardziej pomieszczenie, w którym się znajdywali. (Werner miał wrażenie, że jeszcze kwadrans albo dwa i zaczną wysypywać się oknami, bo nie będzie już gdzie upchnąć kolejnych.)
Chwytał się starych technik, które udało mu się wykształcić jeszcze w dzieciństwie: wyobraź sobie, że jesteś tą kanapą, Klaus, tym fotelem, tym krzywo zawieszonym na ścianie obrazem. Nie można było skrzywdzić rzeczy martwych, choćby wszelkimi wysiłkami. Choćby ten obraz miał skończyć podarty w najmniejsze strzępy, choćby złamali jego ramę, zrzucili z wysokości i wrzucili w ogień. Nie dało się. Więc jeśli udałoby mu się choć na chwilę, choć na trochę, zamienić się z nim miejscami i też zawisnąć tak smutno, przykrywając swoją powierzchnią wysłużoną tapetę, wszystkie te emocje odpłynęłyby gładko do hucznego niebytu i ostałby się w całej tej scenie jedynie oczami, które śledzić mogły losy tych biednych ludzi, którzy zmuszeni byli do tego, żeby c z u ć .
Przyszłoby mu to łatwiej, gdyby nikt do niego nie mówił. Gdyby był sam, porzucony w swojej własnej rozpaczy i zdesperowany do tego, żeby przemienić się w potraktowane tanią farbą płótno. Gdyby w tym wszystkim nie znajdował swojego miejsca Augustus, którego roli Klaus zupełnie nie rozumiał, bo nie potrafił rozgryźć czy Langford znalazł się tutaj jako uosobienie jego iskierki nadziei, czy może jednak na dobicie, jak ten duch przeszłości, który miał szeptać mu teraz na ucho, że wszystko było stracone i ostatnia warstwa iluzji opada właśnie, zostawiając go przed nim takiego obnażonego i pokonanego.
Gdzieś na szczycie tych wszystkich emocji, które pulsowały w nim i rozprężały się nieznośnie, znalazło się miejsce na poczucie winy, głównie właśnie względem niego - bo skoro Gus zdążył już zdecydować o tym, żeby zniknąć z jego życia (w tak melodyjny i gładki sposób, że ból rozkładał się w Wernerze na raty, zamiast jednym, gwałtownym hukiem zwalić go z nóg), to nie zasługiwał na to, żeby znowu być w nie wessanym, w dodatku w tak brutalny sposób.
Klaus marzył o tym, żeby być w stanie się na niego zdenerwować - głupią, dziecięcą złością za złamanie głupiej, dziecięcej obietnicy, zamkniętej w kolorowych kamieniach podrzucanych sobie nawzajem w specjalnym, tajnym miejscu. Marzył, bo to byłoby coś niewinnego i tak prostego do naprawienia, gdyby Gus w ogóle sobie tego życzył. Ale nie potrafił w sobie tego wskrzesić, zbyt przytłoczony innymi rzeczami, wciągnięty w bezlitosną maszynerię własnych emocji i przemielony przez jej trybiki, jak mięso na taśmociągu. I zamiast złości, znalazł w sobie jedyne żal, i to nawet nie do Langforda, ale do samego siebie, za to, że ośmielił się kiedyś zacząć przywiązywać tak dużą wagę do tej serii drobnych gestów, która pomagała mu czuć się w tym świecie mniej samotnym; do łaciatych, pstrokatych i kropkowanych kamieni, pozostawianych zawsze z intencją, wiadomością i życzeniem albo zaklęciem.
Teraz był zdesperowany, żeby mu uwierzyć. Że to naprawdę on i że naprawdę tu był, i że nikt go nie skrzywdzi, i że zaraz wróci do domu - nieważne, gdzie w ogóle był dom i czy jakikolwiek jeszcze istniał. Próbował go słuchać, próbował poczuć jego słowa co najmniej tak wyraźnie, jak czuł nadal oddechy tamtych mężczyzn na swoim karku, próbował nie krztusić się powietrzem, ale sprawić, żeby zaczęło znowu płynąć przez jego płuca spokojnie - to ostatnie wcale mu się nie udawało. A on czuł się tak strasznie mały, że prawdopodobieństwo zgubienia się pod tą płachtą, która okrywała teraz jego drżące ciało, wydawało mu się więcej niż pewne. Co jakiś czas próbował znowu zerkać na Gusa, ale za każdym razem to okazywało się zbyt dużym wyzwaniem, a kiedy miał odpowiedzieć na jego pytania, nie potrafił się do tego zebrać. Kilkukrotnie otwierał usta i zamykał je chwilę po tym, jak okazywało się, że nic sensownego oprócz urywanego oddechu nie miało szans się przez nie przecisnąć.
