tancerz — cairns performance art centre
27 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
stylówka

Call miał dzisiaj wychodne. No dobra, Call dość często miał wychodne - Quinn nie zawsze miał siłę i ochotę żeby się z nim włóczyć po miejscach publicznych, a ostatnimi czasy chyba gorzej się czuł, więc najczęściej Carpenter wychodził jednak sam. No ok, nie sam, bo ze znajomymi, ale akurat tego dnia wyszło tak, że nikt z jego znajomych nie miał czasu, więc ostatecznie wylądował w barze Moonlight samotnie. Nie miał pretensji do Quinna, w końcu był chory i miał prawo czasem nie czuć się na siłach na chadzanie po jakichś baletach. Jeśli chodziło o pretensje, to Russo chyba też ich do Calla nie miał, bo sam też go zachęcał, żeby nie spędzał wieczorów w domu, tylko jednak gdzieś tam wychodził. Mawiał, że jest za młody i że jeszcze będzie miał czas na to, żeby siedzieć na kanapie i oglądać filmy. No więc Call chodził do klubu bez niego, bawiąc się jednak dość grzecznie jak na niego.

Tym razem jednak padło na bar. Nie miał chyba ochoty na żadne tańce, chciał po prostu posiedzieć, posłuchać muzyki płynącej z głośników i napić piwa, więc gdy usiadł przy barze od razu zamówił sobie piwko z sokiem malinowym i wyjął telefon, żeby napisać do Quinna. Nie widział się z nim w domu, bo po treningach z nim poszedł na próbę do pracy, a po próbie przyszedł prosto tutaj, więc uznał, że wypadałoby chociaż powiadomić swojego faceta o tym gdzie jest i że będzie później. Akurat pod tym względem Call zwykle był grzeczny i nie wychodził nigdy bez informowania Russo o tym gdzie idzie; zresztą, nawet by nie mógł, bo ten tego wręcz wymagał.

Gdy dostał już swój kufel z piwem przyciągnął go do siebie i napił się parę łyków, rozglądając się przy okazji dookoła i okładając telefon do swojej kieszeni. W pewnym momencie rozglądania się dostrzegł jakiegoś chłopaka, na oko nieco młodszego od niego, który siedział samotnie przy stoliku, również coś pijąc i nie wyglądając przy tym na przesadnie rozentuzjazmowanego. Zmrużył brwi, uznając, że nie można pozwolić mu tak pić samotnie i się smucić, po czym zsunął się ze swojego krzesełka i podszedł do niego.

- Hej, mogę się dosiąść? - uśmiechnął się do niego delikatnie i zaczekał na pozwolenie, po czym usadził swoje zacne cztery litery na krzesełku obok niego. - Masz jakąś nietęgą minę. Coś się stało?

