aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.



Lekens, Norwegia, godzina 07:00

Nieproszony szmer rozmów osiadł na jego ciele; skradał się po drewnianych, chroboczących schodach, pchnął zawiasy otwartego w korytarzu okna, z zachwytem wślizgnął się przez uchylone drzwi jedynego w willi pokoju, do którego wstępu raczej nie powinien mieć nikt — a już na pewno nie nieproszona, zbyt wczesna pobudka.
Ignorowanie tłumionych głosów, nazbyt żwawych i paradoksalnie jak na tę porę energicznych, graniczyło z cudem. Nie pomagało ani intensywniejsze zamknięcie powiek, ani obłożenie twarzy puchową poduszką — sen odszedł kuszony cudzą rozmową, której autorów, Monty, przez kilka minut nienawidził. Zdawało się mu początkowo, że to służba — ale przecież ich odprawił — a potem, że musiały być to osoby, których obecność wymuszona została przez rodziców bądź głowę państwa. W każdym razie, Monty'ego niekoniecznie interesowała treść rozmowy; przeciągając plecy, a następnie poprawiając potargane snem włosy, podszedł w końcu do okna i uwolnił je spod ciężaru ciemnej rolety. Miał wrażenie, że w nocy spadło, o ile było to możliwe, jeszcze więcej śniegu; biały puch pokrywał sobą cały świat i w nieznośny sposób skrzył się w ostrym, porannym słońcu.
Zastanawiał się… zerkając przez ramię na korytarz ciężko było dostrzec sąsiadujący pokój. Co prawda uchylone drzwi, zarówno w jego, jak i Alty’ego sypialni, stanowiły swego rodzaju zaproszenie, ale w obecnej odległości nie był w stanie dostrzec, czy mężczyzna jeszcze śpi. Czy w ogóle był w stanie w nocy zmrużyć oczy? Czy koszmary wróciły? I czy Monty, poza użyczeniem mu swoich ubrań i tym gestem, który z całą pewnością wyzbyty był znaczenia, mógł cokolwiek zrobić? Bo, naturalnie — chciał. I to wcale nie z powodów ocierających się o jego egocentryzm; w tym, co czuł wobec niego, nawet jeśli się nie znali, kryły się wyłącznie c z y s t e emocje.
Kiedy więc rozmowa nie cichła, a chłód dobiegający z uchylonych okien przystroił jego skórę drżeniem, postanowił zaryzykować. Przeszedł zdecydowanym krokiem przez swój pokój, korytarz i nieproszony wtargnął do j e g o sypialni. Już w progu orientując się jednak, że przesiąknięta jest nieobecnością; nienagannie pościelone łóżko wyglądało niemal tak, jakby nikt od dawna w nim nie spał. A on wpatrywał się w ten obrazek z czymś równym pretensjom; skoro Alty nie był tutaj, musiał znajdować się na parterze. Z kimś. Może to nawet on był inicjatorem tejże rozmowy, która wyciągnęła go przedwcześnie z łóżka.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Sposób, w jaki bladoniebieskie tęczówki sięgnęły zeszłej nocy obnażonej z obojętnością skóry jego ramion, gorsu i żeber — tej dławiącej się ciasną pętlą przemoczonej bawełny, nieprzypominającej już cienkiej i o rozmiar za dużej koszulki — nie tylko układa się z Baltasarem do snu, ale i wraz z nim otwiera następnego ranka powieki. Czyli brniemy w to po raz drugi, tak? pyta Montague Willema wyłącznie w swoich myślach; tej zagraconej przestrzeni głowy niemożliwej do uprzątnięcia. Siebie natomiast stawia przed całkiem inną zagwozdką: gorsze jest podejrzenie, że (cały czas) może się mężczyźnie podobać, czy nadzieja, że tak właśnie jest w rzeczywistości? To i tak nieważne; z mojej strony to już ledwie z n a j o m o ś ć, mająca skończyć się za kilka tygodni, powtarza sobie z irytującym uporem podczas zsuwania nóg z miękkiego, przyschniętego już materaca. Zerknięcie na wyświetlacz komórki dowodzi o wyjątkowo wczesnej godzinie porannej, czego nie może powiedzieć o krajobrazie malującym się za oknem: c z e r ń. Słońce w październiku wschodzi tu dopiero po siódmej, poprzedzając dni polarne; sprawdził to godzinę przed pierwszym wylotem na kraniec Norwegii — miał wówczas dziewiętnaście lat, to był wyjazd urodzinowy; blichtr nieszczerych życzeń i konfetti pocałunków. Zapamiętał. Ciekawe czy Willem pamięta; o rytmie wschodzącego słońca, nie jego urodzinach.
