kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Wrócił. Niespełna godzinę i piętnaście minut po opuszczeniu chłodu sypialni dzielonej znów z Yvette; nie rozmawiali o jej niedawnym odejściu i tygodniach spędzonych we wzajemnej ciszy. Oczy Yvie jarzyły się dziwnym blaskiem, czasem, podczas wspólnych posiłków, niespokojnie zerkając znad talerza na Vincenta. Czasem pytał, czy coś się wydarzyło, lecz ona zawsze machała głową i mówiła jedz, zanim wystygnie. Sypiali w tym samym łóżku po raz pierwszy od dawna, a Vincent wzdrygał się za każdym razem, kiedy ich ciała przypadkowo się stykały. Yvette zachowywała się tak, jakby dręczyły ją wyrzuty sumienia, których nie potrafiła jeszcze ubrać w słowa; patrzyła tylko na niego tymi dużymi, porcelanowymi oczyma, w których skryła całe morze smutku, odbierając Vincentowi tym samym całą tę radość, na którą zachorował przez Francoisa.
Yvette budziła się wcześniej i wychodziła do pracy, nim Vince zmuszał się do wynurzenia się spod obłoków pościeli; tym razem nie z powodu złego samopoczucia, a dlatego, że przyzwyczaił się już do tych nieustających dni samotności, podczas których Yvette mieszkała u kogoś innego. Niekiedy spoglądał na nią ze złością — wtedy, gdy cienie nocy osiadały na jej pogrążonym w śnie ciele, a on tak bardzo nie mógł znieść tego, że to z nią dzieli swoje życie, że to ona jest przy jego boku i że to przy niej musi budzić się i zasypiać. Szczególnie teraz, kiedy uspokojone serce zdążyło przywiązać się do kogoś innego.

Nie przewidział, że Yvette, tak jak i on, mogłaby w r ó c i ć. Kiedy odwoławszy dzisiejsze wykłady ułożył swe obolałe, zdrętwiałe ciało na kanapie, usłyszał delikatnie stawiane kroki i zamykające się łazienkowe drzwi, niemal zmusił się do powrotu do samochodu; parszywość tego dnia nie pozwoliła mu jednak na tak zdecydowany krok, nawet jeśli myśl o tym, że będzie w końcu zmuszony do rozmowy z Yvette oblewała go paraliżującym strachem. Nasłuchiwał więc. W odległym kącie domu rozbrzmiewało echo telewizyjnego programu historycznego, który oglądał jego ojciec. Gdzieś dalej, a jednak dostatecznie blisko, krążyła zatrudniana przez Vincenta i Yvette służba, nauczona, by mimo wszystko nie kręcić się o tej porze po tej części domu. W łazience zaś odkręcono wodę, której szum przedzierał się cicho i spokojnie przez powietrze niczym przyjemna, kojąca melodia.
Vince przymknął oczy i wsłuchując się w ten szum usiłował przypomnieć sobie wszystkie te miłe chwile, ciepłe uczucia, dzięki którym do tej pory ciął się rzadziej i czulej. Prawie zasnął, otulony wspomnieniami; prawie, bo frontowe drzwi nagle drgnęły pod naporem czyjegoś dotyku, a odrzucone na stolik klucze zadźwięczały ostrzegawczo. Vincent w ułamku sekundy dźwignął swe ciało z kanapy, spoglądając to w kierunku skrytej w gęstwinie korytarzy łazienki, to na przejście prowadzące do pokoju z przedsionka. Nie rozumiał. Pomyślał o Melanie; nie widział jej jeszcze tego dnia, a więc to mogła być ona — w progu drzwi bądź w łazience, ukrywająca się przed obojętnym wzrokiem właścicieli domu. To na pewno Mel, pomyślał, kiedy w pokoju stanęła zaskoczona i nieco zmieszana Yvette. A potem wszystko potoczyło się zbyt szybko.
Vinnie, skarbie, dlaczego jesteś w domu? Źle się czujesz?
Brak odpowiedzi; pojawienie się zaspanej Melanie, trzymającej w dłoniach jakieś pudełko, które najwidoczniej Yvette zapomniała ze sobą zabrać.
Odparł krótko, że źle; muszę zostać sam, rzucił bezmyślnie, nerwowo wycofując się z pokoju. Sądził, że Mel zatrzyma Yvette, ale zza pleców padło gniewne i zatroskane jednocześnie
V i n c e n t!
To nie mógł być włamywacz. Złodziej, morderca, włóczęga; żaden z nich nie odwiedziłby zwykłej i nieszczególnej łazienki. Więc: kto? Vincent czuł, jak wzbiera w nim strach, jak osiada na jego ciele. Może się mu pomyliły. Dni. Może zapomniał. Zostawił tutaj kogoś i stracił poczucie czasu; może wcześniej kogoś zaprosili wspólnie, on i Yvette, a on z jakiegoś powodu zapomniał. Ale… Sięgnął do klamki, która ustąpiła pod jego dotykiem. Powinien pewnie po prostu zapukać, poczekać na Yvette i ze śmiechem powiedzieć: ktoś tam jest, Yvie, jak myślisz, kto jest w naszej łazience? Ale zamiast tego pchnął drzwi i skrył się w oblepionej wilgocią i ciepłym powietrzem łazience, przekręcając zamocowany w drzwiach zamek. I znów, wszystko tak szybko i mgliście
Vince, wyjdź stamtąd, nie masz prawa tego robić!
i zatroskany głos Mel, czy ja mam wzywać lekarza?
i znowu Yvette, Vincent, pojedziemy do szpitala…
a potem on sam — na miłość boską, Yvette, zamknij się i daj mi spokój — kiedy z niezrozumieniem, zdziwieniem i niezliczoną ilością pytań wpatrywał się w skrytą w łazience nagą sylwetkę.
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Być może dom na Pearl Lagune, przy którym o brzasku zbierała się blada, poprzecinana karmelowymi strużkami wstającego zza horyzontu słońca — mgła, dając złudne wrażenie, jakoby ściany unosiły się na tafli odizolowanego od całego świata jeziora, a może i wewnątrz chmur, był najbezpieczniejszym domem, w jakim kiedykolwiek przyszło mu mieszkać.
Być może był najbezpieczniejszym miejscem na całym świecie.
A może bezpieczeństwo nie było składnikiem silnych fundamentów tego budynku, może dotyczyło osób, a raczej osoby, która zawsze — choć całkiem nieświadomie — była obok.
Powidok vincentowej obecności, odciskany ciepłem na stygnących cząstkach domu, meblach ale czasem i ścianach, Julien zamierzał śledzić początkowo tylko przez kilka dni; dwa, góra trzy. Tydzień później ośmielił się przedłużyć swój pobyt do połowy miesiąca; a w końcu, kiedy i ten termin minął w niezauważonym tempie, zdecydował się zostać po prostu na dłużej.
I ani przez moment (dbał o to z precyzyjną skrzętnością) nie zastanawiał się nad słusznością podjętej w zaćmieniu rozsądku decyzji. Przecież nic — jak mu się naiwnie zdawało — złego nie robił. Wierzył, naprawdę niezłomnie wierzył w stworzoną samodzielnie filozofię, że jeśli ktoś nie jest w stanie napotkać w swoim domu na ślad intruza, a ów intruz pozostawia kroki swojej obecności już od dłuższego czasu, dom ten po prostu jest za duży. A mieszkanie w za dużym domu, choć dookoła tak wiele osób wiło się bez choćby jednego własnego metra kwadratowego, dopiero było prawdziwą zbrodnią.

Powieki skleiły mu się chlorowaną wodą — a może pozostałościami specyfiku o hibiskusowym zapachu, którym zeszłej nocy próbował w zmęczeniu i w świetle ulicznych latarń zaglądających do łazienki przez okno (by nie obudzić przypadkiem pogrążonego w śnie domu, czy raczej jego lokatorów) zmyć ją ze swojej twarzy w okrężnych ruchach. To, jak często julienowa skóra stykała się z mokrą ciągłością wody, było naprawdę zdumiewające — jeśli akurat nie zanurzał swojego ciała w tafli stalowoniebieskiego basenu, wchodził pod prysznic mający uprzednio zmyć z niego zarazki przed pływaniem, a zaraz potem te po pływaniu. A jeśli treningi przypadały aż dwa razy dziennie, wilgotne końcówki włosów na jego głowie po prostu nie były w stanie doschnąć do końca — nie pomagało im nawet nisko zawieszone, australijskie słońce. Dzisiaj przypadał dzień przerwy, jednorazowego w tygodniu wytchnienia, podczas którego Baudelaire powinien odpocząć i się wyspać, czego naturalnie nie miał zamiaru uczynić — wisząca nad nim całonocna zmiana w klubie nocnym skutecznie utrudniała zachowanie należytego rytmu zegara biologicznego.