klaus amadeus werner

i put a speel on you
zira_fell
ekipa Artka
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
wulgarność
011.
beczka nienawiści
Nienawiść jest jak pijak w oparach tawerny
Co wypiwszy - znów żąda, wciąż więcej i więcej:
Rozmnaża się i rośnie niczym hydra z Lerny.
{outfit}
Klaus czuł się jak śmieć.
Nie było w tym niczego nowego ani rewolucyjnego. Rzadko jednak zdarzało mu się pogrążać w tym uczuciu w miejscach innych niż prywatność własnego pokoju. Zazwyczaj albo gryzł palce i rozdrapywał przedramiona aż do krwi w zaciszu swojego łóżka albo w wannie - płacząc, zgrzytając zębami i pozwalając tej wewnętrznej ciemności, która dochodziła zbyt często do głosu, ogarnąć się całkowicie i bezbrzeżnie. A potem mył twarz, ubierał się starannie, dobierał perfumy do ubrań (bo wierzył, że zapachy miały dedykowane sobie kolory) i wychodził, szukając okazji, do oddania się komuś nieczule i bez emocji, do odnalezienia jakiegoś dogłębnie prymitywnego i ludzkiego zarazem zapełnienia tej targającej nim pustki, które jednocześnie stanowiłoby dogłębne potwierdzenie, że w istocie nie był niczym innym - tylko śmieciem właśnie. Szmatą. Dziwką. Kurwą. Słyszał różne obelgi, wszystkie przyjmował do serca, przechowywał tam i kolekcjonował, żeby móc potem patrzeć w lustro i słyszeć je wyraźnie, czasem układając własne usta w te właśnie słowa, czasem wymawiając je prosto we własną twarz z surowością i przekonaniem, jakby chciał w ten sposób albo ukarać się, albo znieczulić. Z zewnątrz jednak przyjmował je zawsze z uśmiechem - tym samym, którym posługiwał się zawsze, kiedy słyszał coś, co go bolało lub skłaniało do kłamstwa, sztucznym, ale wyćwiczonym tak biegle, że fałszu potrafili się w nim doszukać tylko nieliczni.
Ale teraz nie mógł tego zrobić. Wyszedł, tak jak wychodził zawsze, ale nie mógł zaprzedać ciała w czyjeś nieczułe dłonie, nie mógł splugawić ust nachalnymi pocałunkami ani pozwolić obcym palcom szarpać się za włosy. Nie mógł, skoro czuł się jak śmieć właśnie w wyniku tych działań, ale tym razem musiał wyłamać się z tego błędnego koła. To było trudne. Powinien raczej zaryglować się w pokoju, włączyć muzykę, jak zbuntowany nastolatek i nie wychodzić, dopóki to nie przejdzie. Ten głód, zbliżony do narkotycznego; głód bycia wykorzystanym, upokorzonym, uprzedmiotowionym - głód powrotu do tego wszystkiego, co znał doskonale i co umacniało go jedynie we własnym przygnębieniu. Ale nie mógł. Niemógłniemógłniemógł.
Powinien powiedzieć Saulowi. Kurwa, od razu powinien. Powinien przyznać się, choćby kosztowało go to całe garście wstydu, a potem błagać o przebaczenie i o to, żeby go nie zostawiał. Ale czy na pewno tego chciał? Czy chciał być z kimś, na kogo oddanie nie zasłużył w żadnym calu, czy chciał być z kimś, kogo ranił na każdym kroku, czy chciał być z kimś, kto był w stanie z pewnością sięgnąć po coś lepszego? Miał wrażenie, że więził go w swoim uczuciu. Miał wrażenie, że go niszczył. Miał wrażenie, że ciągnął go ze sobą w dół. I podskórnie, choć powoli coraz bardziej świadomie, miał też chyba nadzieję na to, że Saul jednak powie, że ma tego dość, że nie był w stanie go znieść, że żałował, że tak bardzo się przed nim otworzył, że mu zaufał, że ośmielił się poczuć do niego coś więcej - że to był od początku zły pomysł i teraz to zrozumiał. I wtedy byłby znowu sam. W swoim zniszczeniu, w swojej własne samozagładzie. I wciąż robiłby to, co robił do tej pory, ale już więcej nie łudziłby się, że mógł kiedyś zasłużyć na coś lepszego. Nie zasługiwał. Był tylko skórą naciągniętą na wystające kości. Skórą, która cudem tylko nie starła się jeszcze do gołych mięśni, pod natarczywym dotykiem obcych rąk. Zastanawiał się czasem, czy gdyby rzucił się w żywy ogień, byłaby dla niego jeszcze jakaś nadzieja na oczyszczenie.
Tak właśnie skończył siedząc smętnie w opustoszałym nieco barze. Rozbity, tonący w przekonaniu o własnej żałosności i bezwartościowości, zżerany przez wyrzuty sumienia i rezygnację, obrzydzenie do samego siebie i swojej dwulicowości. Żłopał wpółprzytomnie obrzydliwe piwo, ale w międzyczasie zdążył już parę razy zamówić przy barze zwykłą wódkę, która piekła go w przełyk, wypalała gardło i powodowała, że mógł zrzucić na nią łzawienie oczu. Jak nigdy - nikt zdawał się nie zwracać na niego uwagi, a Klaus, który zwykle puszył się na nią jak paw, wyłapywał ją uparcie i żądał jej całkowitej koncentracji na swojej osobie, musiał wydawać się otoczeniu równie przezroczysty i mały, jak się czuł. Nikt nawet się do niego nie uśmiechnął, nikt nie spojrzał w jego stronę. Samotny pośród ludzi, szukał powodu, dla którego miałby się teraz nie rozpłakać i nie pokruszyć; nie rozpaść zupełnie na widoku. Powoli kończyły mu się pomysły.
Aż wreszcie jego pozorny spokój został zakłócony. Z lekkim opóźnieniem, przesunął zmęczone nieprzespaną nocą spojrzenie na mężczyznę, który nad nim stanął. Wyglądał miło, ale Klaus nie mógł oprzeć się wrażeniu, że podszedł do niego tylko po jedno. Mimo to skinął głową, pogodzony jakby ze swoim losem, przetarł oczy, znowu odrobinę skurczył się w ramionach. Nie patrzył na niego, znowu sięgając po to paskudne piwo. Czuł, że było mu już ciężko na żołądku; męczył je tyle czasu, że żałował już po raz setny, że nie zamówił zwyczajnie jakieś superimprezowego zestawu dwudziestu szotów. Porobiłby się, zrzygał, poczuł jeszcze bardziej zwierzęco i może trochę lżej.
Słysząc jego pytanie, które zdawało się dotrzeć do niego jakby zza kurtyny, zawahał się tylko przez chwilę, zanim przywołał na twarz ten swój wyćwiczony uśmiech, który tym razem jednak nie wypadł najlepiej - był smutny i nieco niemrawy. Podpity już Klaus zdawał się na to nie zważać.
- Nie, wszystko w porządku - skłamał, choć nie brzmiało to przekonująco. Zaraz jednak potrząsnął głową. - Przepraszam, ale nie jestem dzisiaj w bardzo... towarzyskim nastroju - przyznał w końcu, choć w rzeczywistości bardzo pragnął, żeby nieznajomy został z nim przy tym stoliku. Karcił się w głowie za tę myśl, zaraz wdusił w siebie, że znowu sam o coś się prosił, a potem będzie robił z siebie ofiarę i użalał nad sobą, zupełnie tak, jakby to on tutaj cierpiał, a nie Saul, który w żadnym stopniu nie zasłużył sobie na podobne traktowanie.