Rzucona na materac koszulka — zastępcza, pożyczona spontanicznie i bez wypowiedzianej prośby — również zsuwa się na drewniane deski lakierowanej podłogi. Baltasar już jej nie zakładał; całą noc i tak grzał się pod warstwami zażenowania, niepewności i wymierzonej w Monty’ego nienawiści (po cholerę jesteś taki m i ł y?!) więc teraz podnosi ją leniwie i zanim zdąży pomyśleć, mnie ją w dłoniach i przykłada do twarzy; tak pachną wspomnienia, które dziewiętnasto— i dwudziesto— letni Alty pragnął zachować na zawsze — a które obecny Alty wystawiłby na pchlim targu za dziesięć centów, chcąc pozbyć się ich jak najszybciej. Odwieszając kawałek bawełny na oparcie stojącego pod oknem krzesła, pozbawia się bokserek i wchodzi pod prysznic — wzdryga się, kiedy w skrawku szyby widzi swoje odbicie i bezwiednie przesuwa koniuszkami palców po pociągłej bliźnie zdobiącej szpecącej policzek. Przestań o tym myśleć, karci się głośno i wydziera na kafelki podłogowe, niemal na nie upadając — woda ściekająca po ciele w zestawieniu z łazienkową posadzką zachowuje się raczej jak oliwa. Ma wrażenie, że w tym odciętym od świata miejscu spędził już sto lat, a może i tysiąclecie — ścienny zegar wskazuje jednak na ledwie dwadzieścia minut, a Alty nie zamierza spędzać w orzechowym pokoju ani sekundy dłużej, dlatego wsuwa na siebie willemowy (inaczej nazywać go nie może; musi oddzielić się Willemem od utraconego Montague) sweter, wczorajsze spodnie i nie zagląda do jego sypialni, kiedy ostrożnie schodzi do kuchni, napotykając Menfrę. — Tak wcześnie i już na nogach? — ta pyta go, kulturalnie nie nawiązując do przeszłości, której chyba żadne z nich nie chce pamiętać. — To przez ten bałagan w godzinach; w Australii wracałbym teraz z uczelni — tłumaczy z niewyraźnym uśmiechem przyklejonym do kącików ust i pyta, czy sam mógłby coś ugotować. — Naleśniki? — zgaduje kobieta, a grymas zapisany pomiędzy ustami poszerza się we wdzięczności — Menfra potwierdza, że czas przed laty spędzony z Montym nie powstał tylko w jego wyobraźni. A więc kuchnia topi się wraz z bryłą kokosowego oleju, wrzuconego szczodrze na patelnię; powietrze skwierczy i brzmi z początku niepewnym i cichym, a wraz z każdym kolejnym naleśnikiem swobodniejszym śmiechem jego i kobiety. Przez kilka oddechów nawet klatka piersiowa bruneta unosi się z jakąś dziwną lekkością — jakby ktoś odjął jej wreszcie zalegającego tam dotychczas ciężaru. Alty bowiem zapomina, że to nie jedno z jego wspomnień; nie ma ani dziewiętnastu lat, ani miłości Monty'ego — i dociera to do niego dopiero w chwili, w której dostrzega go obok siebie. — Willem. Cześć. Wystraszyłeś mnie — stara się przekrzyczeć huczące serce i posyła mu swój delikatny uśmiech: drżący w prawym kąciku (podłużna blizna przechodząca przez łuk brwiowy i policzek nigdy nie pozwala ustać ów drżeniom) i czujny; całkiem inny od tego, jakim obdarowywał przed chwilą samą Menfrę. — Chciałbym kiedyś ją poznać. Jeśli będzie kiedyś w Australii, możesz dać jej mój numer — zwraca się na nowo do kobiety i zachowuje tak, jakby jej obecność była tu istotniejsza; nie potrafi nad tym zapanować. A serce wciąż nie potrafi się uspokoić.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Przemykał po domu wraz z ciszą; wcześniej, kiedy witali się z willą po męczącej, wielogodzinnej podróży, zdawało się mu, że jest w niej więcej ciepła, malowanego poprzez wiszące wszędzie rodzinne fotografie, trzaskający w kominku ogień, trzeszczące drewniane podłogi. Dopiero teraz, sunąc skąpanym w niepełnym oświetleniu zamczysku odkrywał, jak wiele sobie dopowiedział; ściany oblepiały wyłącznie obrazy, a jasne podłogowe deski zdawały się dość nowe — musiały zostać wymienione przynajmniej przed rokiem i z powodu czyjegoś kaprysu wzbogacone o nagrzewanie. Maszerował przez nie na boso — tak, jak zwykł spacerować poprzez nagrzane słońcem australijskie chodniki, nie przejmując się ciekawskimi spojrzeniami i zamkniętym w nim niezrozumieniem (trafił na s z e ś ć takich samych nagłówków, które udekorowane zostały nieostrymi fotografiami; zdjęcia pochodziły jeszcze z czasu przed wypadkiem i przedstawiały go w tej samej sytuacji: spacerował boso, obojętny na cały świat — ten sam, który zamieszczał później pod nieszczególnie ambitnym artykułem komentarze prezentujące niezrozumienie i nazywające Australijczyków dziwakami). Dopiero na schodach zwolnił i utracił na nich kilka cennych minut — z miną pełną determinacji poszukiwał choć jednego stopnia, który wydałby z siebie zdławiony
t r z a s k.
Czy były to wspomnienia, czy raczej upartość myśli oczekujących od tego miejsca czegoś poza tekturową makietą? Wątpił, by zdołał sobie to wszystko wyobrazić; sunąc palcem po pustej, dębowej komodzie, stojącej jeszcze kilkadziesiąt centymetrów przed kuchnią, nabrał pewności, że ktoś musiał okraść ten dom z ciepła. A przekonanie, że w miejscu tym (nie odnalazł tam nawet drobin kurzu) znajdowało się kiedyś coś dla niego ważnego, zdjęcie w tandetnej ramce, pogłębiło jego niechęć wobec tego kłamliwego, pstrokatego życia, w którym od czasu powrotu do żywych nie potrafił się odnaleźć.
