chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
- Zdecydowanie – odpowiedziała szeptem łaskocząc oddechem policzek Stanton. W łazience snuła przeróżne wizje a jej ciało dopraszało się o więcej, lecz wystarczył pocałunek aby się uspokoiła. Tak, jakby przez cały ten czas nie mogła się doczekać nie tyle co bliskości a tego aby być we właściwym miejscu, bo tak – teraz w nim była.
Wszystkimi cząsteczkami swego ciała czuła, że była tam gdzie powinna.
Nie pojmowała tego i nawet nie próbowała. Po co tłumaczyć coś, co jej zdaniem było dobre? Co uważała wręcz za przełom, który pomoże jej zrozumieć wiele innych spraw (prócz właśnie tego, skąd ów poczucie).
- Czuje, że właśnie tak powinno być. – Wymsknęło się jej. Nie zamierzała brzmieć aż tak poważnie i doniośle, jakby właśnie coś deklarowała albo oczekiwała. Obie doskonale wiedziały, gdzie się znajdowały, co tutaj robiły i dokąd po wszystkim wrócą. To wszystko miało swój termin przydatności, konkretną datę, od której nie mogły się odwrócić. Taki już był świat a własnego życia nie zmieniało się tak po prostu pod wpływem przekonania, że tu i teraz działo się coś wyjątkowego.
Czy aby na pewno?
Nie dając Beverly czasu na reakcję ani na odpowiedź, znów połączyła ich usta w pocałunku. Wyczuwała pewną dozę niepewności w sposobnie w jakim formowały się drugie wargi, ale to jej nie przeszkadzało. Pocałunki były jak taniec. Doświadczenie zdobywało się dzięki praktyce. Margo nie wiedziała jednak, czy to było związane z niewielką ilością pocałunków, które Stanton w swym życiu wymieniła czy po prostu czuła się niepewnie stojąc w namiocie, do którego każdy mógł wejść.
Po kolejnym pocałunku wciąż stojąc blisko kobiety zawiesiła ręce na jej ramionach. Wyglądały teraz tak, jakby tańczyły na szkolnym balu.
- Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam. – Nie chciała zostawiać między nimi złej krwi. Nie żeby jakaś była, bo uważała tamtą sprzeczkę za zwyczajną emocjonalną dyskusję a nie prawomocną kłótnię, po której był czas na ciche dni. Wiedziała jednak, że nie każdy rozróżniał jej temperament od szczerej złości, po której nie chciałaby już mieć nic do czynienia z drugą osobą. – Byłam dodatkowo zła, bo Lauren zrobiła ci kawę z mlekiem, co kuło w moje poczucie bycia dobrą gospodynią.. – Nie tylko w to ją kuło, ale tego raczej już nie musiała tłumaczyć. Wiadomo, że nie rozchodziło się o samą kawę.
Przewróciła oczami i odsunęła się od Beverly tylko po to aby swoje rzeczy złożone w kostkę przełożyć z koca na łóżku bezpośrednio na swoją torbę.
- Mamma wpoiła nam, że w domu nie może niczego brakować, nawet jeśli samemu się czegoś nie używa albo nie je. Zawsze wie wszystko o swoich gościach i dba o nich tak bardzo, że wszyscy od razu ją kochają. – Opowiadając o rodzinie uśmiechnęła się ciepło i usiadła na krawędzi łóżka patrząc na Stanton. – Chciałam być taka jak ona. Superbohaterka, która swymi daniami i otaczającą wszystkich opieką, poprawia humor. Zamiast tego.. – Machnęła ręką z rezygnacją. – ..dostałaś mleko i cukier gdzie indziej. – To ją zwiodło, co mogło brzmieć komicznie, ale tu nie chodziło dosłownie o mleko i cukier. Jeżeli się o kogoś zabiegało, to starało się z całych sił aby zapewnić tej osobie wszystko; komfort, poczucie zainteresowania i bezpieczeństwo. Na to wszystko składały się małe gesty, drobne podarki albo właśnie zaspokojenie kawowych potrzeb.
Detale były bardzo ważne, jak nie najważniejsze.
- Brzmię jak wariatka – stwierdziła, bo dobrze wiedziała jak to brzmiało. Otwierała się przed Beverly, wywlekała samą siebie na wierzch, ale nie zawsze to co w środku było piękne, powabne i miękkie w dotyku.
- Kiedy jedziesz do miasta? – Wczoraj, kiedy znów tylko minęły się w namiocie wymieniając w łóżku, wolontariuszka wspomniała o konieczności wyjazdu po zapasy. Nie podała terminu, bo jeszcze go nie znała, ale może coś się zmieniło. – Czemu ktoś inny nie pojedzie? Możesz udawać chorą. Wystawię ci zwolnienie. – Uśmiechnęła się gotowa wystawić lewe zaświadczenie byleby Beverly została na miejscu. W mieście, a raczej w drodze do niego, nie było bezpiecznie. Wolałaby aby kobieta się nie narażała, nawet jeśli (zdaniem Margo) wolontariusze będą mieli obstawę wojska.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Było coś niezwykle prawdziwego w słowach Margo. Nikt im nie wmówi, że to, co obie czuły było czymś złym. Czym były narzucone zobowiązania, w zetknięciu z nasyconym uczuciem, towarzyszącym każdej interakcji? Być może wszystkie poprzednie wybory miały doprowadzić je do tej, konkretnej sytuacji, kompletnie zmieniającej dotychczasowy stan rzeczy.