Calleas Carpenter
tancerz — cairns performance art centre
27 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Call nie podszedł do stolika Klausa po jedno - w każdym razie nie po takie jedno, jak Klaus zapewne pomyślał. Podszedł głównie dlatego, że chłopak wyglądał mu na przybitego i tancerz miał wrażenie, że ten młody chłopak może potrzebować rozmowy; być może jeszcze sam sobie nie zdawał z tego sprawy, skoro próbował go teraz spławić, ale Call nie zamierzał się tak łatwo dać puścić z kwitkiem. Właściwie on też potrzebował z kimś pogadać, więc w sumie dobrze się złożyło, że spotkał w barze kogoś takiego, jak Klaus - kogoś przybitego i ewidentnie mającego ochotę zalać się w trupa.

Napił się odrobinę piwa ze swojego kufla, siedząc już na krześle i przyglądając się wymuszonemu uśmiechowi na twarzy młodego Niemca. Zmrużył lekko oczy, zastanawiając się przez chwilę nad czymś, po czym się odezwał:

- Nie musisz być w towarzyskim nastroju, nie przeszkadza mi to specjalnie. - wzruszył lekko ramionami, uśmiechając się lekko i dość smutno, po czym pociągnął jeszcze parę łyków swojego piwa i odchylił się na krześle w taki sposób, że przez chwilę bujał się na dwóch tylnych nóżkach. Potem postawił krzesełko normalnie, założył nogę na nogę i oparł przedramię o blat stolika.

- Nie wyglądasz jakby wszystko było w porządku - dodał jeszcze chwilę później, ponownie mrużąc brwi i wbijając świdrujące spojrzenie w twarz chłopaka. - Właściwie u mnie też nie jest tak do końca. Ostatnio się dowiedziałem, że mój facet ma HIV i... jakoś tak ciężko jest mi do niego dotrzeć teraz. - uznał, że dobrym pomysłem będzie otworzenie się przed nieznajomym, bo on sam też potrzebował rozmowy, a może właśnie dzięki temu, że on zacznie gadać, to i Klaus się nieco bardziej rozluźni i do niego przekona. Ostatecznie nie każdy wypad na miasto musiał się kończyć podrywem, zwłaszcza że Call ostatnio był grzeczny i nie spotykał się z nikim, mimo że Quinn go do tego wręcz zachęcał.