Ułożył połowę z licznego ekwipunku łazienkowych wypraw (będącego zarazem nielicznym bagażem przedmiotów wniesionych samodzielnie do vincentowego domu) na gładkim, niezaśnieconym żadnym niepotrzebnym bibelotem parapecie, czyli: niebieską szczoteczkę do zębów (naturalnie zwykłą, na elektryczną go nie stać), balsam do ciała (kobiecy, o zapachu arbuzowej gumy do żucia, ale zakupiony za własne pieniądze, wcale nieodebrany Yvette), maszynkę do golenia oraz puchaty, długi ręcznik (w porządku, ten akurat wykradł z przestronnej szafy usychającej w gościnnym pokoju). Wysunął następnie zza kieszeni dresowych szortów komórkę, zerknął na godzinę malującą się na wyświetlaczu i ze spokojem stwierdził, że miną jeszcze trzy, cztery godziny, zanim którekolwiek z niezbyt dumnych właścicieli ów rezydencji, podpisujących się pod tytuł: p a ń s t w o Chenneviere (och, teraz chyba on bardziej przynależał do Vincenta od jego żony, więc to może go powinno wkładać się w ów nazewnictwo?), wróci do skąpanego w popołudniowym słońcu domu.
Nawet nie zakładał, że każde z nich już czyhało nieopodal drzwi — gdyby wyruszył do łazienki ledwie dziesięć minut później, albo zapuścił się w rejon rezydencji zazwyczaj omijany, natknąłby się na nich już tam, na umownym korytarzu.
Zamiast tego napotkał na Vincenta pod prysznicem.
To znaczy — Julien był pod prysznicem, nagi, z rozłożonym niedbale żelem do mycia (w porządku, to była druga z zawłaszczonych sobie nielegalnie rzeczy) na klatce piersiowej, ze słuchawkami bezprzewodowymi w uszach, zwrócony frontem ku drzwiom. I tam, właśnie w tych drzwiach, zamajaczyła vincentowa sylwetka, a wkrótce także wpełzły zza nich krzyki, zagłuszające nawet nuty słuchanej akurat piosenki.
To było… tak, część z tego zdecydowanie była do przewidzenia. Reszta z kolei zmarszczyła julienowe czoło w wyrazie rozbawionego zaskoczenia.
Bonjour — wyszeptał niewinnie, przekręciwszy gałkę blokującą dalszy przepływ wody.
Wpatrywał się w Vincenta, a Vincent wpatrywał się w niego. Jego ciało musnęły chłodne strużki powietrza; nie był pewien, czy odpowiadało za to okradnięcie skóry z gorącej membrany wody, czy jednak słowa krążące wokół s z p i t a l a, a także całe to z a m k n i j s i ę wypowiedziane gniewnie do Yvette.
Och, i co ja mam teraz zrobić? zastanawiał się raz po raz w myślach, pozwalając, by niedomyte mydliny zsuwały się z jego wciąż nieokrytego choćby ręcznikiem ciała.
R ę c z n i k.
Najpierw sięgnął po ręcznik; i to nie dlatego, że nagość go krępowała — nie, po prostu rozsądne wydało mu się założenie, że jeśli jest się w pomieszczeniu jedyną nagą osobą, zapewne należy się w coś przyodziać. Przewiązał dwa przeciwległe końce materiału wokół mokrych bioder, rozwarł drzwi od kabiny prysznicowej, wyłożył z uszu słuchawki i porzucił je pod oknem, a potem wykonał sześć ostrożnych kroków; ręcznik zsunął się z jego ciała przy piątym, ale już go nie podnosił.
Powiem, że to ja. Uznamy, że jestem upalony, że pomyliłem domy, nie wiem, czasem się to podobno zdarza — zasugerował bezszelestnym szeptem, drażniąc vincentowe ucho swoimi przysuniętymi ku niemu wargami. — Albo mogę gdzieś się ukryć, nie wiem, wyjść przez okno — doprawił rozwiązanie kolejnym wymyślonym w pośpiechu pomysłem (w końcu wynurzanie się z tego domu przez okienne ramy miał już opanowane), zastanawiając się tylko: czy Vincent jest zły? I czy to właśnie koniec tej przedziwnej relacji, która chyba nawet nie zdążyła się na poważnie zacząć? W końcu nigdy nie wiadomo, jaką reakcję otrzyma się w odpowiedzi na niezapowiedzianą wizytę pod czyimś prysznicem. Nie był zresztą pewien, czy nie był pierwszym człowiekiem na świecie, który zapragnął to przetestować.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Największą obawą, z jaką borykał się Vincent, tyczącą się tej wizji przyszłości w której byłby, cóż, obecny (a nie: martwy), była ta sama choroba, która dzień po dniu odzierała jego ojca ze wszystkiego, z każdego zapisanego we wspomnieniach imienia, gestu i śmiechu, każdej dobrej i złej chwili. Obawiał się poranków przynoszących mu zdumienie, kiedy w lustrze zamiast młodego chłopca zamieszkującego południową Francję, dostrzegałby nieznanego sobie mężczyznę; bał się wówczas wołać imię matki i odkrywać, że zmarła tak wiele lat temu. Bał się, że tak jak i ojciec, nie będzie w stanie przypomnieć sobie kogo kochał, którą z twarzy ubóstwiał i dla kogo nieśmiało starał się żyć. Lekarz mówił mu, że nie ma powodów do zmartwień; nie dało się postawić jednoznacznej diagnozy, ale wszystko wskazywało na to, że Vincent akurat w tej jednej kwestii jest zdrowy. Odkąd jednak poznał Francoisa poczęło się mu wydawać, że gubi się w rzeczywistości, zapomina bądź doświadcza coś na kształt zapaści i umyka mu ważna część codzienności.
W każdym razie, tak mógł wyglądać przedsionek piekła — rozhisteryzowana Yvette za plecami, mamrocząca o lekarzach Melanie i nagi Francois z tym swoim niewinnym, rozbrajającym uśmiechem. Jeśli coś zdawało się Vincentowi końcem świata, dla niego było zawsze pretekstem do śmiechu; i może to lubił w nim najbardziej.
Drgania klamki drażniły jego plecy, lecz żadne ze słów wypowiadanych gniewnie przez Yvette nie było w stanie przykuć jego uwagi; jego pełne skupienie otrzymał wyłącznie Francois.
Gniew przybierał dotąd różne barwy, ale nigdy nie układał się na kształt jego imienia; tam, gdzie powinna pojawić się złość, zamajaczył więc wyłącznie smutek. Przez chwilę myślał o trzecim od dołu ruchomym kafelku, skrytym za szafką, w którym ukrywał swoje narzędzia. Myślał o tym, jak niewłaściwym był wybór przez chłopaka właśnie tej łazienki, w której przed czterema miesiącami musieli wymienić podłogę tylko dlatego, że zalęgło w niej zbyt dużo vincentowej krwi. — Mam cię dość, słyszysz? Mam cię dość! — krzyknęło widmo zza drewnianych drzwi, kiedy francoisowe usta szeptem drażniły jego ucho. Vincent postąpił zaś wbrew logice: ułożył prawą dłoń na mokrych od wody łopatkach chłopaka i przyciągając go zdecydowanie zbyt blisko swojego ciała, począł w niemal drażniący skórę sposób przesuwać palce w dół. — Niczego nie mów — szepnął z niejasnym jeszcze przekazem; może nie było w nim złości, ale był cały zlepek wszystkich innych emocji: rozgoryczenia, zaskoczenia, niezrozumienia, radości, rozbawienia, strachu i, oczywiście, przygnębienia. — Dlaczego mi to robisz, Vinnie? Myślisz o mnie, kiedy się tniesz? Myślisz o tym, jak ja się czuję? — Vincent uważał, że Yvie tymi swoimi występami mogłaby zawalczyć o uznanie najrozmaitszych krytyków teatralnych; słuchając tej jej przejmującej perory, którą starała się uciszyć rozgorączkowana Melanie, Vincent oparł czoło o francoisowe ramię i objął go w pasie. Wstydził się tej swojej relacji z Yvette, wstydził się wypowiadanych przez nią słów i prawdy, którą ujawniała. — Zaraz — wymamrotał; zbyt cicho, by przedrzeć się przez krzyki Yvette. — Zaraz wyjdę — dodał więc głośniej, na co Melanie powiedziała: no widzisz, nie ma sensu panikować. Vince niechętnie odsunął od siebie Francoisa, unikając jego spojrzenia. Pchnąwszy go w odległy, ciemny kąt pomieszczenia, przyjrzał się swojej mokrej koszulce. A potem wyszedł.
