echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
myśli samobójcze, wspomnienia samookaleczania
To, co działo się w jego głowie, było chore. Mieszanina żalu, strachu i żałobnej wręcz rozpaczy trawiła go teraz do cna, nie pozostawiając ani jednego skrawka ciała, który byłby na nią obojętny. Ta informacja - że Maurice go nie kochał, że Maurice go nie chciał, że Maurice nigdy nie spoglądał i już nie spojrzy na niego w ten sposób, w jaki Klaus wodził za nim wzrokiem - zdawała się docierać do niego falami: zalewać go na parę chwil, w trakcie których unosił się szlochem, potem oddalać (zupełnie jakby nic takiego wcale nie miało miejsca), kiedy próbował się uspokoić, a potem znowu nacierać. Od płaczu zaczynała boleć go głowa, mięśnie przy karku spięły się zaś boleśnie, ale skutki tego stanu będzie mógł z pewnością odczuwać dopiero kolejnego dnia. Poza tym wciąż się trząsł - mocno, niemal spazmatycznie; w taki sposób, którego nie dało się opisać inaczej niż tylko określeniem: ż a ł o s n y.
Bo w tym wszystkim żałosny był doprawdy cały. Na każdym poziomie - fizycznym, emocjonalnym i duchowym - można mu było teraz wytknąć nieprzystosowanie do obcowania z ludźmi. Bo ludzie przecież byli okrutni z natury - to zawsze powtarzała mu matka, kiedy wiązała mu krawat na dziecięcej szyi, przed wprowadzeniem go między stado artystycznych żmij. A on na okrucieństwo był niezwykle wrażliwy - wychowane pod kloszem dziecko, uczulone na słońce, uczulone na kurz, uczulone chyba też na samo siebie, bo niektórych z jego zachowań nie dało się wytłumaczyć racjonalnie w żaden inny sposób. I ślepe. Tak bardzo złaknione ziszczenia swoich wybujałych wizji, wyrosłych na bujnych tomiszczach książek, że było w stanie dosłownie domagać się więcej tego okrucieństwa, w potrzebie przekonania się, że tym razem może nie będzie takie złe.
Bo to było niemożliwe. Nie przewidział takiego zakończenia - obsesja pożarła go do reszty, nie zostawiając nawet stosu chudych kostek. I to w imię czego? M i ł o ś c i ? Znienawidził nagle, ogniście i gorąco, wszystkich tych ludzi, którzy zdołali sprawić, że naprawdę w nią uwierzył. Wszystkich autorów, malarzy, nawet pieprzonych kompozytorów. Wszystkich bohaterów literackich, którzy potrafili kochać i być kochanymi, wszystkich miłosnych wierszy, wszystkich opowiadań znalezionych w internecie. To było kłamstwo - a on pozwolił mu się pochłonąć, odebrać sobie zmysły, opętać się.
To wszystko, co wydarzyło się w tym pokoju - każde jedno zdanie, każdy gest, każda iskra bólu - dowodziło tylko dogłębnie, że nie dla każdego były przewidziane szczęśliwe zakończenia. Nie dla kogoś takiego jak on. Nie dla kogoś tak już na starcie zużytego, że nie dało się najwyraźniej na niego spojrzeć i nie pomyśleć sobie, że nadawał się tylko do jednej rzeczy. Maurice tak pomyślał - a zdanie Maurice’a przez ostatnich kilka miesięcy było zdaniem najważniejszym na świecie, za którego obronę dałby się pokroić.
A teraz ten sam Maurice trzymał go w objęciach, a Klaus marzył tylko o tym, żeby jego dłonie zostawiły mu na skórze poparzenia - takie, które będą odstraszać, takie, które napiętnują go fizycznie w ten sam sposób, w jaki czuł się napiętnowany na innych płaszczyznach. Chciał, żeby przestał już go dotykać. Chciał, żeby się od niego odsunął. Chciał, żeby zostawił jego włosy, które teraz miał ochotę zgolić do zera. Chciał, żeby przestał, kurwa, mówić - bo z każdym jego słowem, on tylko bardziej płakał i nie potrafił się uspokoić, bo te wypowiadane przez niego zdania brzmiały jak same kłamstwa. Do tej pory ufał mu ślepo i bez namysłu, do tej pory podążał zawsze za jego nakazami, do tej pory był mu tak poddany, jak poddanym można tylko być - ale Maurice go oszukiwał. Cały ten czas po prostu wsypywał mu do głowy obietnice, które nigdy nie miały się spełnić. Nie było już żadnych powodów, żeby mu ufać - a przynajmniej to właśnie Werner próbował usilnie wcisnąć sobie do głowy, kiedy krztusił się łzami.