- Myślisz, że to, że ma HIV, to dobry argument żeby mnie odpychać? - tak, użalania się ciąg dalszy, ale w sumie czemu nie. Naprawdę potrzebował z kimś pogadać o tym, co siedziało mu w serduchu. - Bo mi to kompletnie nie przeszkadza, zresztą po to są gumki, kurwa... ale on wydaje się przekonany, że to i tak za duże ryzyko i nie pozwala na nic więcej poza całowaniem i przytulaniem. Trochę mnie to już męczy szczerze mówiąc. - wykrzywił usta w niezadowolonym, smutnym wręcz grymasie i znów się napił.

klaus amadeus werner

i put a speel on you
zira_fell
ekipa Artka
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
wspomnienie pedofilii
W szumie tego baru - który na pierwszy rzut oka wyglądał raczej na kawiarnię, co gwarantowało upadlanie się w zbyt miłej atmosferze - Klaus gubił się i dezorientował. On, zazwyczaj tak otwarty, zazwyczaj wchodzący w podobne miejsca z błyskiem w oku i uśmiechem na twarzy, teraz mógł lśnić jedynie cisnącymi się pod powieki łzami, które z trudem powstrzymywał. Gwar ludzi wokół go przytłaczał, ich śmiech go irytował, rozmowy zdawały się dotyczyć tematów zbyt płaskich, żeby móc sięgnąć do jakże prostackiego podsłuchiwania i tym samym odciążyć nieco głowę od własnych myśli. Zresztą - nie powinien jej odciążać. Nie zasługiwał na to. Powinien każdą z tych cisnących się do głowy bluzg, każdy z tych obrzydliwych epitetów rozkładać jeszcze długo na części pierwsze, uzasadniać i nauczyć się wreszcie je akceptować - bez żadnych nadziei, bez wyobrażeń o tym, że mógłby jeszcze kiedyś być jakiś inny; być kimś innym.
Ten nawał myśli sprawiał, że ściskały mu się jelita, kurczył żołądek, krew zdawała się płynąć wolno, a serce - paradoksalnie - bić szybciej, ale absolutnie nie w dobry sposób. W taki, jakby czuło, że zbliża się jego kres i chciało z tej okazji wypompować z siebie jak najwięcej, za te wszystkie zmarnowane lata. Ale Klaus przecież wcale nie chciał umierać, choć tak byłoby łatwiej. Na to też nie zasługiwał. Powinien kisić się w tym nieznośnym poczuciu zeszmacenia, pozwalać mu infekować narządy wewnętrzne i rozchodzić się po organizmie. Powinien dalej przypominać sobie z utęsknieniem te wszystkie razy, w których Saul był dla niego tak dobry, jak nikt nigdy wcześniej. I żałować ich - bo teraz wiedział już, że musiały przepaść. Chciałby móc przeskoczyć moment, w którym mu o tym mówi - bo w tym, że powinien powiedzieć, utwierdzał się coraz bardziej i to naprawdę szczerze go przerażało. Niech to się już skończy. Niech Monroe wprost każe mu spierdalać. Niech go zwyzywa i wyrzuci za drzwi. O tym właśnie marzył - smutno, bo nie czuł, że miał prawo już śnić o czymkolwiek więcej.
W oddali rozpłynęły się te wizje, którymi karmił się dotychczas każdego poranka. O ładnym domu z miękkim łóżkiem, o jego oddechu na policzku po każdym przebudzeniu, o wspólnym śniadaniu i obiedzie, i kolacji, i o zasypianiu w jego ramionach, gdzie było zawsze błogo i bezpiecznie. Docierało do niego, że każda z tych rzeczy od początku była nierealna; że powinien zastopować się gwałtownie, kiedy tylko do niego napłynęły, bo w głębi przecież zawsze czuł, że w końcu to zrujnuje - nie nadgorliwe wujostwo, nie kontrolujący ojciec i, oczywiście, nie Saul. On sam. W tym był najlepszy - w niszczeniu. Gdzie się nie pojawiał, tam zdawał się panować totalny chaos. Każdą relację musiał w końcu podkopać i zmarnotrawić; dziwne, że Amo wytrzymywał z nim tyle czasu. A nie powinien. Powinien odciąć się od niego zupełnie i porzucić, żeby gnił sobie w tej chorej samotności i samonienawiści przez długie, długie lata. Bo to na to właśnie zasługiwał.