Monty. Dzień dobry — odpowiedział jeszcze zamyślony, pochłonięty utraconymi wspomnieniami, lecz na tyle przytomny, by z typowym buntem poprawić chłopaka. Z markotną miną wbił spojrzenie w Menfrę, ale jej łagodne spojrzenie po kilku chwilach go zawstydziło, przekształcając nieprzyjemny grymas w uśmiech. Spytała, czy go obudzili; zawsze czekasz do ostatniej chwili, zaśmiała się, nalewając mu soku pomarańczowego do szklanki, a on poczuł się jak dziecko. Jednak nie to zaprzątało jego myśli — w ich epicentrum, niezmiennie znajdował się Alty. — Kto ma przyjechać do Australii? — zapytał, ale nie chłopaka; zwrócił się do Menfry i przez krótką, przedziwną chwilę, siłowali się na spojrzenia. Nie potrafił pojąc, czemu traktuje go z niewypowiedzianym wyrzutem. — Poza tym powinnaś być w domu, oddelegowałem wczoraj całą służbę — oznajmił nazbyt chłodno i oficjalnie; może dlatego, że przerażało go niezrozumienie jej myśli, a może dlatego, że nie pamiętając jej należycie, otrzymywał od niej zbyt dużo uczuć. — Nigdzie nie jadę, ten dom jest bardziej i tak mój, niż twój, Willy — żachnęła się, ale z czułością; — M o n t y — poprawił ją, nie potrafiąc jednak wykrzesać z siebie odpowiedniej dozy pretensji. — No i ktoś tu musi o was dbać, dzieciaki — rzekła z tak matczyną stanowczością, że Monty nie odważyłby się jej przeciwstawić; uśmiechnął się więc tylko i zerknął na Alty’ego, zwróconego teraz do nich tyłem. — Gotujesz? — wyszeptał ze zduszonym ziewnięciem, materializując się nagle gdzieś za nim. Może zbyt blisko i poufale; z trudem zdołał powstrzymać pragnienie splecenia rąk na jego talii.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Czasem spostrzega tę nową rzeczywistość, której istnienie dotychczas mu umykało — przeważnie wydaje mu się bowiem, że świat pozbawiony bezbrzeżnej miłości do Montague po prostu nie ma prawa się zrodzić; że będzie tam zawsze, zawieszony w samym centrum nieboskłonu i płonący najjaśniejszym z ciał niebieskich. Potem napotyka jednak na te chwile — drobne i ulotne, a jednak zmrożone do tego stopnia, że nie jest w stanie rozbić ich najcięższym z narzędzi: momenty, przez które niegdyś miękły mu kolana, a które teraz przyspieszają rytm jego serca w gniewnej nienawiści. To, jak Monty przemyka pośród świata bez choćby najcieńszego obuwia; jak zgrubiała mu wobec tego skóra, uodporniając się na niemal każdą zaostrzoną powierzchnię mogącą go skaleczyć (podobny upór towarzyszy mu także w zmaganiach codziennego życia). Jak czasem zdaje się być niezłomnie przekonany, że każdy winien jest wyspowiadać się mu ze swoich sekretów; a on tak bezczelnie może się ów spowiedzi dopraszać. Nawet sposób, w jaki suszy swoje włosy — nieważne czy po długiej, odprężającej kąpieli w wannie czy niedbale wypoconym prysznicu; jak wystawia wówczas swoją głowę na zewnątrz, maszerując w kółko i pozwalając, by to wiatr skradł mu ze złocistych pukli każdą kroplę wody. Drobnostki, przez które kiedyś go pokochał. Drobnostki, przez które teraz nie jest w stanie na niego spoglądać. To dlatego krzywi się w niezadowoleniu, kiedy Willem zza jego pleców domaga się z książęcą manierą nieprzeznaczonych mu informacji. — Właśnie mówiłam Alty’emu, że moja siostrzenica zna na pamięć chyba każdy strój, który ubierał kiedyś na te swoje zawody — Menfra zdradza jednak ich wspólne tajemnice, a Baillirgian nic nie może na to poradzić. Czuje się upokorzony; Wordsworth nawet bez swych wspomnień zdaje się mieć w s z y s t k o, a Alty zupełne nic — nie ma już nawet tej niewinnej wizyty czyjejś córki, która zakochała się w jego śmiesznym buncie przeciwko odzieżowym ograniczeniom. Swoją złość upycha więc w szklanej misce pełnej szarej, mętnej mieszaniny ciasta, wysmaża ją na skwierczącej patelni pełnej kokosowego oleju i układa ją na śnieżnobiałym talerzu z resztą pulchnych, parujących naleśników. A potem krawędź jego pleców, szczyt osłoniętych ciemnymi spodniami bioder i brzeg prawego uda wbija się w ciepło willemowego ciała, kiedy odwraca się z naleśnikową breją od elektrycznej kuchenki: wyszeptane “gotujesz?” mierzwi włoski na jego skórze w reakcji pilomotorycznej, a dłonie wraz z kruchością trzymanego naczynia przegrywają w starciu z twardością obcej skóry — zamiast na parskającą gorącem patelnię, ciasto wylewa się na sylwetkę blondyna. Wygląda to tak, jakby szklana miska właśnie na niego zwymiotowała. — Kurwa. Kurwa przepraszam — wydziera bezskładnie ze swojego gardła, nie czując wcale szczeniackiej satysfakcji z faktu, że sprawił mu problem; serce dudni mu w każdym zakamarku ciała bardziej ze strachu i zaskoczenia, a ulga towarzyszy mu już tylko z prostego faktu, że opróżniona zawartość szklanej miski zdołała ich od siebie odsunąć. — Boże mój, chłopcy, co wy wyrabiacie — z innej rzeczywistości dociera go głos trzeciej z przebywających tu osób, choć przez moment zdawało mu się, że cały opustoszały świat wypełnia już tylko on i Monty. Odstawia brudne, okradzione ze swojej zawartości naczynie na kuchenny blat, odcina przepływ prądu z elektrycznej kuchenki i sięga po przewieszoną przez rączkę od piekarnika ścierkę, z którą opada na kolana. To przecież nie tak, że zamierza w y t r z e ć Montague; swoje płonące ze wstydu tęczówki wbija w przemoczone deski podłogi. — Willie, leć szybko do góry się umyć, a ty Alty przestań to wycierać, ja się tym zajmę — wzdycha Menfra, a on przez moment obejmuje ciasno w ramionach wrażenie, że znów ma zaledwie pięć lat. Kiedy Monty znika z kuchennej przestrzeni, co bardziej c z u j e, niż dostrzega (powietrze zdaje się mniej gęste i ciepłe, łatwiej jest mu już oddychać), przez moment wpatruje się jeszcze w stygnące naleśniki i bezwiednie okrada je z chrupkich obrysów przypieczonego kokosowym olejem ciasta. Jest źle — wie, że jest źle, bo podobnych sytuacji jest coraz więcej; gromadzą się jak bałagan na strychu, obrastają hebanową pleśnią i przeciążają fundamenty całej rezydencji. Wątpi, by ktokolwiek uwierzył jego kruchemu zapewnieniu, że tym razem zrobił to p r z y p a d k i e m — a przecież nie może zostać odesłany; naprawdę potrzebuje tych pieniędzy. Dlatego decyduje się podążyć willemowym śladem; pragnie jeszcze raz go przeprosić, choć pod drzwiami mającymi wprowadzić go do jego pokoju, paraliżują go wątpliwości — chyba jednak nie wejdzie.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Co wy — ale przecież on nic — wyrabiacie; Monty zmarszczył gniewnie czoło i po prostu wpatrywał się w plamę lepkiej mazi zdobiącej kawałek koszulki, prawie całe spodnie oraz stopy. K a p a ł o — dudniąc ze śmiechem o podłogę; takie zabawne pac pac pac.