Yvie wciąż krzyczała. Podwinęła rękawy jego bluzy, szukała nowych śladów.
Nie robię tego od jakiegoś czasu, wyznał zgodnie z prawdą, wściekły, upokorzony, pokonany. Po prostu czasem muszę pobyć sam, tłumaczył, a Yvie była zbyt nieufna i zraniona, by dostrzec te wszystkie ślady francoisowej obecności. Trwało to jeszcze przez kilka chwil: wyrażała swoje oburzenie, powtarzała jak bardzo Vincent ją rani, w jak kiepskim stawia ją świetle; tłumaczyła, że to właśnie dlatego nie była w stanie tu wytrzymać i że nie ufa mu, kiedy przed nią ucieka. Ostatecznie zgodziła się wrócić do pracy pod warunkiem, że Melanie będzie nad nim czuwać: jeśli wyda ci się, że znowu to robi, wzywaj lekarza, a mówiąc to miała na myśli tego szurniętego psychologa, do którego bez jego zgody pewnego dnia go zapisała. Mel pokiwała głową; niech pani już idzie, powiedziała wesoło, a gdy Yvette znikała w otchłani domu, spojrzała z rozczarowaniem na Vincenta. Czy raczej: wodniste plamy zdobiące w niezasadny sposób jego koszulkę. — Tak nie wypada, nie tutaj — powiedziała zdradzając, że wszystkiego się domyśliła. — Wiem. To się nie powtórzy — odparł nieobecnym tonem i przez chwilę on przyglądał się jej, a ona drzwiom — jakby ciekawa, kogo Vincent ukrywa w łazience. Ostatecznie wzruszyła ramionami i się wycofała, a Vincent niespiesznie wrócił, choć powinien był raczej zwrócić Francoisowi prywatność — do zapełnionego wilgocią i duszną parą pomieszczenia.
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Opuszki chłodnych, miękkich palców odcisnęły się szybkim i stanowczym dotykiem na jego plecach, a po jego ciele przepłynął przyjemny dreszcz.
I wszystko byłoby w porządku — Julien milczałby bezszelestnie zgodnie z powierzonym mu poleceniem, Yvette niczego nieświadoma domagałaby się za drzwiami wyjaśnień, a Vincent przekonałby ją w końcu, że nie tylko od początku był w łazience sam, ale i że nie targnął się żyletką po swojej kamiennej, śnieżnobiałej skórze.
Ale dłonie bruneta znużyły się trwającym bezruchem i powędrowały ścieżką uformowaną z kręgosłupa Juliena w dół. Rozcierając krople stygnącej na jego ciele wody, dotarły w to nadwrażliwe wgłębienie — lekko pod plecami, kilka milimetrów nad pośladkami — które wydobyło z gardła blondyna bezwiedne jęknięcie.
Gdyby mógł, starannie wyciszyłby hałas dobiegający zza ścian łazienki i nie przejmując się guzikami, które w pośpiechu mógłby wyrwać z drogich, gładkich ubrań, chciwie pozbawiłby Vincenta koszuli, spodni i skrywających się pod nimi bokserek, zapominając o swoim przyrzeczeniu — że jeszcze przez jakiś czas nie będą występować przy sobie nago. Ale nie mógł; zamiast szybkiego i głodnego seksu, mieli tę swoją niejednoznaczną ciszę, którą przed momentem naruszył melodyjnym zadowoleniem. Śmiech już wspinał się po jego przełyku, paląc go i rozrywając ścianki od środka, a on — by nie popełnić błędu sprzed kilku sekund — rozwarł wargi i zacisnął zęby na vincentowym ramieniu. Tłumiąc w ten sposób rozbawienie, nasączał swoje usta smakiem mokrego, skrzypiącego pod wpływem ugryzienia materiału i drgał cały, torsjami śmiechu, który nie potrafił się wydostać.
Nie pomagały nawet niepokojące, wwiercające się w pamięć na zdecydowanie dłuższy czas, niż większość codziennych doświadczeń słowa — te o poharatanych nadgarstkach, z których (jak Baudelaire mógł się tylko domyślać) wypływała zdumiewająca ilość gęstej, rubinowej cieczy, wraz z uczuciami, których nie dało wydrzeć się z ciała w podstawowy sposób (alkoholem, biegiem albo łzami). Jasnowłosy mężczyzna po prostu nie potrafił się uspokoić; spoważnieć i pojąć, w jak nieszczęsnej, patowej sytuacji się teraz znajdowali.
Rozbawienie przełknął dopiero, kiedy brunet drgnął w sposób zapowiadający ruch sylwetki, odsunął Juliena na całą długość rąk, a potem wsunął go w ocieniony, niewidoczny zza drzwi skrawek wilgotnej jeszcze od pary łazienki. I wyszedł. Zostawiając go tylko z mnożącymi się myślami i tamtymi słowami; o żyletkach, przeciętej skórze, śmierci i egoizmie.


Do twarzy ci w tej mokrej koszuli. Te plamy są takie… prawie kunsztowne — zauważył miękko, nie odważając się na podwyższenie głosu z półszeptu do pełnego, swobodnego brzmienia. Okryte puchatym ręcznikiem biodra (znów, teraz solidniej) opierały się teraz o skraj wanny, a Julien przez cały czas vincentowej nieobecności zastanawiał się, czy powinien uciec; dokładnie tym oknem, przy którym wylegiwały się teraz w paśmie słońca jego nieliczne akcesoria. Gdyby sytuacja nie dotyczyła Vincenta, z pewnością by to zrobił; zniknął, nie oglądając się za siebie i przepadając bez kłopotliwych wyjaśnień. Ale Chenneviere był zbyt ważny; na tyle, by Julien zaryzykował scysją, pretensjami i niezgrabnymi tłumaczeniami, których jeszcze nie posiadał w swojej (bujnej przecież) wyobraźni.
Jakkolwiek by to nie brzmiało, cały się lepię. Od mydlin. Wchodzisz pod prysznic ze mną? — zapytał niewinną gładkością głosu, choć po twarzy błąkały się migotliwe prowokacje; wesołe ogniki palące się w tęczówkach i usta wyciągnięte w zaczepnym uśmiechu. Nie chciał poruszać tematu samookaleczenia — tym bardziej nie chciał przestąpić do rozległych wyjaśnień i przeprosin. Uznał, że póki są jeszcze w łazience, mogą w pełni wykorzystać możliwości, które w sobie skrywała.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Nigdy —
ani wtedy, kiedy uciekali przed deszczem po dodatkowych, sobotnich wykładach; ani kiedy upijali się drogim winem na wernisażu wiedeńskiego malarza; ani gdy ona tańczyła, a on przygrywał jej Beethovena na deskach opery należącej do jej rodziny;
— jej śmiech nie przenikał jego serca, nie odciskał się ciepłem na jego skórze. Życie z Yvette było wtedy proste, w pewien sposób dobre i bezpieczne; zawdzięczał jej pierwsze uśmiechy i drżenie przywiązania odczuwane gdzieś w trzewiach. Była jednak zawsze dziwnie odległa, wyrachowana w każdym czynionym geście (jakby ktoś w młodości nauczył ją, by nie być zbyt szczodrym w uśmiechach i miłości); kiedy ona się śmiała, on pochmurniał, a smutek pecynami odkładał się na jego sercu.
Dopiero Julien, choć z jego wiedzą, jeszcze F r a n c o i s, przeniknął przez fasady marmurowej obojętności; uczył go wyzbywania się żalu i przypominał o tym, że kiedyś życie go nie przerażało. I czasem Vincent czuł się tak, jakby jego istnienie miało być ostatnim, co mogło zatrzymać go na świecie; i czasem już wcale nie myślał o śmierci i o Chloe, i nie odczuwał już tak dotkliwie tej przepełniającej go wcześniej bolesnej pustki.