Cała brutalność, której doświadczył w ciągu życia, wydała mu się nagle uzasadniona. Nie wiedział czy na liście tych wszystkich rzeczy, na jakie nie zasługiwał (którą komponował wytrwale w głowie tego wieczora, niczym złożoną symfonię), nie znajdował się też czasem p ł a c z. Wtedy, ledwie parę tygodni temu, kiedy tamten mężczyzna wziął go siłą i jeszcze kilkanaście (a może kilkadziesiąt?) innych razy - gdy miał dziesięć lat i po raz pierwszy ktoś wsadził mu palce między nogi, a on nie rozumiał, co się dzieje, ale czuł się brudny i poniżony, gdy był już trochę starszy, ale wciąż nie na tyle, żeby każdego dnia coś go nie bolało po kontaktach z różnymi mężczyznami oraz gdy był już rzekomo dorosły i dojrzały, a i tak czasem czuł się parszywie wykorzystany i - po tych wszystkich razach, po tych wszystkich latach - zużyty i na dłuższą metę bezużyteczny.
Tak jak niebawem bezużyteczny miał okazać się dla Saula.
Nie wiedział czy obecność chłopaka, który dosiadł się po sąsiedzku, miała moc jakkolwiek mu pomóc. Czuł się już przegrany i pokonany; czuł, że żadna pomoc tak czy inaczej mu się nie należała. To nie nad nim trzeba było się użalać, nie nad nim umartwiać, tylko nad tym, którego podobno kochał (choć to słowo wciąż z trudem przebijało mu się przez myśli), a którego ranił mimo to, nie potrafiąc utrzymać pod kontrolą swoich zboczonych przyzwyczajeń. Bo chyba właśnie tak się czuł - jak zboczeniec. Jak wykolejeniec. Ostatni raz miał o sobie taką myśl, gdy miał trzynaście lat i usłyszał to słowo z ust ojca, w odniesieniu do osób jego pokroju. Teraz przypominał sobie o tym i choć wiedział już dobrze, że w stosunku do całej grupy ludzi, o której mówił Adalbert Werner tamtego dnia, nie było prawdziwe, tak odnośnie niego samego było, jak najbardziej.
HIV. Usłyszał ten skrótowiec i zadrżał lekko. Znowu. Znowuznowuznowu. Dlaczego ten temat powracał do niego jak bumerang? Saul mógł mieć HIV. Wciąż nie wiedzieli, wciąż nie byli się zbadać. W całym tym rozżaleniu samym sobą niemal zupełnie o tym zapomniał. Czy to nie to powinno mu spędzać sen z powiek? Nie prawdopodobieństwo, że jego chłopak był chory? Poczuł się nagle jeszcze bardziej paskudnie; obraz przed oczami stanął odrobinę rozmazany, więc sięgnął zaraz po kufel, żeby w razie czego móc udawać, że zakrztusił się piwem. Nie wiedział, czemu nieznajomy zdecydował podzielić się z nim czymś tak intymnym. Kolejna rzecz, na którą nie zasługiwał - przechowywanie cudzych zwierzeń, zupełnie jakby był kimś jakkolwiek istotnym. Lista zdawała się nie mieć końca i stale się wydłużała.
Poruszył się niespokojnie, kiedy zdał sobie sprawę, że wypadałoby na to wszystko jakoś odpowiedzieć. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że teraz w głównej mierze skupiał się tylko i wyłącznie na tym, żeby się nie rozpłakać. W końcu wziął głęboki wdech, potarł nos wierzchem dłoni i się odezwał:
- Nie wiem - przyznał, przygryzając wargę. To nie była odpowiedź w jego stylu, ale Klaus przecież tego dnia nie czuł się w ogóle jak Klaus. Raczej jak jakiś przedmiot, mebel, którego stale ktoś przesuwał z kąta w kąt. - Może to tak działa, ta choroba, a-ale... - zająknął się, więc zrobił krótką pauzę, żeby unormować oddech i odchrząknąć. - Mój chłopak też może to mieć i nie wiem... jeśli tak, to myślisz, że... że też nie będzie chciał mnie dotykać? - spytał, ale zaraz skarcił się za to w myślach. To nie powinno być teraz najważniejsze. Był paskudny, że ciągle myślał tylko o jednym. - W-w sensie, ja i tak dziwię się, że on... mam podejrzenie, że i tak nie będzie już chciał, bo zrobiłem-m coś... coś złego zrobiłem - wyrzucił z siebie w końcu, wciąż powstrzymując łzy, choć ręce drżały mu już okrutnie, kiedy unosił znowu ten kufel do ust. A potem po raz kolejny poczuł się źle przez to, że w ogóle o tym wspomniał. - Przepraszam, ja... nie powinien tego mówić - dodał więc zaraz, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że nieznajomy nie musiał wcale chcieć słuchać o tym, z jak beznadziejną osobą miał właśnie do czynienia.