Nic się nie stało — odparł z lekkim przymusem, wciąż w tej żałosnej pozie, to jest: unosząc dłonie i wpatrując się w tę nieznośnie gęstą breję, cieknącą po materiale jego ubrania. Może trochę jednak dostrzegał w tym swoją winę — Alty od samego początku starał się wybudować między nimi granice, a Monty szczeniacko, jak w jakiejś podwrórkowej grze, je przekraczał. I czasem deptał, chcąc pozbyć się ich ostrych krawędzi. Tylko że w tych chwilach tracił nad sobą kontrolę i nie do końca był pewien, czego jest to wynikiem; może (ale tylko być może) nie powinien skradać się do niego w ten sposób i oczekiwać, że nie sprowokuje tym samym jakiegoś nieprzyjemnego zachowania.
Bo jasnym było dla niego to, że Alty zrobił to specjalnie.
Grałem kiedyś w takim serialu, mógłby powiedzieć, powołując się nie na pamięć, a oglądane ze zdziwieniem produkcje, w których wziął udział; była tam podobna, w pewien sposób, scena. Tylko że jego bohater miał wtedy szesnaście lat, co może i pasowało do przedstawianej sceny; teraz pozostawało mu się gorzko uśmiechnąć i skinąć głową, gdy Menfra, jako jedyna, zdawała się wiedzieć co i jak należy w takiej chwili uczynić. Tylko przecież ubrudzenie się ciastem nie było też wcale niczym szczególnie istotnym.
Zostawiał za sobą brudne ślady; naleśnikowe powidoki rozciągnęły się po szerokości tej nazbyt pedantycznie i nieco muzealnie uporządkowanej willi. Ściągnął jeszcze przed pokojem spodnie, rzucając je byle-jak i byle-gdzie, a potem, zamiast o całym tym zdarzeniu, myślał raczej o słowach Menfry. Niech twoja siostrzenica trzyma się od niego z daleka, mógłby i chciał powiedzieć, ale pokiwał wtedy tylko głową z fałszywym uśmiechem; nie wiedział, czemu uznawał to wszystko za pretekst do zbyt szybkich zaręczyn, a więc i kradzieży. Wyrzucając w pokoju koszulkę, równie niedbale, jak spodnie, zaczął sobie obiecywać, że zadzwoni do kogoś — może Floriny — i zaprosi ją na randkę, bo to jego zadurzenie, przepełnione zaborczością, doprowadzało go do obłędu. I chociaż wiedział, że mógłby się Alty’emu podobać — jak każdy inny mężczyzna — nie wiedział, czy w kręgu zainteresowań są także kobiety. A to znacznie utrudniało sprawę.
No i czy Alty wiedział, że Monty, wbrew wizerunkowi, jaki przedstawiony został światu za sprawą jego rodziców, mógłby i chciałby umawiać się z mężczyznami? I czy mogłoby to mieć jakiekolwiek znaczenie?
Nie domknął łazienkowych drzwi; ze złością wyswobodził się z ucisku bielizny, a potem wkroczył do kabiny prysznicowej. I może zadziało się to za sprawą zimnej wody, która zaskoczyła całe jego ciało (bo Monty zapomniał, że najpierw trzeba włączyć, a potem poczekać — dwie minuty i trzydzieści sekund — zanim woda się nagrzeje), a może stałoby się i tak; nawet tam, w kuchni. Nagły paroksyzm bólu wydarł z niego jęk, a potem posłał na same dno upokorzenia z głośnym trach. Przeklął. Nie zezwoliłby na to sobie w towarzystwie, ale w tejże samotni pieprzył jakiekolwiek konwenanse; był pewien, że rozwalił sobie na nowo nogę. Coś się w niej przestawiło, był tego pewien. Może kość znów pękła, ot tak, z kaprysu i niedopilnowania; odczuwał jej cierpienie w całej strukturze ciała. Nie miał odwagi sprawdzić; leżał na prawym boku i zaciskał mocno powieki, obawiając się ujrzenia tego samego stanu, w którym był tuż po wypadku.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
To ta symfonia następujących kolejno po sobie tragedii — najpierw: przekręca jego zwróconą ku starym, trzeszczącym schodom sylwetkę z powrotem w stronę sypialni, rzucając nią bezmyślnie o drzwi cudzego pokoju (och, wypadałoby je najpierw otworzyć, Alty), potem: unosi mniej więcej na wysokość podbrzusza jego rękę, mocując ją w palcach na klamce i sprężyście przyciskając. Orkiestra jest liczna, a utwór uhierarchizowany: pierwsze skrzypce brzmią dźwiękiem pożerającego słowa jęku, później wkracza donośny mlask upadającego ciała, a na sam koniec pociągły niby-pisk dłoni, które (jak zakłada Alty), próbują odnaleźć stabilność na mokrej szybie prysznica; jak gdyby ktoś niedbale smużył okno, albo przejeżdżał wilgotnym palcem po szklance. Nie waha się, kiedy wkracza niemal biegiem do środka, bo daleki, niedostępny Willem na te drobne okruchy chwil przemienia się w jego, t y l k o jego (a pod to jego podpisane jest: wyjątkowy, najlepszy, ukochany) Monty’ego, któremu musi, po prostu musi przybyć z odsieczą, nieważne co ów odsiecz od niego wymaga.
Monty? Monty, co się właśnie wydarzyło, bo… — podejrzewa, że ucięta końcówka zdania miała ułożyć się w coś rodzaju: bo brzmiało to co najmniej tak, jakby odwiedził cię wynajęty asasyn. Alty stoi już jednak w łazience, do której powiodły go uchylone (jakby zachęcając: śmiało, wchodź i nawet nie pytaj!) drzwi i wydostająca się spomiędzy nich, gęsta para — najwidoczniej woda zdążyła się już nagrzać.