Kiedy zamykał drzwi — instynktownie, na klucz — myśląc o czającej się gdzieś tam Melanie, która mimo swej lojalności musiała zderzać się z moralnym aspektem odkrywanych prawd, jak i o Yvette, która w każdej chwili mogła wrócić do domu, w którym była tak niechciana, początkowo pragnął odsunąć się od tego wszystkiego. Od każdego oddechu dobra, od myśli, słów i znaczeń, które dzielił wyłącznie z Francoisem. Chciał mu powiedzieć, że lepiej będzie zakończyć wszystko w tej zaparowanej, słodko-dusznej łazience, bez względu na te wszystkie nieznane mu powody francoisowej obecności w jego domu; bo tak miało być łatwiej. Ale uśmiechnął się do niego lekko, przekuwając tę całą nienawiść w oddech wytchnienia. Czuł się źle. Odkąd wyszedł rankiem z łóżka, odkąd uzmysłowił sobie, że nic znów nie jest w porządku. Czuł się chory, kiedy rozmawiał z Yvette, kiedy sprawdzała jego ciało tak, jakby był dzieckiem; krnąbrnym i niegrzecznym, wymagającym stałej kontroli. Ale od samego początku, odkąd tylko otworzył oczy, myślał przecież, gdyby był tu F., nie czułbym się tak paskudnie, i faktycznie — nagle tamte wszystkie uczucia stały się bledsze, mniej bolesne i przede wszystkim nieważne. — Tak się cieszę, że tu jesteś, Francois — wyszeptał w ślad za jego głosem, chociaż nie obchodziło go już to, kto mógł się czaić pod łazienką. Zapragnął bezzwłocznego zakończenia spraw z Yevtte; nie chciał już dłużej udawać. Nie mógł. I pewnie powinni o tym w końcu z Francoisem porozmawiać, choć dopiero niedawno zdecydowali się na jakąś szczerość w swojej relacji — należało więc zaproponować ciepły kubek herbaty (ty się umyj; poczekam w kuchni) i godziny rozmów, podczas których wspólnie usiłowaliby odnaleźć najlepsze dla nich rozwiązanie. Ale Vince nie potrafił zmusić się do odejścia; bał się utraty francoisowego ciepła. Pogłębiwszy więc uśmiech począł pozbywać się koszuli, spodni, bielizny. A podczas tej krzątaniny, znalazł się dostatecznie blisko chłopaka, by zsunąć z niego ręcznik. — Ale to tylko wspólna kąpiel, Francois, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele — pochwycił jego dłoń i wciągnął do prysznicowej kabiny, gdzie od razu włączył strumień ciepłej wody, która niespokojnie opadała na ich ciała; i składał pocałunki na każdym fragmencie francoisowej skóry, na którym zbierały się krople. Chciał zapomnieć, chciał czuć się dobrze i nie chciał być sobą; ale nie potrafił, a im mocniej próbował, tym więcej łez tak nagle i niespodziewanie zaczęło broczyć po jego twarzy.
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Nie znali się, oczywiście, wystarczająco długo, by ze swobodną kpiną leżącą w geście leniwego machnięcia ręką stwierdzać niejednokrotnie "och, zawsze tak robisz" zuchwale sięgając po ten pokaźny wykrój przeszłości, którą spędzili wspólnie. A jednak byli świadomi swojego wzajemnego istnienia na tyle długo, by konsternacja mogła wykrzywić julienowe brwi i ściągnąć ich dwa przeciwległe łuki tak, jakby wsunięte zostały w nie dwa magnesy o przeciwnych biegunach. Bo nie spodziewał się, że Vincent naprawdę pocznie zsuwać ze swojego bladego ciała kolejne warstwy ubrań.
Bo ten dotychczas kręcił miedzianymi tęczówkami jak wskazówkami zegara, wyznaczając nie minuty i goniące je sekundy, a wszystkie te słowa podobne do „bądźże poważny, François” i „daj spokój”. Czasem częstował go ostrożnymi uśmiechami (jakby bał się tak swobodnie zawierzyć szczęściu, spodziewając się, że w końcu będzie musiał za nie słono zapłacić), jeszcze rzadszym i bardziej odważnym śmiechem, ale nigdy przecież nie wykonywał żadnych z tych niedorzecznych poleceń (jak właśnie: wejdź ze mną pod prysznic, kiedy twoja żona minutę wcześniej za cienkimi drzwiami groziła ci zamknięciem w szpitalu), które nawet Baudelaire w pewnym momencie począł traktować mniej poważnie.
A teraz przyglądał się nagiej, odbijającej drobiny promieni słonecznych skórze, o której nie wiedział jeszcze, czy jest gładka i przyjemnie miękka, czy może wysuszona chropowatością i ciasno przylegająca do twardych kości. Zaniemówił; zabrakło mu głosu nie tylko dlatego, że Vincentowi ten zaperlił się między zębami jakby w nadmiarze, tym ciepłym — niemal — podziękowaniem (jak się cieszę, że tu jesteś!), a przez wzniesienia i zaklęsłości, małe wzgórza i niewielkie kotliny składające się na topografię jego mięśni; odznaczających się w świetle dnia tak łaskawie dla julienowych zmysłów, że z pełnym ukontentowaniem stwierdził, że sam nie zaplanowałby ich umiejscowienia i wizualnego efektu lepiej. Minęły przecież wieki (a przynajmniej dla jego niecierpliwego, młodzieńczego jeszcze przez moment zapotrzebowania), odkąd oglądał cudze — męskie — ciało w ten wyzbyty nieśmiałości i przypadkowego spotkania (na przykład w łazience przy pływalni) sposób.
Starał się nie zważać przy ów wzrokowej obdukcji marmurowego ciała na miejsca, w których dopracowany ze starannością obrazek porastał zmarszczeniami; jakby na płótno rozlało się zbyt dużo wody, rolując farbę z włóknem taniej jakości pędzla (w szkole podstawowej podobne wypadki zdarzały mu się zdecydowanie zbyt często, by mógł uwierzyć w swoją przyszłą rolę rozsławionego na całym świecie malarza) w ciemne, nieestetyczne linie. Vincentowe blizny budziły jego niepokój — odkąd dowiedział się o ich potencjalnym istnieniu z wymienianych na uczelnianym korytarzu szeptów, a także kiedy w końcu dostrzegł je na własne oczy w wątłym świetle cudzej sypialni — ale jeszcze w sposób przeistaczający go w zaintrygowanie (zaciekawienie tym, co zupełnie mu nieznane). Może gdyby był to któryś raz z kolei — choćby drugi czy trzeci; taki, który zdołał szczątkowo choćby oswoić go z widokiem obnażonej przed nim sylwetki, potrafiłby teraz skupić się na zdobieniach wykonanych ostrą, okrutną żyletką bardziej. Ale nie teraz, nie w tym momencie i nie tym ułożeniu. Nie podczas uporczywej próby przekonania samego siebie, że żadne zło tego świata nie może dosięgnąć ich w zamkniętej na klucz, zaparowanej i ciepłej łazience domu, w którym po raz pierwszy od dawna czuł się po prostu bezpieczny.
Zbyt wiele. Na przykład czego? Opowiedz mi — poprosił pewniejszym od szeptu, ale zdecydowanie łagodniejszym od podniesionego tonu głosem i szelmowsko dźwignął dotychczas zmarszczone, ściągnięte ku sobie brwi. Unosząc znad krawędzi wanny swoje owinięte w puchaty ręcznik biodra, umożliwił brunetowi sprawne zsunięcie z nich materiału — czego, swoją drogą, również nie spodziewał się doświadczyć z jego zwykle powściągliwych ruchów i gestów.
Czekaj — raczej westchnął niż zażądał — jakby słowa wpisały się w szelest oddechu. I zanim pozwolił zaciśniętej na jego palcach dłoni wprowadzić się do kabiny prysznicowej — tej, którą zdołał już kilka minut wcześniej skroplić wodospadem ciepłej wody — odcisnął na cienkich, karminowych wargach Vincenta długi (ale nie na tyle, by pochłonął ich w pełni) pocałunek. Tak, jakby od tego momentu tylko on mógł pełnić funkcję ich prawowitego przywitania, bez którego po prostu nie mogli przejść do konkretów.
Szum wody, powiew uciekającego zza ramy okiennej wiatru odkładającego się na skórze lekkimi ciarkami, a także muśnięcia ust spijających ze skóry błyszczące krople wody, nakazały julienowym powiekom okryć kręgi źrenic i tęczówek — zatracając się w każdym dotyku, każdym dźwięku i każdym drgnieniu ciała, wodził koniuszkami palców po połaci vincentowych pleców i nie spostrzegł momentu, w którym migoczące ciepłymi uśmiechami szczęście skruszyło się na kredowy pył, ulatujący wraz z wydychanym powietrzem.
Nie odczuł ów rozpaczy na swojej i tak już przecież mokrej skórze; nie usłyszał kwileń szlochu w szeleście zderzającej się z ciałem, ściennymi kafelkami, a także twardą posadzką wody — to dygocząca w jego objęciach sylwetka rozwarła julienowe powieki i włożyła do serca panikę. — Vincent, ty… — przecież nie musiał pytać.