Myślała o tym, przymykając oczy przy kolejnym pocałunku, próbując dopasować się do drugich ust. Z chęcią do nich lgnęła, chcąc wybadać dokładniej ich strukturę i kształt, skłaniający do przedłużania chwili. Mogłaby spędzić w podobny sposób przynajmniej połowę dnia, co uzmysłowiła sobie z pewnym zaskoczeniem.
Niewiarygodne, jak intensywnie działała na nią ta kobieta. Wciąż po części nie dowierzała w to, co miało miejsce. Zupełnie, jakby trwała w przyjemnym śnie, z którego nie chciałaby się obudzić.
Przyciągnęła Włoszkę nieco bliżej siebie, otaczając ją ramionami w pasie. Żałowała, że nie miały tego namiotu na wyłączność, ale dopóki do środka nie dobijał się żaden z medyków, powinny jak najlepiej wykorzystać ten stan.
- Wzbudzam w tobie aż tak duże emocje? - zapytała zaczepnie, mierząc się ze spokojnym wzrokiem pani doktor. Obie działały na siebie w podobnie namiętny sposób, uwalniający całą masę odczuć; czy to na zewnątrz, czy w środku.
- Ja też przepraszam - za to, że zachowała się jak rasowy podjudzacz, mając dookoła niewyżytych żołnierzy. Trochę pogubiła się w tym, jak postrzegała ją Margo, jednak teraz, po otrzymaniu bardzo konkretnych sygnałów, nie miała już nic na swoje usprawiedliwienie.
- Hej… - nie sądziła, że Margo tak bardzo będzie przeżywać kawę z mlekiem i cukrem. Warunki, w których przyszło im przebywać nie były najlepsze, a logistyka ledwo pozwalała na regularne dostarczanie towarów. Nie powinna brać na siebie winy za coś tak niepozornego jak kawa z dodatkami.
Pozwoliła na przejście w stronę pryczy i zgarnięcie ubrań, aby zrobić po chwili to samo, ze swoimi rzeczami. Jednocześnie słuchała całego wywodu na temat bycia dobrą gospodynią, czego wcale nie uważała za wariactwo.
- Mi zdecydowanie poprawiłaś humor i to nie jeden raz - przyznała, gdy już mogła usiąść tuż obok Margo. - Nie wszystko musi kręcić się wokół cukru i mleka. Szczerze mówiąc, mogłabym nawet pić zwykłą wodę z kranu, dopóki siedziałabyś tuż obok i dotrzymywała mi towarzystwa.
Nie przesadzała. Mówiła to, co naprawdę czuła. Obecność pani doktor rekompensowała wiele innych rzeczy, bez których była w stanie się obejść. Nie nastawiała się na wielkie luksusy i mnóstwo udogodnień, przebywając w obozie dla uchodźców, w Syrii. Byłaby nawet w stanie nocować pod gołym niebem, jeśli to wiązałoby się przebywaniem z najlepszą specjalistką od chirurgii, jaką znała.
- Najwyraźniej do takich właśnie wariatek mam słabość.
Na nowo utkwiła wzrok w Bertinelli, z wolna sięgając do jej dłoni. Spokojnie powiodła po niej palcami, bez przesadnego analizowania własnych słów. Czy nie brzmiała zbyt poważnie, albo wręcz żenująco.
- Niedługo. Pewnie za dwa, trzy dni - sama nie wiedziała, kiedy dokładnie zjawi się w mieście. Termin był ruchomy, a wiele zmiennych zależało od Ra’ida i jego sposobów pozyskania odpowiedniego kierowcy. To nie mógł być pierwszy, lepszy tubylec, który wywiezie ich na jakieś pustkowie, albo wykręci numer, zostawiając bez transportu powrotnego. Bez konkretnego kontaktu z dowództwem, musieli działać na własną rękę. W pełni polegać na własnym doświadczeniu i intuicji, dlatego nie porywali się z wyprawą „na już”.
- Wystawiłabyś? - podchwyciła, posyłając Margo zaintrygowane spojrzenie. - I mogłabym wtedy cały dzień leżeć w twoim łóżku?
Mając na uwadze codzienność, związaną z przeżywanym zmęczeniem i presją, nie pogardziłaby wizją całodniowego odpoczynku.
- Jak się czujesz po dzisiejszym dniu? - dopytała, przesuwając dłoń za plecami Margo, w stronę jej ramienia. Zasugerowała tym samym, aby oparła się o nią, dla większej wygody. - Może przynieść ci herbaty, albo coś do zjedzenia?
Po wysiłku, związanym w asyście przy porodzie, obie zasługiwały na odpoczynek przed jutrem. Każdy dzień wyglądał inaczej i nawet ten najbardziej z pozoru spokojniejszy mógł przerodzić się w zupełny chaos.

chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
Uważnie popatrzyła na siedzącą obok Beverly przyznającą się, że drobne rzeczy nie miały znaczenia. Cieszyła się z tego powodu, ale wiedziała też, że gdyby były w innym miejscu i ona sama posiadałaby większe możliwości, to postarałaby się o więcej. Czyniłaby drobne gesty, dopieszczałaby drugą osobę i przede wszystkim stawiałaby na romantyzm, bo Margarita Bertinelli była przesadnie niepoprawną romantyczką. Tak zafiksowaną, że właśnie słowa Stanton uznała za takowe.
- Dziękuję – szepnęła bardzo cicho ciesząc się, że kobieta jej nie wyśmiała. Ba, że zrozumiała w czym rzecz. Że nie rozchodziło się tylko o kawę i mleko, ale o ogół spraw, których te rzeczy były symbolem. Dla Margo jako lekarce detale były bardzo ważne, dlatego zwracała na nie uwagę.