Calleas Carpenter
tancerz — cairns performance art centre
27 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea

Czasem każdy człowiek potrzebował rozmowy i możliwości wyrzucenia z siebie paru rzeczy, które ciążyły mu na sercu. Każdy też czasem czuł się bezużyteczny i niewartościowy. Nie zawsze rozmowa czyniła cuda, czasem po prostu przynosiła lekką ulgę, ale każdy efekt, jeśli choć odrobinę mógł człowiekowi pomóc, to był wart zachodu.

Calleas nie do końca mógł postawić się w sytuacji Klausa, bo nie przeżył tego wszystkiego co on, mimo wszystko jednak on również nie miał w życiu łatwo. Rodzice go wyklęli za bycie gejem, a przygarnął go Quinn, z którym był od siedemnastego roku życia i którego uważał za swoją jedyną i prawdziwą miłość. Być może w jakimś sensie z tego też powodu - między innymi - mężczyzna tyle dla niego znaczył, ale Call uważał, że ich miłość jest prawdziwa - gdyby nie była, to nie wytrzymaliby ze sobą ponad dziesięciu lat, bo przecież nie każde pary są w stanie iść ze sobą przez życie tak wiele lat. Niektórzy rozstają się po roku, po dwóch, niektórzy po paru miesiącach... a oni byli na tyle dobrze dopasowani, że lata mijały, a oni wciąż trwali u swojego boku, w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i w problemach. Mimo że nie raz i nie dwa Russo próbował go do tego zniechęcić.

- Niekoniecznie - odpowiedział szczerze na pytanie chłopaka. - Nie każdy przecież reaguje tak samo. Być może wcale nie będzie miał z tym problemów. - uśmiechnął się do niego krzepiąco, widząc, że ten najwyraźniej tego potrzebuje. Nie był może dobrym psychologiem, ostatecznie nie taki zawód wykonywał i nie taką szkołę kończył, ale czasem był w stanie rozpoznać kiedy ludziom jest źle, a Klausowi ewidentnie było źle i potrzebował teraz dobrego słowa i kogoś, kto będzie w stanie go jakoś podnieść na duchu.

Zmarszczył oczy, słysząc, że jego partner i tak pewnie nie będzie chciał go dotykać, bo ten zrobił coś złego. Nie rozumiał do końca co ten miał na myśli, więc postanowił sobie nieco podrążyć temat, choć zdawał sobie sprawę z tego, że chłopak niekoniecznie musiał mieć ochotę na zwierzenia. Chciał jednak spróbować, bo czasem niestety i jego trzeba było nieco pociągnąć za język, żeby powiedział co mu leży na sercu.

- A co takiego zrobiłeś? - zapytał spokojnie, biorąc niewielkiego łyka trunku. - Dlaczego myślisz, że twój facet nie będzie chciał cię przez to dotykać?