Wiedział, że chwile beztroski i szczęścia okrążające vincentowe osierdzie były rzadkie; ulatniały się równie prędko, co zaćmienie słońca rozdzierane przez złociste światło najjaskrawszej gwiazdy, tańcząca na niebie zorza polarna, zgubiona w innym klimacie i pośrodku obcych gwiazd, albo lot przelotnie zerkającej na ziemię komety. Julien nauczył się wyczekiwać tych chwil w spokoju, nie popędzać ich i nie płoszyć, choć zwykle czuł, że z ostatnią kwestią poległ; przede wszystkim jednak potrafił je doceniać, tak prawdziwie i dobrodusznie, nigdy nie piekląc się o ich ulotność.
Nie spodziewał się jednak, że jedna z nich przytrafi się akurat tutaj; nie pośród czułych słów i ciepłych pocałunków, nie kiedy jego myśli zdawały się pędzić wyłącznie w jednym kierunku, teraz musząc się tak nagle, niespodziewanie i dość b o l e ś n i e zawrócić.
Chłodne mrowienie przepływało wzdłuż jego kręgosłupa, kiedy urywane oddechy wstrząsały ramionami Vincenta; obejmując je najsilniej, ale przede wszystkim n a j c z u l e j, jak tylko potrafił, wyobrażał sobie, że tam, za prętami dygoczących żeber, czai się wyrywająca się na wolność bestia, skumulowana z całych nakładów rozpaczy, których nie tylko mężczyzna nigdy nie potrafił z siebie do reszty wydobyć, ale której po prostu nie był w stanie pomieścić w pojedynkę. Wplątując paliczki w sprężynkowe, ciemne wiechcia lekko ociekających wodą włosów na jego potylicy, delikatnie nachylił wargi ku jednemu z kanalików słuchowych i delikatnie — jakby niepewnie i wstydliwie, choć po prostu starał się przypomnieć sobie odpowiednie słowa — zanucił krótkie, niewinne i spokojne: Don't cry, / Don't raise your eye / It's only teenage wasteland które kiedyś, jeszcze w innym, położonym daleko na innym kontynencie świecie, stanowiło tę część cudzego, podejrzanego w obcym domu życia, jakiej zazdrościł ponad wszystko; smutków rozwiewanych śpiewem zawartym w matczynym półgłosie, problemów odganianych ciepłym uściskiem i długimi rozmowami pełnymi wyrozumienia nawet na te najmniej przyjemne tematy. Nie był do końca pewien, dlaczego to wspomnienie utraconej już, dziecięcej przyjaźni z rodziną goszczącą w Prowansji tylko na jedno lato, wróciło do niego akurat teraz.
Żartowałem. Możesz jak długo tylko chcesz — poprawił się z równie zatroskanym i czułym spojrzeniem, co cieniem uśmiechu i barwą tembru, kiedy sięgał do vincentowego policzka, łagodnie przecierając stygnące na nim łzy. — Chcesz o tym porozmawiać? — dopytał tak ostrożnie, jakby nie tylko koniuszki palców wędrujące w kolistych ruchach po jego sylwetce mogły wywołać nad wyraz niszczycielską eksplozję, ale jakby same słowa były w stanie pociągnąć za niewłaściwy kabel przy rozbrajaniu vincentowej rozpaczy.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
trigger warning
w treści posta pojawiają się opisy samookaleczania
Kilka lat temu — prawdopodobnie niedługi czas po incydencie, jak lubił nazywać swoją śmiałą próbę samobójczą — pewien lekarz zapytał go, co zrobi, kiedy to wszystko się skończy. Vincent nie zrozumiał. Życie czy przygnębienie?, zapytał, a lekarz musiał wziąć to za próbę żartu (uśmiechnął się i powiedział potem Vincentowi, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia, a on, naturalnie, nie rozumiał — miał bowiem w głowie plan, jak tym razem uniknąć możliwych błędów cięcia); przygnębienie, odparł, a Vincent zastanawiał się, czy to w ogóle możliwe, czy dopadła go tylko chandra i czy kiedyś przestanie być smutny. Lekarzowi chodziło o jego ręce. Pan się tak pociął, że nikt tego nie wyleczy. Pan będzie naznaczony już na zawsze, tłumaczył, a w vincentowym sercu zasiał się strach, że już nikt nie spojrzy na niego inaczej, że wszyscy będą jak ten lekarz, że pojawi się w nich współczucie, obrzydzenie, pogarda, a jego ręce na zawsze będą już szkaradne i nic nie zdoła ich naprawić.
Ale Francois nie pytał. Nie krzywił się i nie wpatrywał w szlak blizn, których Vincent tak bardzo się wstydził. To poniekąd dlatego odważył się wyswobodzić z ubrań i bezpieczeństwa, jakie gwarantowały.
Opowiem — odparł z drgającym na twarzy uśmiechem; zrzuciwszy na ziemię puchowy ręcznik, ujął delikatnie nadgarstek Francoisa i przez chwilę naprawdę nie myślał ani o tym, gdzie się znajdują, ani o tym, co przed chwilą się wydarzyło. — Po drugiej randce — może trochę łamali i naginali zasady, może ten prysznic miał wszystko skomplikować; może mieli jednak wyprzedzić kolejność, zapominając o rozmowie odbytej w Cairns, w rozgrzanym samochodzie. Nie zmieniłoby to jednak vincentowych uczuć — nie interesował go wyłącznie przelotny romans, któremu mogliby się oddać. Więc może pocałunek, w którym na kilka chwil utonęli, był uwerturą złamanych zasad, ale Vincent wiedział, że poza Francoisem, nie chce już nikogo.
Problem stanowiła Yvette.
Zastanawiał się, czy to on ją zepsuł. Czy wcześniej była inna. Cieplejsza, milsza, a przede wszystkim: czuła. Może Francoisa także miał zepsuć, może wyłącznie to potrafił; i o tym tylko myślał, kiedy żądliły ich ciepłe oddechy wody. Nie o nim, nie o jego ciele.
O tym, że pewnego dnia go zniszczy.
Cała ta rozpacz pojawiła się niespodziewanie, zbyt silna, zbyt wielka i rozległa; Vince naprawdę wolałby łamać zasady, żałując i nie żałując ich jednocześnie, ale nie potrafił już nawet myśleć o seksie. Nie wiedział nawet dlaczego; potrafił jedynie powstrzymać wzbierający w nim szloch. Wtulił się więc mocniej w to francoisowe ciało, powtarzając sobie, że to minie. Że to tylko wina Yvette i wszystkich wypowiedzianych przez nią słów. Że ją zostawi, i dzięki temu nauczy się szczęścia. Niedługo. Za kilka tygodni. Uśmiechnął się lekko, rozpoznając słowa piosenki; uśmiechając się oparł czoło o francoisowe ramię.
Przez chwilę był nieobecny. Wyobrażał sobie wszystko i nic, istniał i nie istniał, myślał o śmierci i o życiu. Pragnął wybiec z kabiny, wyrwać kafelek ze ściany i sprawdzić, czy nikt nie wyrzucił jego rzeczy. Chciał rozciąć skórę, z tęsknotą myślał o bólu i o krwi wypływającej zbyt szybko i melodyjnie. Uniósł twarz; chciał powiedzieć Francoisowi, chciał zwierzyć się mu ze wszystkiego. Chciał, żeby go powstrzymał. Ale pokręcił tylko głową, odganiając od siebie pochmurne myśli. — Nie. To niedługo minie — odparł cicho, jakby bez przekonania, ale przecież miało: minąć. Jeśli tylko chłopak byłby w pobliżu, jeśli zostałby z nim do końca dnia, chociaż nie miał dość śmiałości, by o to poprosić. — Nie chcę, żebyś mnie zostawił — rzekł więc błagalnie, egoistycznie, a potem go pocałował. W usta, policzek, szyję. Znów się zbliżył.
Może jednak mogli.

and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Niegdyś, z tą charakterystyczną manierą zrozpaczonej latorośli, która pragnęła wiedzieć wszystko i najlepiej teraz, zastanawiał się, d l a c z e g o.
Dlaczego Jean, kiedy matka wychodziła z domu nie tyle po sprawunki, co po świeżą dawkę wioskowych plotek, otwierał szeroko drzwi tarasowe i wsuwając między wargi zwitek delikatnej bibułki otulającej jakby mieszankę ziół (niezwykle źle pachnących, jak później Julien konstatował ze zmarszczonym nosem), wypalał papieros za papierosem. Dlaczego robił to nawet wtedy, kiedy zmuszony był odebrać młodszego brata ze szkoły, albo — w szczególności — kiedy rozpoczął swoją pierwszą pracę, a także kiedy przeżył pierwszy poważny zawód miłosny (jakimś trafem jedno pokrywało się prawie idealnie z drugim).