- Potem mi nie wypominaj, że cię nie uprzedzałam. – Uśmiechnęła się czule. Przynajmniej parę razy nazwała samą siebie wariatką dobrze wiedząc, jak ludzie postrzegali włoski temperament. W kraju nie czuła się w taki sposób, ale poza nim często spotykała się z szokowanym spojrzeniem, jakby była z innej planety lub co gorsza wywodziła się z innego gatunku.
Odwróciła dłoń wierzchem do góry i wprawiła w ruch swoje palce zaczepiając te należące do Beverly.
- Bez mrugnięcia oka. – Była gotowa nagiąć zasady i skłamać wypisując zwolnienie, które niestety w tym miejscu nie funkcjonowało tak samo jak w normalnych warunkach. Margo mogła co najwyżej napisać na kartce cudowną adnotację, lecz i ona nie miałaby prawomocnego wpływu. Najpewniej tylko położenie Stanton do szpitala (w ciężkim stanie) mogłoby skłonić koordynatora wolontariuszy do wysłania do miasta kogoś innego. Tak, Bertinelli była pewna, że wszystko przechodziło przez jego ręce i każdy w obozie wiedział o takowych procedurach. Sama się na tym nie znała skupiając głównie na pracy w części medycznej. Nie potrzebowała tej wiedzy aby móc pracować ani tym bardziej nie czuła potrzeby podważania słów Beverly, której wierzyła na słowo. – Gdybym musiała to osobiście bym cię w tym łóżku trzymała. – Wolną dłonią wskazała na skromną leżankę, na której teraz siedziały. Nie było to najwygodniejsze miejsce; nie było komfortowe ani nie dawało poczucia prywatności, ale wystarczało. Musiało, skoro do tej pory Stanton jeszcze się nie wyprowadziła, chociaż (chyba nawet dziś) mieli postanowić nowy namiot i dowieść potrzebne rzeczy.
- Dobrze – Miała dzisiaj wolne, więc poza incydentem z sierżantem nie było na co narzekać. Nawet poród podnoszący adrenalinę nie wybił jej z rytmu. Przywykła do stresu związanego z pracą. Można by rzec, że była lekko od niego uzależniona. – ale wolałabym, żebyś nie jechała do miasta. – Wiedziała, że nie miała nic do gadania, ale dopóki były w strefie względnego bezpieczeństwa, to lepiej z niej nie wychodzić. Czemu w ogóle wolontariusze mieli jechać po zapasy? Nie mogli tego zrobić sami żołnierze? Musiała o to zapytać jednego z nich. – Nie chce. Zostań tu. – Z początku oparła głowę na ramieniu wolontariuszki, ale szybko się zreflektowała i wyprostowała dłonią sięgając do blond włosów. Zaczesała je za ucho odkrywając szyję, ku której sięgnęła wargami. Uświadomiła sobie, że to mogła być jedyna chwila sam na sam. Miały fart, że nikogo nie było w namiocie, ale na pewno szybko się to zmieni. – Czy ktoś ci mówił, że masz przecudne pośladki? – wyszeptała do ucha nawiązując nie tylko do fragmentu, który widziała przez kotarę, ale również na podstawie obserwacji z dnia codziennego. – Kształtne, jędrne.. – Z zadowoleniem zamruczała nie kryjąc uśmiechu, z którym spojrzała w jasne oczy. – Bellissimo, Bella. - Opuściła wzrok na drugie wargi jednocześnie przegryzając swoją dolną. Gdyby tylko miały warunki dosłownie dobrałaby się do pośladków Stanton.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Nie przerażała jej wizja spędzania czasu z szaloną Włoszką o specyficznym temperamencie. To właśnie ekspresyjny charakter i otwartość, idąca w parze z nieodpartą charyzmą przyciągnęły uwagę Beverly, w pierwszej kolejności. Nie była zadowolona ze śmierci informatora cennego dla australijskich służb, ale wypadki chodziły po ludziach. Facet nie miał większych szans na przeżycie, a lekarze zrobili, co mogli, aby nieco ulżyć mu w cierpieniu. Takie były realia wśród ogromu piasku, wpływającego na dostępność środków pierwszej pomocy.
Dobrze wiedzieć, że Margo była w stanie nieco nagiąć święte zasady medycyny, aby zatrzymać ulubioną wolontariuszkę na miejscu, w obozie. Gdyby okoliczności były inne, chętnie skorzystałaby z tej alternatywy. Być może rzeczywiście powinna zmienić pracę i co jakiś czas jeździć na wolontariat w podobne miejsca? Pytanie czy trafiłaby znowu na panią Bertinelli, będącą głównym powodem takich, a nie innych myśli. Gdyby rozchodziło się o inne towarzystwo, nie miałaby takich dylematów.
Musiała za to przyznać, że wzmianka o przytrzymywaniu w składanym łóżku wypadła… ciekawie.
- Brzmi bardzo dosłownie - stwierdziła, wymieniając z Margo znaczące spojrzenia. Cóż, nigdy nie przechodziła do rzeczy w tak szybkim tempie. Broniła się rękoma i nogami przed niezobowiązującymi zbliżeniami, przy czym niczego jeszcze z lekarką nie próbowały. Nie ściągały z siebie ubrań i nie naciskały na szybkie zbliżenia, zamiast tego pozwalając sobie na pełne rozsmakowanie w całej energii, która je okalała. Dawkowały ją powoli, w odpowiednich ilościach, aby czasami jej nie przedawkować, co w aktualnych okolicznościach mogłoby się skończyć różnie. Były daleko od postępowych cywilizacji, w których prawa człowieka oraz wolność co do preferencji jest w pełni akceptowana.