klaus amadeus werner

i put a speel on you
zira_fell
ekipa Artka
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Wysoce prawdopodobnym było, że nie zasługiwał wcale na ludzi takich jak ten mężczyzna, który dosiadł się do niego zupełnie bezinteresownie, choć widział, że Klaus zupełnie nie nadawał się do rozrywkowych rzeczy. Czy na pewno bezinteresownie? Na razie wszystko na to wskazywało i Werner bardzo uparcie trzymał się tej myśli, zupełnie jakby naprawdę wierzył, że mogłaby go wybawić od jego demonów. Nie każdy chce się z tobą przespać. Nie każdy chce cię wykorzystać. Nie każdy szuka jedynie okazji do tego, żeby użyć się i porzucić. To było obiecujące. Na tym mógłby spróbować na nowo zbudować swoje postrzeganie świata, gdyby tylko wykazał do tego odrobinę woli. On jednak zdawał się na tę opatrzność losu zupełnie obojętny i nieczuły. Miał w głowie tylko jedną narrację.
Był ścierwem. Był kanalią; pasożytem żywiącym się resztkami człowieczeństwa. Był bezpańskim psem - i to takim, który bezpański był z własnej winy, bo nie potrafił nigdy okazać potencjalnemu właścicielowi choćby krztyny lojalności. Był brudem za paznokciem, odchodami w podeszwie, wartkim strumieniem w ścieku. Był synonimem wszystkich grzechów w każdej religii, która przychodziła mu na myśl. Był brudny i parszywy, i zepsuty, i nie zasługiwał zupełnie na ten okruch uczucia, który rzucał mu - w zaufaniu i dobrej woli - Saul. Był jednym wielkim wykrzyknikiem, falującą na wietrze czerwoną flagą. Nie był wart żadnych przebaczeń, żadnych kolejnych szans, żadnego trzęsienia się nad nim i załamywania rąk. Był zwykłym kanałowym szczurem, który lgnął do wszystkiego, co mogło zapewnić mu spełnienie swoich zwierzęcych potrzeb.
Dlatego do wszystkiego podchodził z dystansem. W głowie szumiało mu już nieco od tego obrzydliwego piwa, a w żołądku przewracało nieznośnie, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio coś jadł - na pewno nie później niż w dzień, w którym zdradził Saula. Z d r a d z i ł Saula. Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym fakcie. Czym tak naprawdę był? Z jednej strony próbował z całej siły udowodnić światu, że człowiekiem: że hej, miał takie same kości i ciało, i uczucia także, i był motywowany tymi samymi rzeczami, i każdą rzecz odczuwał ludzko aż do bólu. Z drugiej - coraz więcej znajdował w czasie bieżącym dowodów na to, że to wcale nie była prawda; że tylko udawał. Miał wrażenie, że kierował się jedynie jednym, bestialskim popędem. Uwielbiał spędzać czas z Homerem, to prawda, ale czy normalny człowiek zaryzykowałby zniszczeniem relacji, na której mu tak bardzo zależało, dla kilku chwil przyjemności?
Dlatego przestał myśleć o sobie w ten sposób. Jak o człowieku. Nie wiedział, czym właściwie był, choć przydomków z pewnością można było mu nadać wiele. Nie czuł się jednak w żaden sposób l u d z k o . Pusta sakwa, wyżuta guma, wytarta ściera. Skojarzenia, które przychodziło mu do głowy nie były ani trochę humanoidalne. Czy ten obcy mu człowiek wiedział w ogóle, z czym rozmawiał? Klaus czuł się, jakby go oszukiwał. Nie będziesz miał ze mną wcale miłego czasu ani miłej rozmowy. Huczało mu w głowie. Miał ochotę wykrzyczeć mu te słowa, zwrócić na siebie uwagę. Tak, bo w tym przecież zawsze był najlepsze - w przywoływaniu nachalnych spojrzeń, niechcianego dotyku, wymuszonych pocałunków, zwieńczanych splunięciem prosto w gardło. Może tego właśnie oczekiwał od swojego rozmówcy: że go pogrąży, że unaoczni mu, jak okropnym był człowiekiem, że go zwyzywa.
- Zd-dradziłem go - odpowiedział po prostu na jego pytanie i to był moment, w którym z jego oczu zaczęły wypływać całe gromady łez. Mimo to nie szlochał cały - nie zanosił się, nie krztusił: były tylko te łzy i trzęsące się dłonie, i mina tak stateczna, jakby przyłapano go w momencie, w którym odpływał gdzieś w myślami. Trochę tak było, bo przecież nieustannie ciskał we własną stronę tonę wyzwisk, obraz i pogardliwości. - P-parę razy, ale jednej nocy. W jednym ciągu - to musiało zabrzmieć jak próba usprawiedliwiania się, za co skarcił się w myślach. Nie powinien się teraz wybielać, nie powinien szukać wymówek. Chciał wyznać mu swoje grzechy i czekać potem na zadaną pokutę. - N-naprawdę nie wiem, j-jak to się stało, po prostu... p-po prostu chyba taki już jestem i t-tylko oszukuję wszystkich wokół, ż-że... - w tym momencie zapowietrzył się, a knykcie dłoni, której palce zaciskał na uchu od kufla, pobielały. - Przepraszam-m, nie wiem, dlaczeg-go to mówię wszystko, t-to... to ty masz tu prawdziwy p-problem, a ja jestem po prostu... t-ta choroba... tak mi przykro, m-myślałem, że to się już nie dzieje tak... tak normalnie, tylko w jakichś krajach, g-gdzie... - i tutaj musiał urwać, żeby nabrać w płuca drżącego powietrza, bo zabrakło mu tlenu, żeby mówić dalej, a łzy zdawały się nie zwracać zupełnie uwagi na to, że były teraz całkiem niepożądane.

Calleas Carpenter
ODPOWIEDZ