Dlaczego Colette, w przerwach między lekcjami, łamała wychylaną z plecaka tabliczkę mlecznej czekolady, tak konspiracyjnie, jakby na lekcji religii próbowała wyłożyć z łoskotem na ławkę opasły tom zaklęć satanistycznych, a potem wtykała do ust: jedną, drugą, trzecią, wreszcie dziesiątą i ostatnią kostkę, co kilka miesięcy zaopatrując się w nowsze, większe skrawki ubrań, przez które robiła się nieszczęśliwa.
Albo w końcu, dlaczego pan Bennett z naprzeciwka, każdego wieczora wracał z nowym, pięknie ametystowym, kontrastującym z białą skórą siniakiem i dlaczego im ten brzydszy, niepokojący wygląd przyjmował, mężczyzna uśmiechał się coraz szerzej i dumniej.
Nie pamiętał teraz, czy to matka odpowiadała za jego obojętność (mówiąc na przykład “zobaczymy, jak ty będziesz sobie kiedyś radził z problemami, Franky”) względem cudzych niezdrowych nawyków, czy może moment, w którym zauważył, że Jean jest jakby spokojniejszy, Colette bardziej skupiona na nauce, a pan Bennett zamiast krzyczeć (czy to na niego — że znów rzucił piłkę za daleko, dziurawiąc jego szklarnię, czy na swoją żonę, co zdecydowanie zdarzało się częściej i o bardziej błahe powody), śmieje się i żartuje niemalże ze wszystkiego.
Teraz także — w obliczu blizn, które nie chciały tak po prostu zniknąć, choć chyba każdy tylko o tym marzył — brał ów cięcia za jeden z tych mało zrozumiałych, a jednak wyjątkowo skutecznych nałogów, z którymi po prostu było łatwiej i w które nie należało się wtrącać. I nie wiedział jeszcze, jak kiedyś, za stosunkowo niewielki kawał czasu, będzie ów przekonania rozpaczliwie żałować.
To mnie w końcu na taką zabierz — żachnął się, pchnąwszy go delikatnie we wnętrze kabiny prysznicowej; wkładając na twarz ten specyficzny, tylko julienowy rodzaj uśmiechu, marszczący zarówno skórę w kącikach ust, ale też nosa i skrawka czoła opodal brwi.
Naturalnie mógłby zaprosić go sam. Na drugą, ale najpierw chyba pierwszą (nie był do końca pewien, czy takową już odbyli; zwykli spotykać się przede wszystkim w uniwersyteckiej sali, vincentowym aucie, albo pustce popołudniowego krajobrazu) randkę. Nigdy nie wiedział jednak gdzie (domyślał się, że dla Vincenta ów spotkania muszą szczycić się prawdziwą wymyślnością), ani kiedy — jeśli nie przypadał mu akurat trening, zajęcia albo praca, to Vincent znikał akurat na kilka godzin.
A kiedy do postawnego, dwudziestoletniego ciała dociskało się kurczowo to nieco niższe, znacznie bardziej kruche i wątłe, a Julien był niemal w stanie policzyć wszystkie wypukłości blizn, przesuwających się i wciskających w jego rozgrzaną, wilgotną skórę, podejrzewał już, co działo się z Vincentem podczas tych wszystkich godzin nieobecności.
Zakleszczając koniuszki niepewnych, ostrożnych palców na vintentowych ramionach, odsunął go na długość wyprostowanych rąk i pomyślał, że przerywanie pocałunków, które zwykli między sobą dotychczas wymieniać (często, a jednak niewystarczająco) było nie tylko trudniejsze od wszystkich zawodów, w jakich miał okazję wziąć udział, ale i cięższe od w s z y s t k i e g o, czego kiedykolwiek doświadczył. — Byłbym naprawdę, n a p r a w d ę głupi, gdybym to zrobił — w znaczeniu: gdybym cię zostawił.
Strwożony, blady i poprzecinany delikatnymi zmarszczkami mimicznymi wyraz twarzy nie tylko martwił się stanem, w jakim zastał Vincenta przed paroma minutami — Julien zastanawiał się także, czy zostawić miałby go teraz czy raczej: kiedykolwiek. Bo przecież się nie spodziewał. Tego, by Chenneviere nie tylko w niedogodności aktualnej chwili, ale i wizji dalekiej przyszłości, poprosiłby o coś takiego; nie, kiedy Baudelaire był tym, któremu przecież zależało bardziej.
Włamałem się do twojego domu, Vince, jeśli już ktoś miałby kogoś zostawić, to raczej ty mnie — zaśmiał się ostrożnie, jakby nie tylko obawiał się reakcji, ale też przypomnienia Vincentowi o kwestii, z której nie chciał i nie potrafił się zgrabnie wytłumaczyć. W oczekiwaniu pchnął prysznicowe drzwi i z haczyka doczepionego do ściennych kafelek wyłowił wiszący tuż obok beżowego, czarny ręcznik (jak podejrzewał: należący do mężczyzny), którym szczelnie i troskliwie opatulił vincentowe ciało.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Trzech mężczyzn, dwie kobiety. Przez jakiś czas ich imiona były zapisane z dbałością w jego prywatnym, uczelnianym kalendarzu, który przeważnie nosił przy sobie (wątpił jednak, by Yvette kiedykolwiek zainteresowała się jego zawartością), wraz z numerami telefonów — Vincent odmawiał wpisania ich do listy kontaktów w telefonie, nawet jeśli mógłby, w celu zatuszowania zbrodni, posłużyć się akronimami bądź po prostu jakimś niewybrednym kłamstwem. Owej strony w kalendarzu już nie było — wyrwał ją pewnego dnia bez cienia żalu, wyrzucił do śmietnika przy parku w Cairns, a wszystkie numery uprzednio zablokował. Ci wszyscy ludzie bowiem ubzdurali sobie w pewnym momencie, że chcą od Vincenta czegoś więcej, niż tych kilku pojedynczych, nieistotnych nocy. Ostatecznie większość z nich odpuściła, czasem wysyłając mu życzenia urodzinowe, prosząc o zwykłe spotkanie przy kawie bądź wspominając w późnych godzinach, zapewne po spożyciu alkoholu, że przecież dobrze było im razem, ale jeden z mężczyzn prześladował go przez długi czas. Vincent całkiem go lubił, ale nigdy nie myślał o nim poważnie; a on chciał się związać. Pozostała czwórka także, ale prędko zrozumieli, że jest to czcze życzenie; zaakceptowali to wszyscy, poza Elliotem. Było to zabawne, bo nie byli nigdy na randce, pałętając się między hotelami a apartamentem, który Elio miał w Cairns. Niedorzeczność tamtej relacji (choć Vince wolał używać innego słowa; nie chciał przyznać, że po Terrym z kimkolwiek łączyła go jeszcze jakakolwiek relacja) uderzyła w niego najbardziej pewnego chłodnego wieczora, kiedy Elio, zamiast do sypialni, zaprowadził go do kuchni, a na stole udekorowanym zamówionym jedzeniem, leżał stos wydruków i kserokopii na temat rozwodów. Mój brat się tym zajmuje, pochwalił się, i były to prawdopodobnie ostatnie ze słów, jakie zdołał wypowiedzieć — następnego dnia Vincent wykreślił go ze swojego życia.
I dopiero teraz pożałował, że nie wykorzystał Elliota. Nie byłby w stanie się w nim nigdy zakochać, i nawet gdyby w tamtym momencie faktycznie — odszedłby dla niego, przynajmniej byłby teraz wolny. A tylko tego pragnął. Wściekał się, że nie może zabrać Francoisa na prawdziwą randkę, nawet jeśli nie pamiętał, na czym powinna ona polegać; kiedy mijali się, kiedy niedopasowanie do siebie ich grafików sprawiało, że nie widywali się tak często, jakby sobie tego życzył, Vincent nie potrafił znieść myśli, że to jego wina. Bo nie skorzystał z okazji.
Co mógł mu bowiem zaproponować? Hotel w Port Douglas, Cairns, w Kurandzie. Wyprawę nad morze, na plażę oddaloną minimum dwie godziny drogi od Lorne Bay, chociaż one wszystkie wyglądały tak samo. Wyjście do restauracji, kina, teatru, ale wciąż — nie tutaj i nie w Cairns, bo i tak nie mogliby się całować, nie mogliby chwycić się za ręce, nie mogliby siedzieć blisko siebie. Wiedział, że mógłby odwołać wszystkie swoje plany, spędzić noc poza domem, zrezygnować ze wszystkiego, ale nie chciał, by Francois czuł się tak, jak czuli się jego wcześniejsi kochankowie; nie chciał, by przez ten cały czas pamiętał, że jest tylko vincentową tajemnicą. Wadliwa była już dla niego sama nazwa: nie chciał, by Francois był jego kochankiem.