Wordsworth leży na błyszczącej posadzce prysznicowej, w krętej konstrukcji ciała przypominając ofiarę wypadku samochodowego, albo wyglądając tak, jakby przed momentem ktoś zepchnął go ze szczytu bardzo stromych schodów. Leży n a g i. Alty widzi jego szczupłe, długie łydki, pnące się aż do umięśnionych, willemowych ud i w końcu willemowych pośladków. W tym punkcie bezwiednie odwraca wzrok, jak gdyby nie widział go bez ubrań już niezliczoną ilość razy, sam zresztą nieraz je z niego zdzierając (czasem dosłownie). — Och — wydostaje się niemal niemo z jego gardła, jakby to och doprawione miało zostać słowami: to ja nie będę ci przeszkadzać, zupełnie tak, jak gdyby nakrył blondyna na czymś nieco wstydliwym, albo nadzwyczaj prywatnym. Ale przecież Montague nie leży na kunsztownych kafelkach podłogowych dla swojej przyjemności. W pierwszej kolejności kroki wiodące go do kabiny prysznicowej układają się na palcach od stóp, a Alty próbuje sięgnąć okrągłej gałki od baterii, by zablokować strumień lejącej się wciąż wody (mężczyzna wyłożony na ziemi nieco uniemożliwia mu płynne przedostanie się do tego miejsca). — Mam… zrobiłeś coś sobie? Mam zadzwonić po karetkę albo jakiegoś lekarza twojej rodziny? — pyta krucho, kiedy wisi tak nad jego powyginaną niesymetrycznie sylwetką i dostrzega, jak ból — i być może złość — zaciska ciasno jego zęby (jest pewien, że gdyby wystarczająco się wsłuchał, zdołałby dosłyszeć ich szorstki zgrzyt), a potem ugina kolana i kuca tak jakoś nieopodal, ślizgając się w swoich przemoczonych skarpetkach i dotykając ostrożnie willemowego ramienia. Jakby mężczyzna miał rzucić się na niego ze swoimi długimi, ostrymi kłami i rozszarpać w zaledwie kilku szybkich haustach. — Chodź, Monty, obejmij mnie za szyję, albo ja cię tak o… — nakłania go, w końcu sam splatając jego ciało z klatką piersiową o rozpostartych, a potem zaciskających się na nim delikatnie ramionach. — Pomogę ci usiąść, okej? Najpierw tylko usiądziesz — wprowadza go powoli w każdy szczegół swojego improwizowanego planu, zastanawiając się, czy powinien zawołać Menfrę. Pewnie tak. Ale Menfra jest zbyt gwałtowna i Alty nie uważa, by była w stanie pomóc Monty’emu odpowiednio — najwidoczniej: w przeciwieństwie do niego. Obecnie to jednak nie wiara we własne zdolności (w końcu, dobry boże, uczy się na fizjoterapeutę) odpowiada za jego niezłomną chęć udzielenia mężczyźnie pomocy, a wpojona nauka o treści: bierz odpowiedzialność za swoje błędy, bo to przecież on, Alty, (może nie tak dosłownie) pchnął Willema na posadzkę łazienki, kiedy udekorował jego piżamę w gluty naleśnikowego ciasta.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Może faktycznie dałoby się w tym odszukać znamiona zaproszenia — zbyt śmiałego, oficjalnego i niewinnego jednocześnie — gdyby nie prozaiczność zakorzeniona w jego charakterze. Montague Wordsworth, ten nowy, może też stary, nie przejmował się splotem jakichkolwiek zasad — robił wyłącznie to, na co miał ochotę. A to oznaczało częste zostawianie brudnych naczyń w zlewie, bałaganiarstwo w sypialni, nieprzejmowanie się tym, w jaki sposób chadza po w ł a s n y m domu i niezamykanie jakichkolwiek drzwi, poza tymi wejściowymi, głównymi. Nie myślał więc o niczym szczególnym tych kilka minut wcześniej; potem mógł kłamać, tak pięknie i zuchwale jak na wielkim ekranie, że po prostu wiedział, lub po prostu się spodziewał. Że może dojść do powikłań, że być może niezbędna będzie mu czyjaś pomoc — wtedy otwarte drzwi miałby najwięcej sensu.
Tylko że Monty wcale nie chciał, by ktokolwiek pospieszył mu na odsiecz — ani Menfra, ani Lars, a przede wszystkim Alty.
Wyjdź! — ryknął więc z przeplotem bólu i złości, wstydu i upokorzenia. Usiłował nagle — z oczyma załzawionymi od bezlitosnego cierpienia — podnieść się, ale pogorszył tym samym swoją sytuację — spazm bólu wyrwał z jego gardła kolejny jęk. — Nie — odparł krótko, wrogo, przymykając oczy; zupełnie tak, jakby tym prostym gestem mógł nie tylko wymazać minione minuty, ale przede wszystkim odprawić stąd chłopaka. — Nikogo nie wzywaj. I zamknij oczy — wycedził, kiedy Alty delikatnie, jakby z obawą, dotknął jego ramienia. Idiotyzmem było zakładanie, że faktycznie zamknięcie oczu w czymkolwiek pomoże (bo, zgodnie z zasadami logiki, mogłoby wszystko pogorszyć), ale Monty zapragnął strzec swojej prywatności. Tej, która faktycznie naznaczona została upokorzeniem: wypadku, upadku, zniekształcenia, choć jego ciało zdążyło się już po tamtej katastrofie zregenerować. Może gdyby chodziło o kogoś innego, i może gdyby Monty miał za sobą jakieś odważne sceny filmowe, wszystko wyglądałoby inaczej — może nie wstydziłby się (bo i nie miał c z e g o) bycia oglądanym nago.
Mimo to przyjął tę niechcianą i nieoczekiwaną pomoc. Wyciągając dłoń lekko się skrzywił, wciąż odwracając wzrok od nogi; wtulił się w baltazarowe ciało i powtarzał ciche, urywane nie, poczekaj, nie, poczekaj, nie, kiedy chłopak pomagał mu w zajęciu lepszej pozycji. Lepsze jednak było wyłącznie to, że woda przestała atakować ich swymi rozgrzanymi igiełkami; ból zdawał się mu większy, a wstyd znacznie gorszy. Ale przynajmniej s i e d z i a ł, a nie leżał. — Jak to wygląda? — w pytaniu tym nie było już tej irracjonalnej złości; kłębiły się w nim wyłącznie strach i przerażenie. A on tak uporczywie odmawiał spojrzenia na swoją piszczel, że nie pozwolił Alty’emu się odsunąć — wciąż uparcie wciskał twarz w jego przemoczony sweter, zaciskając na nim także palce lewej dłoni.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
W y j d ź.