- Przep-praszam, nie powinienem był tu... p-przychodzić - wydusił w końcu, łamiącym się szeptem, wciąż nie będąc w stanie na niego patrzeć i czując się tylko jeszcze bardziej podle przez to, że nie potrafił po prostu przyznać mu się do tego, co się tu wydarzyło. Chciał po prostu o tym wszystkim zapomnieć - jak najszybciej, najlepiej w tej chwili - nie mówić nikomu, odejść, zamknąć oczy, zmyć z siebie te wszystkie wydzieliny, wyszorować skórę do czerwoności, odchorować swój ból przez dzień albo dwa, a potem po prostu udawać, że zupełnie nic się nie stało. Nie zdążył powiedzieć mu niczego więcej, bo pomieszczenie zapełniło się kolejnymi ludźmi, którzy tym razem skierowali się prosto w ich stronę, a Klaus oprócz gwałtownego ukłucia paniki przed tym, co będą chcieli mu zrobić, poczuł też nieśmiałe tknięcie czegoś na kształt ulgi, że choć na chwilę uwolni Gusa od tej okropnej odpowiedzialności za swoją osobę.
Nie zostawię cię.
Może powinieneś, Gus.
Wszyscy byli bardzo mili, być może aż do przesady, bo Klaus nie potrafił nie doszukiwać się w tym fałszu. Jedna z ratowniczek przedstawiła mu się powoli, spytała go o imię, o wiek, o choroby. A potem, kiedy nie dostała odpowiedzi, bo te wciąż gniotły mu się w gardle i nie mogły wydostać na zewnątrz, zapytała jeszcze raz. I jeszcze. Werner miał ochotę kazać jej przestać; czy nie widziała, że próbował, ale nie był w stanie? W końcu udało mu się wychrypieć imię i wiek, ale na pozostałe pytania odpowiadał tylko skinięciem albo kręceniem głowy. Nie podobało mu się, że tych ludzi było tak dużo, nie podobało mu się, jak otaczali go i rozpłatywali na części spojrzeniem, choć przecież wiedział, że chcieli d o b r z e. Na pewno chcieli, tak? Dlaczego więc, z całą tą świadomością, wciąż czuł się tak paskudnie, a kiedy skryte pod materiałem gumowej rękawiczki palce jednego z ratowników chwyciły go za przedramię, szarpnął się lekko, czując jak serce podskakuje mu do samego gardła? Zaraz znowu zrobiło mu się głupio - dlaczego musiał się tak zachowywać? Co oni wszyscy musieli teraz o nim myśleć?
To wszystko sprawiało, że zamiast się uspokajać, nakręcał się tylko coraz mocniej i chociaż ratownicy wciąż próbowali coś z niego wydobyć, jemu nagle wszystkie te pytania zdawały się zbyt trudne - nawet te najbardziej podstawowe i łopatologiczne. Aż w końcu w zasięgu jego wzroku na powrót pojawił się Gus, przyklęknąwszy przy nim i znowu zaczął do niego mówić, a Klaus myślał tylko o tym, że chce, żeby to wszystko skończyło się jak najszybciej, że nie ma ochoty na żaden szpital i na bycie dotykanym przez jeszcze więcej osób, i na ich spojrzenia, i na ich pytania, i ostatkami sił powstrzymywał się przed poproszeniem Langforda, żeby kazał tym wszystkim ludziom sobie pójść, bo przecież wiedział dobrze, że ten nie mógł wcale tego zrobić.
- N-nie wiem - odparł po dłuższym czasie, w odpowiedzi na pytanie o to czy jest w stanie wstać. Spróbował podeprzeć się poranionymi dłońmi o podłogę, jednocześnie wciąż przytrzymując ofiarowany sobie wcześniej przez Gusa materiał tak, żeby go przykrywał, ale drżące ramiona nie dały mu takiego oparcia, na jakie liczył. Zaczerpnął głośno solidny haust powietrza, bo fizyczny ból, czasem zupełnie zagłuszany przez ten psychiczny, docierał do niego jedynie salwami - i właśnie w tym momencie zdecydował się o sobie przypomnieć. - N-nie wiem, gdzie... - zaczął panicznie, ale przerwał, bo znowu nie mógł nadążyć za własnym oddechem. - G-gdzie moje ubrania s-są... nie w-wiem... - wydusił, cały zażenowany, bo nagle wydawało mu się to bardzo ważną kwestią. Czuł, jak jego podbródek trzęsie się znowu niekontrolowanie, bo ten okruch świadomości, że nie miał niczego do okrycia oprócz tej cholernej szmaty z kanapy, okazał się dużo mocniej raniący niż mogłoby się wydawać. - I-i jak wstać też... nie w-wiem... - dodał po chwili, ale głównie po to, żeby Gus nie pomyślał sobie, że zupełnie go zignorował.

Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Nawet w tych najbardziej pesymistycznych wyobrażeniach, które głównie skupiały się jednak na tym, że Klaus dawno już o nim zapomniał, chociaż wcześniej miał mu za złe, że ten nie dotrzymał obietnicy, nie sądził że przyjdzie mu kiedykolwiek widzieć Wernera w takim stanie. Nie przyszło mi ani razu do głowy, że ktokolwiek mógłby zrobić mu taką krzywdę. Nie potrafił tego znieść. Nie potrafił tego zrozumieć i nie był w stanie wybaczyć, chociaż nawet nie był pewien kogo, albo co, obwiniać. Byli napastnicy, którzy jawili mu się niczym brudne plamy, skaza na jasnym płótnie pełnym barw, których nie da się usunąć; jak krople żrącego kwasu, wżerające się agresywnie w delikatną, wrażliwą tkankę. Obok wszystkich trudnych emocji, z którymi teraz się zmagał, przede wszystkim czuł bezsilność, która chyba była gorsza od wszystkiego innego; żalu, smutku, złości, tęsknoty i słabości.

Do tej pory próbował pielęgnować te najpiękniejsze wspomnienia, głównie w momentach zwątpienia, bo nadzieja powoli zanikała z każdym kolejnym dniem. Nadzieja na to, że droga jego i Klausa kiedykolwiek znowu się przetnie. Z każdym dniem oddalał się od tego pragnienia, powtarzając sobie, że Klaus na pewno już o nim zapomniał, że ułożył sobie życie, którym się cieszy. Gus uważał, że on zasłużył sobie na to bardziej, niż ktokolwiek. Podświadomie szukał go w innych, aby zapełnić pustkę, bo bał się rzeczywiście sięgnąć po kontakt z Wernerem. Obawiał się popsuć swoje wyobrażenia, obawiał się odrzucenia i rzeczywistości, która zniszczyłaby każde jego wyobrażenie. W tej bezpiecznej bańce było mu na tyle komfortowo, że trwał w kłamstwie, jakby nie było innej możliwości. To było niezwykle naiwne z jego strony, niezwykle samolubne i zwyczajnie bezmyślne. Być może gdyby znalazł w sobie trochę więcej odwagi, to nic z tego by się wydarzyło, to mógłby go ochronić.

Gdzieś po drodze, być może jeszcze przed służbą w wojsku, być może już w trakcie, zagubił siebie. Chyba zatracił część swojego światła, swojego niepoprawnego optymizmu i uciechy z chwili. Chciał to odzyskać, potrzebował tego żeby oddychać, żeby nie zatracić się całkowicie i nie stać się inną osobą. Chciał wrócić do tamtej nocy z księżycem w pełni na niebie i szumem fal, przyjemnie łechtających uszy. Chciał wrócić do pary ciemnych, błyszczących oczu, wpatrujących się w niego jakby był najważniejszą istotą na całym świecie. Tak się wtedy właśnie czuł. Chciał wrócić również do innych uczuć, do tego że to odwzajemniał, do tego że kiedy wpatrywał się w Klausa, widział kogoś, dla kogo mógłby poświęcić wszystko, nawet własne życie. Podczas tej jednej nocy był gotów oddać każdą iskierkę napędzającą jego duszę dla tego drobnego chłopca, wystarczyło jedno jego słowo. Być może padło tych słów za mało, być może gdy wzeszło słońce pomyślał, że mają jeszcze czas. Może wtedy wszystko przepadło. Gdyby tylko mógł do tego wrócić…

Nie przepraszaj. Spokojnie 一 odparł, nie mogąc znieść drżącego głosu, zranionego, wystraszonego. Chciałby odjąć cały jego ból i po prostu wziąć go na siebie. Zniósłby to, byle on nie musiał. Przygryzł lekko wargę i z trudem zdołał się odsunąć, aby ratownicy mogli robić swoje. Przynajmniej poczuł trochę ulgi, wiedząc że Niemiec dostanie zaraz odpowiednią pomoc.