- To tylko parę godzin - zapewniła, głęboko wierząc w szybkość przebiegu całej „operacji”. - Zanim się obejrzysz, będę z powrotem. Potrzebują mnie ze względu na arabski, więc wiesz…
Łatwo się nie wykręci.
- Mnie i Ra’ida.
Powinna przekazać Margo jak najwięcej bezpiecznych informacji na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy szukać tych konkretnych wolontariuszy u koordynatora. Mieli alibi na wyprawę do miasta, ale całą resztę, łącznie z wyposażeniem niezbędnym do zrealizowania misji, trzymali w tajemnicy.
Uśmiechnęła się za sprawą prośby, związanej z nieopuszczaniem stanowiska na krawędzi łóżka.
Pozwoliła na zbliżenie warg do szyi, co wiązało się z przyjemnym łaskotaniem. Dłonią, wcześniej opartą o ramię Margo powiodła po jej wilgotnych włosach, zatrzymując na plecach, przy łopatkach.
- Zauważyłaś - wyszeptała z zadowoleniem, po raz kolejny wymieniając się z panią doktor spojrzeniem. - Widzisz… wydaje mi się, że słodzisz mi tak bardzo, że przy tobie nie potrzebuję żadnego cukru.
W przeciwieństwie do Lauren… Wyszło dobrze? Odzywka sklejona zaledwie pod wpływem chwili, ale chyba nie brzmiała najgorzej? Byłoby jej cholernie głupio, gdyby Margo uznała ją za beznadziejną czy wyjątkowo nietrafioną.
- A czy tobie mówił ktoś, jak doskonałe masz usta? - przekazała szeptem, zerkając to na wspomniane wargi, to na brązowe oczy. - I jak niesamowicie zjawiskowo wyglądasz, kiedy krople wody spływają po twojej skórze?
Piła do wiadomej sytuacji, z której i tak się nie wywinie. Miała oczy i potrafiła docenić piękno, kiedy je widziała.
Nie czekając na kontrę ze strony Margo, pochyliła się przodu, kolejny raz łącząc ich usta. Tym razem zrobiła to nieco pewniej, przymykając jednocześnie oczy. Nieco przypadkowo naparła na ciało Włoszki, chcąc się obrócić, co skutkowało małą destabilizacją konstrukcji. Wygodniej byłoby ułożyć się na boku, co Bev delikatnie zasugerowała, przysuwając dłoń do obojczyka Margo. Nie musiała się do tego stosować. Obie mogły równie dobrze pozostać na krawędzi łóżka polowego, dopóki do środka nie wejdzie reszta mieszkańców. Raczej usłyszą ich na zewnątrz, o ile obie nie oddadzą się bez pamięci aktualnej czynności.

chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
- Nie da się ich nie zauważyć. – Na początku nie miała jak dostrzec walorów Beverly, bo tę ciągle widziała za ladą podczas posiłków. Później na nią nakrzyczała i nie w głowie były jej oddalające się pośladki. Te zauważyła później, napotykając wolontariuszkę w łazienkowym kontenerze i od tamtej pory nie darowała sobie spojrzenia w dół, kiedy tylko miała na to okazję. To było silniejsze od niej, ale też już za pierwszym razem uznała w swej głowie, że lepszych pośladków nie widziała. Może jakaś przechodząca obok na ulicy kobieta posiadała podobne, ale na te konkretnie od jakiegoś czasu mogła zerkać czując się przy tym jak zahipnotyzowana (i też lekko napalona, jak Reksio na szynkę).
Z rozbawieniem prychnęła pod nosem i palcem zaczepnie tycnęła czubek nosa Beverly.
- Wybrnęłaś. – Nie tylko minimalizując zazdrość o Lauren, ale też nieco uspokajając Margo w kwestii bycia idealną gospodynią. Zamieniając te tematy w lekki żart, który wpleciono w rozmowę o pośladkach Bertinelli poczuła się zrozumiana i przede wszystkim nie zignorowana, bo Beverly nadal postarała się o zapewnienie swego stanowiska w temacie mleka i cukru. Margo to doceniała, bo choć rozchodziło się o błahe sprawy, to właśnie je dostrzegała.
- Pokazałam ci lepszy..profil utknęło w gardle, gdy przyjęła kolejna pocałunek. Oddała się mu, jak i Beverly, której ufała na tyle, że nawet nie poczuła początkowego zachwiania niestabilnego łóżka.
Uśmiechnęła się nie czując oporów przed wygodniejszym ułożeniem się na małym łóżku. Nie były to luksusowe warunki ani takie, jakie człowiek by chciał mieć kładąc się z kimś po pierwszych pocałunkach, ale to powinno wystarczyć. Ba, wystarczyło zwłaszcza, że Bertinelli się nie śpieszyło. Nie żeby nie chciała, ale gdzieś z tyłu swej głowy obawiała się, że nagłe przeskoczenie z pocałunków do ostrego seksu wzbudzi w niej poczucie winy, którego teraz nie czuła. Ani przez chwilę też nie pomyślała o żonie; nie zadręczała się myślą o jej zdradzie ani tym, że sama robiła coś źle.
Była tylko ona i Beverly.