Dwudziestoletni Alty Baillirgian wydusił z siebie to głuche, niedumnie łzawe polecenie, zakotwiczając swoje duże, pistacjowe oczy w nagle chłodnej i nieprzystępnej twarzy wysokiego mężczyzny, stojącego u progu jego kuchennych drzwi. W powietrzu wibrowało echo poprzednich wyrazów; przykro mi, nie chcę, nie kocham, tak po prostu?, było miło, ale…, wytłumacz mi, tak czasem bywa, jeśli to tyle — po prostu wyjdź, a na podłodze, tuż przy piekarniku, formował się maleńki ocean kapiący ze smukłych, opuszczonych bezsilnie wzdłuż ciała, bladych dłoni. Nalewał im wody z kranu, chwycił po ulubiony kubek Monty’ego, który wcale nie chciał wchodzić — Alty go do tego zmusił, nawet nie czekał na odpowiedź. Jest tak ciepło, cholera, dzisiaj słońce pobiło swój rekord, chodź, wejdź, naleję nam wody, wyglądasz, jakby było ci słabo, no, chodź.
Montague wyszedł. Baltassare nie zamierza. Odgrodzony aż dwiema wiosnami — o szarej, kapryśnej pogodzie i niedającymi żadnych plonów, a tylko wszechogarniającą nędzę i głód — od tamtej wyklinanej chwili, dzisiaj zamierza zachować się inaczej: polecenie o wyjściu zostaje zignorowane, porzucone, wzgardzone.
Tak, jak powinno zostać odrzucone wtedy.
Jęki uciekające spomiędzy kształtnych ust równie zgrabnie, co wcześniej głębokie i rytmiczne oddechy, uwypuklają ciało chłopaka maleńkimi kropeczkami przerażenia — reakcja pilomotoryczna nie pozwala sprawiać mu złudnego wrażenia, jakoby ta sytuacja nie wywoływała w nim paniki. — Po co mam zamknąć oczy? Nie mogę, przecież się… I tak już wszystko widziałem — tłumaczy mu, w sposób wprost proporcjonalny do całej sytuacji — d z i w n y. Niejasny. Absurdalny. Nierozważny.
Wzrastająca wstydliwość Monty’ego okazuje się nowym smakiem w baltazarowych ustach, które nie potrafią jasno stwierdzić, czy ów smak przypada im do gustu. Wcześniej nie miał pojęcia o istnieniu tego rodzaju uczuć, nigdy niegoszczących w menu światowej sławy, zuchwałego i pewnego siebie aktora. Chyba trochę go to bawi. Trochę intryguje. Trochę wprawia go w zakłopotanie; w momencie, w którym mężczyzna wyławia z siebie rytmiczne i dwuznaczne słowa, okraszone ciepłymi, płytkimi oddechami smagającymi skórę szyi chłopaka, podczas przylegania ciasno do jego ciała. C h r y s t e.
I nagle, sam wydychając lepkie powietrze kabiny prysznicowej coraz ciężej i ciężej, otrzymuje to konkretne pytanie, którego nie potrafi początkowo rozwikłać. — Co wygląda? Gdzie cię boli? — wieje tym cichym, lekko tylko szeleszczącym pytaniem, próbując obrócić swoją głowę tak, by dostrzec sylwetkę mężczyzny wyraźnie, w pełni. Tylko że nie może. Bo Monty wszczepia się w jego ciało tak chciwie i uparcie, że krępuje mu ruchy.
Niepewnie odrywa dłoń swojej prawej ręki z ramienia blondyna, a potem delikatnie poczyna przeprowadzać palce po rozgrzanej, miękkiej i mokrej skórze. — Plecy? — zastanawia się, zatrzymując koniuszki na odcinku lędźwiowym. — Noga, kolano, piszczel? — kontynuuje, sunąc dłonią po każdym ze wspomnianych stref kolejno.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Przeważnie wątpił w siłę tego niespodziewanego i niezamierzonego zauroczenia. Powtarzał sobie, że zainteresowanie, jakim obdarzył Alty’ego, jest wyłącznie wynikiem jego chłodu, obojętności, znudzenia — a więc wszystkiego, co stanowiło jakiś niejasny i niezbadany przez niego fragment świata. A czasem wątpił w te swoje wyjaśnienia, dostrzegając niewidzialną nić przywiązania, która nie pozwalała mu się od chłopaka oddalać; czy ów nić była utkana z logicznych przyczyn, czy raczej zwykłego zauroczenia, pozostać dla niego miało przez jeszcze długi czas tajemnicą. Istotne tego dnia było to, że Monty został nagle pochłonięty przez przekonanie, że ma szansę, że jest na dobrej drodze (a co miało nadejść potem? Kiedy Alty znalazłby się już w jego łóżku — co wtedy?) i że wobec tego, jego prezencja musi pozostać nienaganna.
A, leżąc nagim pod prysznicem, z całą pewnością nie definiował słowa a t r a k c y j n y.
Przepraszam — wyszeptał, raczej jako konsekwencję tego, co nadeszło chwilę później: głośne łkanie zadrżało w łazienkowym powietrzu, jeszcze dusznym i wilgotnym od przerwanej kąpieli. Miał wcześniej wrażenie, że utracił wstyd jeszcze będąc w szpitalu, kiedy lekarze, pielęgniarze i rodzina musieli pomagać mu w wykonywaniu najprostszych czynności; czy to pana krępuje?, pytano, a on obojętnie wzruszał ramionami. Nie, niekoniecznie, może trochę. I dopiero teraz czuł to, co winien był chyba czuć w tamtym czasie: upokorzenie podsycane kłamliwym przeświadczeniem, że coś mu odebrano.