Nikt nie skrzywdzi mnie bardziej niż ty. Miał ochotę mu to wykrzyczeć, miał ochotę powiedzieć mu natychmiast, że nic go nie obchodziło to, co zrobiłby z nim jakiś obcy i nieznaczący dla niego zupełnie nic człowiek; że to Maurice go zawiódł, Maurice go zniszczył i nie mogło istnieć nic gorszego niż to porażające uczucie, które rodziło się w klatce piersiowej i rozchodziło na całe ciało. Chciał mu powiedzieć, że teraz się zabije - że wejdzie na sam środek bogotańskiej, ruchliwej ulicy i pozwoli się przejechać, że wbije sobie w serce każdy ostry przedmiot, który znajdzie się w jego zasięgu, że zwiąże linę choćby z hotelowego prześcieradła. Ale to wszystko tylko pomyślał - bo bał się, że gdyby odważył się odezwać, Maurice dałby mu do zrozumienia, że było mu to wybitnie wszystko jedno.
I jeszcze ten uśmiech. Klaus dostrzegł go tylko kątem oka, bo wciąż uparcie odmawiał spojrzenia chłopakowi prosto w twarz - czuł się upokorzony, skrzywdzony, potraktowany jak brudna szmata i fakt, że wciąż był nagi w ogóle mu nie pomagał. Chciał uciec, ale każda próba poruszenia się teraz sprawiała mu ból. Wyobrażał sobie, jak by to było - umrzeć w Kolumbii. Ojciec musiałby wydać majątek na sprowadzenie ciała do Niemiec i to w jakiś sposób zdawało mu się jedną z największych zalet takiego rozwiązania. Złożyli by go do grobu rodzinnego Krause’ów, trumna w trumnę obok matki i nikt by go już nigdy nie skrzywdził, nie pokochał ani nie dotknął. Była w tym pewna obietnica.
Skoro jednak Maurice odsunął się bardziej, on podjął próbę podniesienia się na nogi. Najpierw pierwszą, potem drugą i kolejną - każda była równie ślamazarna. Kolana dygotały mu na wszystkie strony i kiedy wreszcie ustał, wydawało się to równie niepewnie i chwiejne jak i sam proces, który go do tego doprowadził. Zorientował się, że musiał się jeszcze parę razy sukcesywnie schylić, żeby zebrać z podłogi swoje ubrania i na samą myśl o tym znowu zapłakał mocniej, tym razem w perspektywie zmierzenia się z tym fizycznym bólem. To wszystko trwało strasznie długo - całą wieczność. Wieczność, która zaczęła się i miała trwać nieskończenie w tym mieszkaniu w szemranej dzielnicy Bogoty.
Wsuwając na biodra bieliznę i spodnie, co chwilę skupiał spojrzenie na krwawych szramach na swoich udach. To wszystko na nic. To wszystko było płytkie i pozbawione jakiegokolwiek sensu. To wszystko było kłamstwem, oszustwem, niczym wyuzdanym. Świat rozmywał mu się przed oczami, każda część ciała zdawała się pulsować głuchym bólem, a on zaczął wątpić w to czy kiedykolwiek uda mu się wydostać na zewnątrz.
Jak w ogóle mogło wyglądać na zewnątrz? Wydawało mu się, że świat powinien stać w płomieniach. Wytoczy się na ulicę, a tam będą czekać na niego dantejskie sceny, ludzie we łzach, kataklizm za kataklizmem, zrujnowane budynki, zaśmiecone drogi. Miał n a d z i e j ę , że tak będzie - skoro on czuł się tak strasznie, czemu inni mieli prawo mieć zwykły, dobry dzień? Schodząc po schodach - to trwało wieki, było okropne, on trzymał się kurczowo dwoma dłońmi poręczy i w głowie huczało mu tylko to, że wyszedł bez pożegnania - liczył na to, że rzeczywistość na dole odzwierciedlać będzie to, co działo się w środku niego. Chciał tych pożarów, chciał powodzi. Chciał ludzkich tragedii. Chciał, żeby ktoś go pobił, okradł i zabił. Chciał, żeby ukochane zwierzęta latały po mieście samopas.
Ale na zewnątrz słońce wciąż świeciło tak samo, jak wtedy, kiedy pełen nadziei i miłości wypatrywał na ścianach budynków odpowiedniej nazwy ulicy.

k o n i e c

Thierry Maurice DeVilliers
ODPOWIEDZ