Ciągle o tym zapominam — szepnął, w istocie uzmysławiając sobie, że Francoisa nie powinno tutaj być. Chwilowa złość, jaką odczuł, kiedy chłopak go odsunął, kiedy okrył go ręcznikiem, wyparowała jednak wraz z pierwszymi obłokami pary; Vincent wiedział, że gdyby faktycznie pozwolili sobie teraz na zbyt wiele, nie wyniknęłoby z tego nic dobrego. Seks bywał dla niego substytutem romansu z żyletkami; prawdopodobnie już za kilka godzin pożałowałby swojego zachowania. — Może ci się teraz tak wydawać. Ale na pewno będziesz żałował, że przy mnie jesteś — wymamrotał nieprzytomnie, kiedy zbierał z podłogi swoje ubrania i zakładał je na jeszcze mokre ciało. Niedbale, obojętnie. — Powinno mnie to martwić? Że tutaj jesteś? — pytając oparł się o ścianę, tuż obok drzwi. Tak bardzo cieszyła go jego obecność, że nie potrafił skupiać się na jej niedorzeczności. Ale nim chłopak zdołał odpowiedzieć, Vincent bawiąc się rękawami koszuli, odezwał się ponownie. — Może najpierw zjemy. Nie musimy tutaj, ale Yvette nie powinna wrócić przez kilka godzin. A potem gdzieś pojedziemy, chciałbyś? Możemy gdzieś pojechać; wezmę jakieś leki, przejdzie mi, możemy się dobrze bawić.
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Spoiler
Obrazek
Skóra dymiła jakąś jedwabistą, smukłą parą, kiedy otulone gorącą wodą ciało wysunęło się z prysznicowej kabiny, oczekująco wyciągając sążniste, lekko zaczerwienione ramię ku miękkości hebanowo-czarnego ręcznika. Moment, w którym jego własny (to znaczy: pożyczony) spiął się z łazienkową posadzką po raz drugi, zniechęcił Juliena do jego ponownego użycia.
Żałować? — rozniosło się szumnym niedowierzaniem, perląc na jego ustach delikatne nuty śmiechu. Nie bawiła go ani naiwność vincentowego osądu, ani jego permanentna niepewność względem wysokiej wagi w cudzym życiu, jaką posiadał lub mógł posiadać. Rozśmieszył go raczej fakt swojego bezwzględnego, infantylno-ślepego oddania, jakim obdarzył mężczyznę kto wie jak dawno temu; niedorzeczna wizja najabsurdalniejszego scenariusza, jaki mogliby tylko kiedykolwiek rozegrać. — Vincent, jedyne, czego będę kiedyś żałować, to że albo ty, albo świat stwierdzicie w pewnym momencie, że to już koniec. Że nie poznaliśmy się wcześniej, choćby jeszcze we Francji, albo że nie spędzaliśmy ze sobą wystarczająco wiele czasu, albo że pod prysznicem wsunąłem ci w ramiona ręcznik, a nie siebie — w ów rozbuchaną wylewność, może zbyt mocno osadzoną w patosie, próbował włożyć jak najwięcej ciepła i miękkości, jakie tylko był w stanie zgromadzić wewnątrz tembru swojego głosu. Twarz zajaśniała mu uśmiechem.
Przetarłszy skórę ostatnimi suchymi skrawkami puchatego materiału, kilkoma sprężystymi krokami pokonał dystans dzielący go od parapetu okna, na którym — tuż obok wszystkich niezbędnych łazienkowych przyborów, złożone w dwa misterne kwadraty — wylegiwały się biało-beżowe części odzienia, po chwili już na siebie naciągniętego. Choć więc przeciągał przez uszy warstwę izolującej na moment dźwięk otoczenia prążkowanej bluzki, choć szamotał się ze spodniami w zabawnych, nieco kocich skokach, próbujących uniknąć zetknięcia tkaniny nogawek z plamami wody schnącymi na podłodze, nie uronił ani jednego z vincentowych — marszczących jego czoło w niepokoju — propozycji i obietnic.
Vince, czekaj — zarządził jakąś roztkliwioną przerwę między tym, co brunet zdążył już powiedzieć, a czego jeszcze nie zdołał. Tym razem to ku niemu wystosował kilka miękkich kroków, by płynnym ruchem dłoni przedostać się z vincentowych policzków wewnątrz sprężynkową czuprynę, przeczesując ją z czoła do tyłu. — Jeśli naprawdę chcesz, to je weź. Ale nie przeszkadza mi, jeśli będziesz dzisiaj cichy albo markotny, mam na myśli… Nie musisz się zmieniać, naprawdę. Chętnie spędzę z tobą ten dzień — wyznawszy to, złapał się na zaskoczeniu, jakie to wszystko surrealistyczne — on w tej opanowanej, starającej się mówić tylko to-co-trzeba roli, która przychodziła mu tak naturalnie i swobodnie. — Pójdę po swoje rzeczy, poczekaj na mnie w kuchni — poinstruował jeszcze, nim wciąż zachowując bezszelestną ostrożność, zniknął za drzwiami wraz z całym swoim sprowadzonym dziś do łazienki ekwipunkiem; może poza ręcznikiem wciąż pałętającym się gdzieś między nogami.
Napisał do Periclesa, a zaraz potem managera nocnego klubu. Nie będzie mnie dzisiaj, nie dam rady, przepraszam, wyskrobał, niechętnie wyznaczając Campbella na swoje zastępstwo. Przechodząc do gościnnej sypialni (w której sam od wielu nocy pełnił funkcję niespodziewanego pensjonariusza), natknął się na Melanie, posyłając jej promienny uśmiech i radosne “Bonjour!”, a wychodząc kilka chwil później, zaciskał palce na uchwytach pojemnej, sportowej torby, w którą zdołał upchnąć połowę swojego dobytku (resztę przechowywał Xavier) — wiedział, że nie może dłużej tu zostać. Był tego świadom już kilka tygodni temu.
Rzuciwszy bagaż z głuchym hukiem na kuchenną posadzkę, rozpiął go i wysunął śnieżnobiałą, zapisaną drobnym drukiem i szeregiem pociągłych linii kartkę b a d a ń, wyciągając ją w kierunku ciemnowłosego mężczyzny. — Są sprzed dziesięciu dni, bo… Po prostu nie było potrzeby ich powtarzać. Pomyślałem, że moglibyśmy… Wiesz, zostać gdzieś na noc — zasugerował z niezrozumianym z a k ł o p o t a n i e m — przez onieśmielającą świadomość tego, że Vincentowi zależało na nadzwyczajnym otoczeniu, nadzwyczajnych słowach i nadzwyczajnych okolicznościach — być może nie licząc niedawnego potknięcia w ramach prysznicowej kabiny, w której próbował jedynie odzyskać dumę wykradzioną mu przez łzy i udowodnić sobie coś, czego (być może) nigdy nawet nie posiadał.
Och, no tak. Chciałem też ci powiedzieć, że jakiś czas temu zmieniłem imię. To znaczy oficjalnie zmieniono mi je kilka dni temu. Na Julien.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Może się pospieszył. Z tymi słowami, wizją nieuniknionej przyszłości, rozpaczą zawieszoną w rozstaniu, które pewnego dnia wydrzeć miało z jego ciała resztki ciepła; dopiero przecież zaczynali być, dzielić ze sobą wszystko (a więc i ręcznik i już wkrótce łóżko, ubrania, codzienność, miłość i życie, choć Vincent bał się nazywać uczucia, bał się intensywności swoich pragnień, bał się zbyt wielu żądań i odebrania Julienowi czegoś zbyt cennego i ważnego); zaczynali, a on już gotów był przekonywać go do odwrotu, mylnie skomponowanych założeń. — Nie rozmawiajmy o tym teraz — bo potrafiłby mu tylko powtarzać, że się myli, że to on odejdzie, nie Vincent, że pośród żalu zabraknie pewności dlaczego kiedyś postanowili być razem. Nie wiedział jak mógłby odpowiedzieć mu teraz podobnym ciepłem, jak miałby ułożyć swoje usta w wyrazie podobnego uśmiechu, mimo że tak dobrze czuł się mając go tak blisko siebie.