W wylewanych łzach tylko kilka należało do bólu — wszystkie podpisane były pod niepewność, strach i przekonanie, że wszystko byłoby lepsze, niż ta obita żałością sytuacja. Alty jednak nie zamierzał się ruszyć, a Monty nie do końca wiedział, czy zniósłby jego nieobecność; kierowany sprzecznościami, pragnął jedynie powrócić do granic tego poranka i zmienić podjętą wówczas decyzję. Zostałby w łóżku i nie wydarzyłoby się nic złego. — Noga. T-tam gdzie… — miał jeszcze widoczną bliznę. Wciąż odmawiał odwrócenia spojrzenia w tamtym kierunku; bał się konsekwencji, bał się nawet słowa “jeśli”. Bo jeśli znów było coś nie tak, miał utracić wszystkie otrzymane role. Miał zostać zmuszony do przynajmniej rocznej przerwy, a więc i biernego śledzenia, jak jego kariera powoli gaśnie, umiera. — T-tylko nikogo-o nie w-wołaj — przestrzegł, wciąż niespokojny i kompletnie oddany targającej nim panice.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Zapomniał. Sądził, że to niemożliwe, a jednak z a p o m n i a ł.
Jak to jest być obejmowanym przez Montague; jaką długość przyjmują jego smukłe, nieubrudzone trudem prawdziwego życia ramiona w stosunku do Alty’ego klatki piersiowej — czy udaje mu się spleść na jego plecach palce obu dłoni, czy te stykają się tylko lekko w koniuszkach; a może zostawiają przestrzeń na jeszcze jeden taki uścisk, może są w stanie pomieścić nawet cały zmaterializowany smutek i żal, którymi obrosły wszystkie baltazarowe ścięgna. Przede wszystkim nie pamiętał, jak to jest czuć się w ów ciepłym, obezwładniającym geście — zapomniał, że jest jak bezpieczna klatka z wczesnej młodości; kiedy uciekając przed kolegami dotykałeś tej jednej rzeczy, krzycząc "domek!" i nagle żadne zło nie mogło cię już dosięgnąć: byłeś uratowany.
Teraz pamięta; może nawet aż za dobrze.
Pozwala trwać ów wzniesionemu niespodzianie azylowi jeszcze przez długą chwilę — nie ze względu na Monty’ego, a na siebie samego. Jakby tylko tego potrzebował od objętych niepewnościami, paniką i goryczą dwóch długich lat, które teraz zdają się zepchnięte w to samo miejsce, w które niegdyś wsunął pamięć o willemowych ramionach.
Szloch niknący w baltazarowym swetrze (właściwie willemowym — przecież tylko go pożyczył), orzeźwia Alty’ego równie skutecznie, co soczysty litr wylanej na niego chłodnej wody. — Monty — mlaska pod nosem, jak zatroskany rodzic opatrujący zdarte kolano swojego dogłębnie zrozpaczonego dziecka. Oddala się torsem o kilka przejętych paniką oddechów, a wciąż pochwycony kurczowo sweter napina się w rozciągliwym materiale.
Monty — powtarza, przestawiając swą dłoń z willemowej łydki na jego plecy. — Spójrz na mnie — prosi niemal od razu, teraz dokładnie tą samą dłonią zadzierając podbródek Wordswortha delikatnie ku swojemu ciepłemu (ale wciąż ostrożnemu) spojrzeniu. Naciąga rękaw kaszmirowego, śnieżnobiałego swetra aż po koniuszki palców i przeciera nim willemowe oczy, pozwalając wsiąknąć łzom w i tak już lekko wilgotną, puszystą miękkość. — Oddychaj — cyzeluje to słowo cicho, ale wyraźnie — jakby tylko rozłożenie liter na osobne części miało zagwarantować spełnienie tej krótkiej prośby. Teraz mknie już koniuszkami po czole mężczyzny, łowiąc przyczepione do skóry kosmyki mokrych włosów; powykręcane w malutkie, zgrabne spirale i zaczesuje je palcami do tyłu, pozwalając scalić się z resztą blond czupryny.
Ze mną. Spróbuj wyrównać nasze oddechy — suponuje, kiedy poprzednie słowa zdają się nie działać — niepewnie chwyta za dłoń Monty’ego i wsuwa w wypukłość między swoimi żebrami, zaraz na mostku, pod swetrem; dotyk mokrej od przerwanej kąpieli dłoni blondyna wzdryga ciało Alty’ego lekkim, pociągłym dreszczem. — Jeśli coś się stało, pojedziemy do szpitala, lekarze ci pomogą — mówi gładkim, niemal lejącym się tonem; kłamie jedynie w pierwszej części przygotowanej na tragedie tego typu kwestii — wie, że nie mógłby pojechać razem z Willemem. — Ale czasem doznania zakorzenione we wspomnieniach odzywają się od razu w ciele; coś jak ból fantomowy, kojarzysz? I boli tak mocno tylko dlatego, że bolało kiedyś, właśnie we wspomnieniach — dodaje miękko, będąc już na pograniczu swojej wytrzymałości; tej cierpliwości i dobroci, którą może wydostać z siebie przy Montym.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Najchętniej — mimo bólu, wstydu i strachu — przemieniłby tę jedną chwilę w wieczność. W pewien sposób cieszył się, że Alty nie potraktował jego prośby w sposób poważny; może jednak ciężko byłoby cokolwiek z tego, co leżący pod prysznicem człowiek krzyczy w wyrazie szoku i cierpienia, uznawać za jakkolwiek ważne. Wiecznością mogło być więc to, co przed momentem zdawało się mu koszmarem; Monty nie chciał powracać do odległości wyznaczonych gdzieś tam, poza łazienką i tą sytuacją. Nie chciał, by Alty zabrał to swoje dobro i podarował je komuś innemu; nie chciał, by kiedykolwiek wypuścił go z orbity swojego serca.
A jednak spojrzał — na niego, nie nogę — pozwalając na to, by tak prędko to, kim dla siebie nie byli, ich rozdzieliło. Oczy szklane od łez, już pewnie boleśnie czerwone, nie potrafiły jednak usłuchać padającej prośby. Co jakiś czas odwracały się, mknęły po czeluściach łazienki i zaglądały wszędzie tam, gdzie nie było widma wypadku i dojmującego wstydu. Aż w końcu ustąpiły. A Monty pozwolił na to, by wszystko przebiegało tak, jak kiedyś, to znaczy: kiedy był dzieckiem. Chociaż nie wiedział i nie pamiętał, czy rodzice wręczyli mu kiedykolwiek podobną troskę.