Ułożyła się na boku przodem do leżącej obok kobiety. Miała jej twarz naprzeciwko swojej. Jej usta, które znów musnęła i włosy raz jeszcze zaczesane do tyłu. Opuszkami palców musnęła jasny policzek, zakreśliła linię żuchwy i przesunęła nim w stronę szczytu nosa. Kończąc wędrówkę raz jeszcze pocałowała kobietę rozkoszując się momentem spokoju i ciszy. Nie potrzebowała słów. Nie musiała czekać na głośną zgodę, którą dopatrzyła się w jasnym oczach, kiedy jej dłoń wylądowała na biodrze. Bardzo powoli przesunęła nią na krawędź koszulki i swobodnie dotknęła skóry na boku. Każdy ruch konsultowała z drugim spojrzeniem jednocześnie swym własnym sugerując, że to tylko podchody, skromne zaczepki i poznawanie ciała fragment po fragmencie. Bez zbędnego pośpiechu lub oddania się czemuś, na czym mogły zostać przyłapane a co wydawało się nie być przez nie mile widziane.
W tej panującej w namiocie ciszy wyłapała rozmowy z zewnątrz. Spodziewała się, że to pozostali lekarze, dlatego przewróciła się na plecy dociskając ramię do klatki piersiowej wciąż leżącej na boku Beverly. Zerknęła na nią, a potem w stronę wejścia do namiotu. Machnęła ręką lekarzom, którzy podzielili się najświeższą historią z pracy oraz nie zapomnieli napomknąć o nowonarodzonym dziecku. Nikt nie wspomniał o tym, że obie leżały na jednym łóżku, bo robiły to już od dwóch dni. Jedynie Marcos (czy jak on tam się zwał) zasugerował, że ma nocną zmianę, więc Bertinelli mogła skorzystać z jego łóżka.
Nie zrobiła tego.
Nie ruszyła się z miejsca kątem oka obserwując co robili inni lekarze i jednocześnie co chwilę patrząc na Stanton, która wydawała się przysypiać. Znów zaczepnie trąciła ją palcem w nos i od razu złapała za dłoń, którą się objęła. Odwróciła się na drugi bok ciało dociskając do Beverly i przymknęła oczy zadowolona, że wreszcie mogła być bliżej niż dotychczas. Na małym łóżku ciężko o dystans, ale starała się jak mogła aby wszystko wyglądało tak, jakby spały na nim dwie koleżanki. Teraz już o to nie dbała, bo nie obchodziło ją zdanie znajomych lekarzy, którzy od paru dni sugerowali jej, żeby zaszalała. Najbardziej przejmowała się opinią Beverly, z którą doszły do ustnego porozumienia.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Pozwalała Margo na wszystkie drobne gesty, związane z zaznaczeniem swojej obecności. Dzielnie dotrzymywała jej kroku, wymieniając się spojrzeniami, dotykając dłoni i bezpiecznych części ciała, schowanych pod ubraniem. W pełni oddawała się chwili, nie myśląc o konsekwencjach czy nadciągającej wyprawie do miasta.
W nocy przysypiała i wybudzała się za sprawą drugiego ciała, co i raz zmieniającego pozycję. Nie przeszkadzało jej to. Chociaż przywykła do samotnego wypoczynku, powoli dopuszczała do siebie myśl o towarzystwie. Od pewnego czasu spotykała się z sekretarką z Canberry, chcąc nadgonić towarzyskie zaległości. Nie porównałaby jednak spędzania czasu z Jen do tego, co wyprawiała aktualnie z panią doktor. Rozchodziło się o coś wyjątkowego, co porządnie zamieszało jej w głowie. Początkowo tłumaczyła to sobie odgrywaną rolą, ale im bardziej zbliżała się do Bertinelli, tym bardziej traciła gardę. Nie potrafiła się przed tym bronić. Urok osobisty Włoszki skutecznie rozbrajał wszelkie zabezpieczenia, wywołując tym samym poczucie winy, w związku z ukrywaniem prawdziwej tożsamości.
Wyłamywała się i im dłużej będzie to trwało, tym szybciej zburzy wszystkie, wzniesione mury, chroniące jej prawdziwy interes, związany z obecnością w obozie.
Obudziła się pierwsza, powoli wysupłując się z objęć Margo. Obdarowała ją uspokajającym pocałunkiem w skroń, nakłaniając do kontynuowania odpoczynku. Sięgnąwszy po telefon, natrafiła na wiadomość od Ra’ida.
Jedziemy za pół godziny. Widzimy się przy namiocie ze sprzętem.
Stało się. Już po przeczytaniu dwóch pierwszych wyrazów poczuła nieprzyjemny skurcz żołądka. Nie chciała wymykać się bez pożegnania. Wiedziała jednak, że misja zlecona przez służby była nadrzędna, dlatego zmusiła się do naskrobania krótkiej notatki, korzystając z faktu, że reszta lekarzy odsypiała zmianę.
Musieliśmy pojechać do miasta trochę szybciej. Powinniśmy wrócić wieczorem, ale jeśli trochę się spóźnimy, nie martw się. Załadowanie towarów i odnalezienie bezpiecznego miejsca może odrobinę potrwać. Trzymaj się i oszczędzaj siły.

- Bev


Złożyła kartkę na poł, opatrzyła imieniem pani doktor i pozostawiła na wierzchu jej plecaka. Jeszcze chwilę biła się z myślami, patrząc na zawiniętą w koc kobietę. Nie chciała jej budzić i konfrontować z nagłą sytuacją. Zasługiwała na pełnoprawny odpoczynek, po wykańczającej pracy, związanej z ratowaniem tutejszych ludzi.