Ale… — nie potrafił mu ufać. Kiedy złościł się, kiedy frustrował, nigdy nie tyczyło się to w bezpośredni sposób Juliena; gniew rozbudzany był przez pretensje słane własnej osobie, przez wybrakowaną naturę jego życia. I może z zaufaniem było podobnie, może chodziło w nim przede wszystkim o to, czego nie posiadał, czego nie potrafił z siebie wydobyć — nie ufał jednak Julienowi z powodu strachu, obawy, że zbyt szybko mógłby uwierzyć w te wszystkie słowa i się od nich uzależnić. Wyłącznie po to, by chłopak jedynie zmienił zdanie, by sekretnie żałował swoich wszystkich decyzji oraz obietnic. Znów mógłby więc powtarzać, że się myli, że wcale nie chce, żeby Vincent zrezygnował z leków i ofiarowywał mu wyłącznie ten nieznośny, niechciany marazm.
Skinął jednak tylko głową, i może uśmiechnął się tam, gdzie nie było to widoczne (czyli gdzieś w głębi swojego spojrzenia), po chwili już spacerując w kierunku kuchni — wyłącznie przez moment myślał o abstrakcyjnej nucie Juliena chodzącego po jego domu tak, jakby należał już do nich obu, a przyjemność tego założenia pozwoliła mu uznać, że powód obecności chłopaka w tym miejscu, choć dziwny i niejasny, ma dla niego marginalne znaczenie.
Nie zainfekował swoich myśli psychotropowym kłamstwem, przepisywanym mu z czułością przez lekarza, wierzącego, że Vincent regularnie stosuje się do jego zaleceń (nie stosował się wcale). Nastawiając ekspres, uwalniając drobiony świeżej kawy, przygotowując tosty, wspominał tylko to ich pierwsze, tak ważne śniadanie, i powtarzał sobie, że da radę: odsunąć dziś ten smutek, schować wszelki ból w miejscu, z którego nie mógłby się wydostać. Kiedy więc usłyszał dźwięk upadającej nieopodal torby, uśmiechnął się końcu lekko i w sposób niewymuszony, odkładając na bok pokrojone właśnie pomidory. — Jesteś pewien? Że chcesz spędzić ze mną noc już teraz? — spróbował się zaśmiać, kiedy pochwycił wyciągniętą ku niemu kartkę, której i tak przecież nie potrzebował; nie spojrzał na ciąg liter oraz cyfr, urzeczony wszystkim tym, co Julien powiedział. — Jeśli chcesz zobaczyć moje wyniki, możesz sprawdzić w moim telefonie. Ale nie musisz się niczym przejmować — dodając, przesunął spojrzenie z jego twarzy na torbę, w której skrywało się tak wiele tajemnic. — Zmieniłeś… dlaczego? — i znów powrócił do julienowych (już nigdy nie francoisowych) oczu, usiłując odnaleźć w nich wszystkie odpowiedzi. — Podoba mi się. Julien — przecież podobałby mu się z każdym, dowolnym imieniem; przecież każde z nich wymawiałby z tą samą czcią i uwielbieniem, przecież każde z nich sprawiałoby, że jego usta, mimo smutku, drgałyby w zapisie uśmiechu. — Julien — wytarł o spodnie wybrudzoną pomidorami dłoń, kiedy podszedł bliżej chłopaka, a potem pocałował go tak, jak powinien był całować wciąż w łazience. — Powiesz mi, dlaczego masz tutaj tę torbę? — chodziło wyłącznie o to, że się martwił.
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Martwił go. Jego blady uśmiech, ponure przeświadczenie i ciemniejące w oczach rozgoryczenie.
Zaglądanie w dni, których jeszcze nie pozwolono im przeżyć, analizowanie kłótni, których nie zdążyli odbyć i zamartwianie problemami, które nie zdołały ich dosięgnąć.
Martwił go sposób, w jaki na samym czubku sterty przyszłości począł układać misterną konstrukcję tygodni, miesięcy i być może lat — pedantycznie złożonych w kant, wyprasowanych, ozdobionych zapachem teoretycznie słodkiego płynu do płukania tkanin, ale nieściągniętych w porę, więc teraz wytwarzających ten charakterystyczny, kwaśno-gorzki zapach, jakby w środku jesieni weszło się na łąkę pełną usychających kwiatów.
Vincent martwił go cały, a Julien nigdy nie nauczył się, gdzie należy oddawać wszystkie własne i cudze troski — zdawało mu się, że należy je przechowywać; ukrywać głęboko w środku i może o nie dbać, mówić: możesz być markotny i rozgoryczony, możesz pokazywać mi te blizny i się ich nie wstydzić; sądząc, że zaakceptowaniem wszystkich ciemnych wróżb mu pomaga.
Że odmawiając interwencji, podejmuje najsłuszniejszą rzecz na całym świecie.
W istocie jednak na barkach obległ mu ciężar, którego rozmiarów nie był jeszcze w stanie odczuć zmęczeniem na całym ciele — ten był tam zbyt krótko, by przypomnieć się drętwieniem rąk i opieszałością w ruchach.
Myślę, że to był najidiotyczniejszy pomysł, jaki tylko mogłem wymyślić. C z e k a ć — skarcił się tonem, w który mimo wszystko włożył typową dla siebie porcję rozbawienia i beztroski.
Początkowy plan różnił się od chwili obecnej — wydruk ciemniejących na białej kartce liter, cyfr i słupków pozostawić miał mu mimochodem; nawet nie w tym domu, w którym przecież nigdy nie mieli wpaść na siebie czystym przypadkiem. Ale tak też było dobrze; może nawet lepiej. Na sugestię Vincenta, objawiającą się w ekranie jego telefonu (do którego użycia, tak po prostu, otrzymał teraz dostęp), twarz zajaśniała mu promiennym uśmiechem. — Och, czyli ty… — urywając, uprzytomnił sobie przecież, że wyciągnięty naiwnie wniosek wcale nie musiał stać się rzeczywistym — bo Vincent i tak mógł sypiać z innymi, bo mógł sypiać ze swoją żoną, z którą co noc dzielił jedno łóżko; bo może w przeciwieństwie do własnej, wierzył w jej lojalność i tym samym pewność, że sypianie z nią jest bezpieczne.
Na moment upuścił wzrok na ziemię.
Bo tamtym się już zmęczyłem — odrzekł niepewny, czy istnieje właściwsze wytłumaczenie; wszystkie poniekąd brzmiały tak samo, równie nieważne i ważne jednocześnie.
A potem imię mu się s p o d o b a ł o, co potwierdziły nie tylko słowa, ale co dopełnił także długi, odbity na jego ustach pocałunek. Wciąż bawiło go, jak zabawnie łaskotały i drżały jego trzewia za sprawą jego choćby najdelikatniejszego dotyku. — Możesz tak mówić cały czas, zaczynam przekonywać się do niego coraz mocniej — nuty śmiechu znów doczepiły się do jego ust; kiedy obejmował ramionami vincentowy kark i wsuwał przymknięte powieki w wyżłobienie na jego szyi. A potem spoważniał. Zamilkł na dłuższą chwilę.
Kojarzysz te wszystkie złe dziecięce sny; te o zgubieniu się; wiesz, kiedy budziłeś się pośrodku ciemnego miasta, bez nikogo i bez niczego pod ręką. I nie wiedziałeś, która droga prowadzi do domu; tylko tyle, że jesteś od niego bardzo, bardzo daleko — zaczął leniwie, spokojnie, może nieco enigmatycznie. — Wiesz, one czasem się przypominają, kiedy faktycznie budzisz się pośrodku niczego. Mój przyjaciel poprosił mnie, żebym przestał sypiać na zewnątrz, więc szukałem chwilowego rozwiązania. Ale nie powinienem był szukać go tutaj, przepraszam — skruchę odbił także na jego skórze — pośrodku szyi, na której złożył krótki pocałunek, a potem odsunął się na długość ramion i delikatnie się uśmiechnął. — Zdecydowanie nie powinieneś się tym przejmować. Mam dużo przyjaciół, któryś z nich na pewno bardziej świadomie wpuści mnie do swojego domu — roześmiał się, odejmując (jak miał nadzieję) swojemu wyznaniu nieco powagi; może też zaniepokojenia, jakie mogło budzić. Uznał, że w końcu powinien być z nim szczery, skoro dotychczas raczył go bajkami o wiecznie zagraconym, wiecznie w środku remontu, wiecznie zajmowanym przez irytującego współlokatora mieszkaniu, które to przecież istniało tylko w wyobraźni. Być może bilet wstępu do wspomnianych przyjaciół — czy raczej ich sypialni — mógł wykupić sobie ofertą pomocy przy obklejeniu ścian, okien i płotów świątecznymi bibelotami; może wtarganiem do mieszkania małego zielonego drzewka imitującego prawdziwe; może wspólnym wybraniem się na poświąteczne promocje w sklepach, doradztwem i trzymaniem koszyka. Zamierzał odezwać się do Xaviera.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
ODPOWIEDZ