W każdym razie Monty próbował — oddychać i myśleć, nie-płakać i nie-dramatyzować, chociaż cały ten strach i jedyne, wyraźne wspomnienie, wiążące się z wypadkiem, nie pozwalały mu odejść tak po prostu. Ale dotyk Alty’ego pomagał; pomagał też jego oddech i dłoń nagle odnajdująca dla siebie miejsce na jego rozgrzanym mostku. Oddychali więc przez moment razem, w idealnej synchronizacji; jakby byli jednym organizmem. — Nie chcę jechać do szpitala — wyszeptał, pozwalając na to, by ostatnie ciężkie krople turlały się po jego skórze. — Ale… — dopiero po tym ostatnim wyjaśnieniu, z którego nie zdołał wyłowić wszystkich słów, pojął, że gdyby coś naprawdę się stało, nie siedzieliby wciąż w tej samej pozie. Nieśmiało zwrócił więc spojrzenie na nogę, wciąż przepełnioną bólem, ale na szczęście prawdopodobnie zdrową. — Jakieś tabletki na to pomogą? — te przeciwbólowe; posiadał ich całą apteczkę. Lekko się odsuwając (niechętnie) usiłował zmienić pozycję, ale jego ciało wciąż protestowało: skrzywił się i ponownie zacisnął dłoń na swetrze Alty’ego. — Czyli to może… być tylko w mojej głowie? — może. Ale czy nie czyniłoby to z niego szaleńca? I czy wobec tego nie lepiej byłoby, gdyby faktycznie doszło do kolejnego złamania?
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Nienawiść; ta ciepła i znajoma, bezpieczna; mająca go nigdy nie zawieść — w końcu w jej składnikach nie ma miejsca na żadne naiwne nadzieje, oczekiwania, które można zdmuchnąć oddechem jednego niepochlebnego słowa — poczęła czeznąć pod wpływem silnego dotyku willemowej dłoni, umiejscowionej gdzieś w okolicach mostka ciemnowłosego dwudziestodwulatka skulonego u podnóży prysznica. Alty nie ma siły, by wciąż uparcie trzymać palącą mieszaninę rozgoryczenia i niewypowiedzianych pretensji kurczowo przy swojej piersi, która porusza się wówczas ciężej, w rytm gęstego, skażonego ołowianymi uczuciami powietrza.
Rozciągająca się na kafelkowej posadzce kałuża stygnącej wody wsiąka zimnym dreszczem w miękkość baltazarowych ubrań; wychodząc kilka chwil później z łazienki, będzie zastanawiać się, w co takiego tym razem ma odziać swoją sylwetkę, skoro wciąż nie odnaleziono zagubionego wczorajszego wieczora bagażu, a od Montague pożyczył zaledwie jeden sweter i jedną cienką koszulkę. Chwilowo nie istnieje jednak żadna przestrzeń poza ozdobionymi w błyszczące białe płytki ścianami, a także żadna inna galaktyka poza willemowymi oczyma migoczącymi zielenią, nakrapianą tu i ówdzie złotymi cętkami, które wyglądem przypominają chłopakowi ciała niebieskie oglądane z bardzo, bardzo daleka.
Pomogą wyciszyć ból, ale go nie wyeliminują. Nie naprawią. Mimo wszystko powinieneś pojechać na prześwietlenie — oznajmia swoim nowym, okradzionym z gorzkich nut tonem, któremu — ma nadzieję — nie pozwoli zagościć na dłużej; a przynajmniej nie w Monty’ego obecności.
Powietrze znów zdaje się tężeć, lecz tym razem nie od dokładanego na nowo ciężaru nienawiści; teraz to coś innego, coś, czego Alty pragnął już nigdy nie poczuć — nie przy Willemie, nie przy kimkolwiek — i co odzywa się pod osierdziem głuchą paniką; taką, w którą tylko on potrafi popaść w chwilach tego typu; taką, która prowadzi ogłupiałe zwierzęta leśne pod reflektory samochodowych świateł. — Nawet jeśli to tylko w twojej głowie, nie zmienia to faktu, że ból jest prawdziwy — raczy go słodko-gorzkim amalgamatem pokrzepienia stosowanego dotychczas względem samego siebie; w tych najgorszych momentach, podczas których przekonanie o jednostronnie pielęgnowanej miłości piekło w każdej tkance jego skóry, nie pozwalając zbić gorączki na żadne znane mu sposoby.
Obawiał się trzech, zaledwie t r z e c h zgubnych sytuacji. Strach paraliżował go na myśl, że Montague mógłby przypomnieć sobie — samoistnie lub za czyimś wpływem — o niechlubnej, upokarzającej przeszłości płynącej pod baltazarowym imieniem. Bał się także tego, że tak jak organizm blondyna przywoływał teraz wspomnienie o zamierzchłym bólu, jego wspomnienia mogłyby odtworzyć znów uczucia, którymi to przecież mężczyzny już nie darzy; niepokoił się, że wówczas mógłby pocałować dwudziestoośmiolatka, lub — co gorsza, sam zostać przez niego pocałowanym. Teraz dodaje do listy także czwarty, nieprzewidziany podpunkt; czuje, że w opuszkach dociskanych silnie do jego piersi kryje się pewna nieprzyzwoitość — taka, która zdolna jest zmierzyć nie tylko jego puls, ale i rytm oddechów, a przede wszystkim uderzenia reagującego na poszczególne słowa i gesty serca; co jest tak osobliwe, tak fantazyjne, że policzki bruneta oblewa rubinowy wstyd.
Dasz radę wstać? — pyta, ostrożnie wsuwając płaskość rozwartej dłoni pod mężczyzny kolano; stara się delikatnie je zgiąć, unosząc tym samym ku łazienkowemu sufitowi.
ambitny krab
lunatyk
ODPOWIEDZ