Siedziała na tylnym siedzeniu terenowego, ciemnego Hyundaia przybrudzonego pustynnym pyłem. Ciemne ubrania działały na ich korzyść tylko wtedy, jeśli odpowiednio je przybrudzą, albo będą działać po zmroku, albo przy odpowiednio zurbanizowanym terenie. Musiały im wystarczyć marne ochraniacze na łokcie i kolana oraz kamizelki kuloodporne z wkładami balistycznymi, chroniące organy wewnętrzne od strony torsu. Lornetki termowizyjne mieli tuż przy pasie, znów: przydatne tylko w razie działań nocnych. Raczej nikt nie nastawiał się na odbijanie zwłok w biały dzień.
Sfatygowaną szmatką przecierała karabinek EF88, odpowiedni do cichej roboty, związanej z odzyskaniem spod gruzowiska ciał współtowarzyszy. Zasługiwali na to. Cholera, gdyby pieprzony rząd miał w sobie choć trochę empatii, wysłałby posiłki, albo dogadał z amerykańskimi żołnierzami, aby za wszelką cenę sprowadzić ciała agentów do domu.
- Będziemy musieli odczekać na odpowiedni moment. Dałem radę skontaktować się w nocy z dowództwem. Nie są zadowoleni.
Uniosła wzrok do góry, napotykając spojrzenie kolegi.
- Jest w tym wszystkim jeden haczyk.
- Serio? - prychnęła z niedowierzaniem, odsuwając szmatkę od wypolerowanej broni, przeczyszczonej z ziaren piasku. - Teraz mi o tym mówisz?
- Skontaktowali się z gościem, który miał powiązania z informatorem. Jest w stanie dotrzeć do jego plików, o ile trafimy na krótki moment zawieszenia broni.
Czyli kolejny szwindel. To wcale nie brzmiało pozytywnie, ale dobro państwa było najcenniejsze. Wrócą z ciałami i odpowiednimi danymi, albo polegną, wypełniając rozkazy ważniaków za biurkiem. Oni nie musieli martwić się o to czy zakupiona broń dobrze sprawdzi się w terenie, czy nie wybuchnie urywając ręce i okaleczając na resztę życia.
Pieprzeni politycy.
chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
To był jeden z tych dni, podczas których mogła skontaktować się z rodziną. Wojsko udostępniało im telefony satelitarne lub kiepsko funkcjonujący Internet. Nie zawsze szło uzyskać video połączenie, dlatego pozostawała opcja druga, choć Margo bardzo chciała zobaczyć małą Amelię. Głos córki musiał jej wystarczyć zwłaszcza, że rozmowa z żoną przebiegła jałowo. Margo poczuła się zbyta przez zapracowaną Tesse albo jak sądziła, zajętą szykowaniem się na randkę. Sama już nie wiedziała co myśleć o słowach małżonki. Nie chciała też poruszać tego tematu przez telefon, chociaż korciło ją aby powiedzieć, że ona sama świetnie odnajduje się w ich nowych układzie. Tylko, że to nie byłoby fair wobec Beverly, której nie chciała traktować w ten sposób. Nie była przecież kimś, kim Margo ucierała nosa swej drugiej połówce ani też osobą, którą wybrałaby na jednorazowy skok w bok. Nie myślała o Stanton w ten sposób, choć mogłaby dokopać żonie głównie z zasady aniżeli faktycznego podejścia do całej sprawy. Udawać, że mogłaby tak żyć, choć tak naprawdę nie wyobrażała sobie bycia z Tessą jednocześnie umawiając się z kim innym na randkę albo seks. Taki układ nie był dla niej, o czym wielka pani prawnik wiedziała doskonale planując sobie czas wyznania swych potrzeb, co zrobiła tuż przed wyjazdem Bertinelli.
Rozmowa z córką przebiegła przyjemnie znacznie tuszując niesmak po marnym przywitaniu z żoną, która równie prędko i nijako pożegnała ją oznajmiając, że pora się rozłączyć. Po wszystkim Margo zadzwoniła również do matki, która podobnie jak córka emanowała pozytywną energią, jakiejś lekarka potrzebowała. Od razu poczuła się lepiej słuchając najnowszych rodzinnych historii i prosząc aby mama zadzwoniła do Tessy z sugestią zabrania Amelii na weekend.
- Nie chcę aby jedyne co zapamiętała z dzieciństwa to zapracowane matka.
- Jesteś jedną z nich.
- Wiem, ale Tessa wydaje się wyjątkowo zajęta.
- Co masz na myśli?
Margarita jeszcze nie wspomniała rodzicom o sytuacji z żoną. Nie miała na to czasu i na pewno nie chciała robić tego przez telefon.
- Przed nią ciężki proces. Proszę, weź do siebie Amelię na weekend. Niech pobędzie z rodziną. – Oraz ze wszystkimi innymi, którzy przewinął się przez dom Bertinellich. Taki żywy dom na pewno pokaże Amelii obraz nieco innej familii i przede wszystkim nauczy otwartości.

Podczas kolacji siedziała nad posiłkiem wśród innych lekarzy i raz jeszcze przeczytała kartkę pozostawioną przez Beverly. Dobrze znała jej treść w rzeczywistości studiując charakter pisma kobiety oraz znaczenie słowa „wieczorem”. Chodziło o wczesny wieczór czy późny? Czy już powinna rozglądać się za Stanton albo za Ra’idem, który na pewno wiedziałby gdzie była jego koleżanka? Czy już wracali a może się spóźnią? Jeżeli tak, to ile?