Kiedy po jakimś czasie i rozmowie z ratowniczką, kucał znowu obok chłopaka, będąc jednocześnie tak blisko niego i tak daleko, zmarszczył lekko czoło i dotknął kołnierzyka błękitnej koszuli, przez chwilę zastanawiając się co on w ogóle robił w tym uniformie. Co robił, skoro nie mógł zapobiegać takim zdarzeniom? Z trudem zmusił się do myślenia, że być może poprzez zatrzymanie tych czterech mężczyzn przysłuży się uniknięciu czegoś takiego w przyszłości. Tylko jakie to miało znaczenie, kiedy patrzył na zalanego łzami i krwią Klausa? Nie powinno go tutaj być. Nie powinien tak cierpieć. Augustus miał do czynienia z ofiarami podobnych napaści i doskonale wiedział, że skutki takich wydarzeń zostają tak naprawdę na długie lata, może do końca życia 一 szczególnie następstwa psychiczne i emocjonalne. Czy mógł zrobić cokolwiek, żeby jakkolwiek mu ulżyć? Czy w ogóle miał prawo proponować mu jakąkolwiek pomoc poza zakresem swoich obowiązków? Najpierw należało dopilnować, żeby znalazł się pod profesjonalną opieką medyczną i być może sprowadzić najbliższych Klausa, którzy dadzą mu dodatkowe wsparcie.

Bo przecież kogoś miał? Musiał mieć. Agustus pamiętał, że Klaus zatrzymywał się u wujka, a rodzinę miał w Monachium. Będzie musiał go po prostu zapytać czy kogoś, i kogo, zawiadomić. Tak naprawdę będzie musiał mu zadać dużo więcej pytań, a tak bardzo nie chciał go męczyć. Nie miał jednak wyboru, a jak nie on, to pytania padną jeszcze nie raz z ust wielu innych osób.

Z rozpaczą w oczach obserwował jak chłopak z trudem wymawiał słowa i nieudolnie próbował się podnieść, jednocześnie walcząc z fizycznym bólem. Po chwili wahania sięgnął do jego dłoni, którą ujął najdelikatniej, jak potrafił i ułożył ją na boku chłopaka, przykrywając ją zaraz skrawkiem narzuty.

Nie wstawaj. Ubranie musimy zabezpieczyć do badania, ale dostaniesz nowe. Staraj się nie poruszać 一 wyjaśnił zduszonym głosem, przysunął się i ostrożnie wsunął dłoń pod plecy Wernera, pilnując aby był dobrze owinięty materiałem. 一 Może zaboleć, ale wytrzymaj. Niedługo będzie po wszystkim 一 zapewnił go, chociaż sam wcale nie był tego taki pewny. Dźwignął go do góry, przytrzymał pewniej, aby było mu dostatecznie wygodnie i bezpiecznie go nieść, po czym wstał i spojrzał na ratowniczkę, z którą chwilę wcześniej rozmawiał.

Przygotujcie nosze na dole 一 mruknął jedynie i wyminął ją, kierując się na klatkę schodową. Tak będzie zdecydowanie łatwiej i szybciej go znieść na dół, a potem ułożyć na noszach, aby ratownicy mogli wnieść go do karetki. Spojrzał kątem oka na twarz Wernera, częściowo skrytą w cieniu, gdy przycisnął policzek do jego ramienia. Przekręcił trochę głowę, by dotknąć własnym policzkiem jego głowy i musnąć ustami zmierzwione kosmyki włosów, aby chociaż przez ułamek sekundy okazać mu jakąkolwiek formę czułości, której tak cholernie brakowało mu przez ostatnie cztery lata. Nawet nie wiedział kiedy ten czas minął, a w tej chwili czuł jakby minęła zaledwie krótka chwila. Żałował tylko z bólem serca, że okoliczności ich kolejnego spotkania były tak dramatyczne.

Usłyszał kroki za sobą i wyprostował się, po czym ostrożnie ruszył po schodach na sam dół, stawiając krok za krokiem, skupiając się na tym zadaniu najlepiej, jak potrafił. Wystarczył teraz jeden fałszywy ruch i nieszczęście gotowe, a w rękach miał skarb, któremu nie chciał zadać więcej bólu. Odetchnął z ulgą, gdy znaleźli się na dole, a po wyszedł na ulicę, rozejrzał się pospiesznie za noszami, które rozłożone czekały kilka metrów dalej. To na nich ostrożnie posadził chłopaka, a gdy ten siedział już pewnie, położył mu dłoń pod głowę i cierpliwie opuścił ją, aby ten mógł bezpiecznie się ułożyć.

Będę jechał za karetką. Spotkamy się w szpitalu 一 wyjaśnił mu, chociaż tak naprawdę pojechałby z nim najchętniej w samej karetce, nie chcąc go zostawiać nawet na chwilę. Uniósł wzrok na ratownika, który przyniósł folie termiczną. Gus zawahał się, dalej trzymając dłonie na brzegu noszy, jakby nie chciał ich puścić.
Narzutę też należy zabezpieczyć 一 powiedział, wpatrując się w pracownika medycznego, który tylko kiwnął głową, rozpakowując folię. Ostatecznie musiał się oddalić, aby pojechać radiowozem za karetką.


Koniec.

ODPOWIEDZ