Margo miała milion pytań i zero odpowiedzi, bo z nikim nie mogła o tym porozmawiać. Z jednej strony wystarczyło zgłosić się do koordynatora wolontariuszy, ale z drugiej wyszłaby na zatroskaną babę, która po paru pocałunkach chciałaby wszystko kontrolować. Tylko, że się martwiła.. wyjazd w teren w Syrii to nie wycieczka po bułki.
Schowała kartkę do spodni od lekarskiego stroju i dojadła kolację zanim zdecydowała się pójść w stronę namiotów żołnierzy. Uznała, że zapytanie Browninga o ewentualny kontakt z jego ludźmi będzie mniej inwazyjne od wciskania się w kompetencje koordynatora wolontariuszy. Tylko, że sierżant o niczym nie wiedział. Zdziwił się słysząc, że jego żołnierze mieliby brać udział w transporcie towarów z miasta.
- Jesteś pewna, że chodziło o moich ludzi?
- Nie. Nikt nie powiedział, że twoi ludzie mieli tam być. Założyłam jednak, że skoro wolontariusze jadą do miasta po zapasy, to ktoś z twoich będzie ich eskortować.
- Wybacz, ale nic mi o tym nie wiadomo. Może pojechali z innym oddziałem. Mogę popytać.
- Byłabym bardzo wdzięczna. – Odwróciła się na pięcie wcale nie czując lepiej po tym, jak została z niczym.
- Doktor Bertinelli. – Browning zmusił ją do zatrzymania się. – Przepraszam za moje ostatnie zachowanie. Zagalopowałem się. Nie chciałem cię urazić.
- Jasne. – Zaskoczył ją, ale w tej chwili miała to gdzieś. – Zapytaj proszę o ten wyjazd wolontariuszy.
Mężczyzna kiwnął głową i dziarskim krokiem ruszył w głąb ciasno rozstawionych wojskowych namiotów. Bertinelli nigdy nie zapuszczała się tak daleko. Nie było potrzeby zwłaszcza, że im bliżej punktu medycznego się znajdowała tym lepiej dla wszystkich.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Ra’id postarał się o odpowiednie alibi tłumaczące ich wyjazd. Zastępca koordynatora wolontariuszy dał się przekonać, aby dwójka cywili znająca arabski pojechała razem z dwoma żołnierzami francuskimi w umówione miejsce, po odbiór dodatkowych zapasów medycznych. Siedzący na pace mundurowi nie dopytywali o ich wyposażenie. Każdy, kto jechał w strefę walk musiał mieć przy sobie sprawną broń oraz odpowiednie zabezpieczenie. Nikt nie chciał odpowiadać za śmierć cywili, jeśli doszłoby do czegoś poważnego. Wszystko przebiegało spokojnie, bez nerwowych spojrzeń żołnierzy, kotrolujących granice obozu. Wszystko miało przebiegać gładko… do czasu.

Miasto wyglądało jeszcze gorzej, niż przy pierwszym wypadzie. Zniszczone budynki straszyły dziurami po kulach, zawalonymi ścianami i dachami. Ulice, zasypane gruzem nie ułatwiały przeprawy w wyznaczone, dwa punkty: miejsce śmierci agentów i koordynaty odbioru zaopatrzenia medycznego. Szeregowy i sierżant czuli się odpowiedzialni za całą wyprawę, toteż przy pomocy Bev Ra’ida podjęli dialog z kierowcą, decydując się na przeczekanie ostrzału, dobiegającego z centrum. Bezpieczny pustostan zabezpieczono w odpowiedni sposób, czekając z przeprowadzeniem akcji do zachodu słońca.
Beverly wcale nie podobało się długie oczekiwanie. Była do tego przyzwyczajona z tytułu pracy, jednak myśli mimowolnie odlatywały w kierunku pani doktor, przebywającej w obozie, być może operującej właśnie kolejnych uchodźców.
Ra’id szybko to wyłapał.
Podał jej niewielką, białą tabletkę, korzystając z odwróconej uwagi Francuzów, ślęczących przy wyjściu na zewnątrz.
- Captagon, przed wyjściem dostaniesz następną porcję - wyjaśnił, po krótkiej konfrontacji ze spojrzeniem Strand. - Musisz być skupiona. Jeden, fałszywy ruch i będzie po wszystkim, pamiętaj.
Wiedziała o tym aż za dobrze. Od razu łyknęła podsunięty stymulant, bez zbędnych pytań. W warunkach takich jak te, podobne specyfiki schodziły jak świeże bułeczki. Nikt nie żałował ich żołnierzom, szczególnie podatnym na psychiczne urazy.
Jeszcze parę godzin. Dobrze, że zabrali ze sobą racje żywnościowe.

Przeskanowanie terenu przy pomocy drona, zabranego przez szeregowego spełniło swoje zadanie. Gdy tylko niebo zmieniło kolor, zarządzono wymarsz, dogadując się uprzednio z kierowcą o miejscu zbiórki. Cała akcja nie powinna potrwać dłużej, niż dwie godziny. Miejsce podjęcia towaru było oddalone od martwych agentów zaledwie o czterysta metrów. Gdyby koordynaty były od siebie zbyt odległe, całą misję trafiłby szlag, podobnie, jak jej tajność.
Wymiana ognia trwała nadal, o czym świadczył pogłos, idący od strony większych zabudowań. Podjęli marsz, trzymając broń w pogotowiu. Żołnierze trzymali się z przodu, przeświadczeni o pełnej kontroli nad operacją.
Sprawdziła godzinę na smartwatchu, zapiętym na nadgarstku. Mieli dwie godziny. Jeśli się nie uwiną, kierowca odjedzie bez nich.
Zapach spalenizny i rozkładających się ciał przygniecionych gruzami drażnił nozdrza schowane za cienkim materiałem połowicznej kominiarki. Jeszcze kawałek…
Co jeśli będą musieli wybierać? Była wewnętrznie rozdarta. Obóz potrzebował medycznego zaopatrzenia, podobnie jak rodziny potrzebowały pochować swoich bliskich, zaginionych w akcji. To oczywiste, że żaden z agentów nie przeżył, nawet jeśli ledwo oddychał w wyniku poniesionych obrażeń.
Spokojnie, oddychaj.
Oboje z Ra’idem chowali się za plecami żołnierzy, aż do właściwego budynku, w połowie zniszczonego przez bombardowania. Graffiti w formie krzyżyka świadczyło o osiągnięciu celu. Jedną czwartą mieli z głowy.
- Trzymajcie się blisko - sierżant wszedł do budynku jako pierwszy, trzymając podniesiony karabin. Przesuwał się spokojnie, z precyzją. Zatrzymał dopiero przy dwóch, dużych plecakach turystycznych w czerwonych barwach.
Wyprzedzając myśli sierżanta, Ra’id wyjął z kieszeni detektor połączeń elektrycznych, w przypadku materiałów wybuchowych. Skoro jednak plecaki jeszcze nie wybuchły, chyba nie powinni mieć powodów do obaw? Problem w tym, że nigdzie nie było śladu po informatorze, dysponującym rzekomymi danymi. Coś tu było nie tak, o czym świadczyło spojrzenie Ra’ida, analizujące wszystkie etapy misji. Było cicho. Aż za cicho.
- Qu'est-ce que c'est?! - szeregowy spojrzał na sierżanta, zastygającego w bezruchu. Torby były bezpieczne, jednak…
- C’est l’embuscade - dowódca zaledwie wychrypiał złowieszcze zdanie, przywołując gwałtowny wybuch, wywołany przez rakietę, wbijającą się w domostwo obok. Siła wybuchu wzburzyła małą piaskową burzę, usłaną kawałkami gruzu, wbijającego się przez ściany, przelatującego przez puste okna i futryny.
Bev w porę uchyliła się przed nalatującym prętem, wystrzelonym z sąsiedniego budynku, czując jak serce rozpędza się gwałtownie w klatce piersiowej. Uklękła na jednym kolanie, próbując na nowo wyczuć równowagę. Gdyby nie captagon, upadłaby na plecy, drżąc z przerażenia.
Musieli skorzystać z zamieszania.
Żołnierze od razu dopadli do plecaków, chwilowo ogłuszeni wybuchem.
- Aller, sergent! - szeregowy nie dawał za wygraną, drąc się pomimo przeraźliwego pisku w uszach i tumanów kurzu, wypełniających pomieszczenie.
To jest ten moment. Czterysta metrów na zachód, bez oglądania się za siebie. Dadzą radę. Żołnierze również. Spotkają się w umówionym miejscu, zgodnie z planem. Teraz musieli się przymusowo rozdzielić.

chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
Francuzi.
Browning przekazał Margo, czego się dowiedział i wcale to jej nie pocieszyło. Dwóch żołnierzy na wyprawę do miasta – czy to wystarczyło? Sierżant mówił, że tak i zapewne miał rację, ale Bertinelli nie mogła pozbyć się wewnętrznego poczucia niepokoju. Nie miała tendencji do panikowała. Troszczyła się o ludzi i martwiła, ale nie wyobrażała sobie nie wiadomo czego, co niestety teraz miało miejsce. Nie w wyobraźni a w środku, gdzieś w trzewiach. Aż w żołądku jej się przewracało, jakby ten przewidywał tragedię, a przecież ani Margo ani tym bardziej jej narządy wewnętrzne nie posiadały zdolności jasnowidzenia.
Może po prostu się czymś zatruła?
Z tą myślą położyła się na polowym łóżku i spojrzała na namiotowy sufit, na który dawno nie patrzyła. Przez ostatnie dni jej wzrok skupiał się na towarzyszce i choć było ciasno, to żadna jeszcze nie zasugerowała przeprowadzki Beverly, która miałaby gdzie się podziać. Nowy namiot czekał, o czym przypadkiem dowiedziała się od Ra’ida rozmawiającego z innymi wolontariuszami. Jednak nie wspomniała o tym na głos przy Stanton ani ta nie powiedziała o ów fakcie lekarce. Najwyraźniej obie uznały, że to zbędne i wcale nie musiały tego przedyskutowywać. Samo się stało i odstanie dopiero, kiedy jedna z nich podejmie taką decyzję.
- Margarita, wstawaj! Jesteś potrzebna. – Zdyszana Dagmara pojawiła się w wejściu do namiotu. Bertinelli bez chwili zastanowienia wystrzeliła z łóżka automatycznie gotowa do działania. Przywykła do takiego stylu pracy, nawet jeśli na co dzień (w porównaniu z tym, co działo się w Syrii) nie było aż tak ciężko. Bywało, ale nie non stop.
- Co się dzieje? – szybkim krokiem zmierzając do odpowiedniego namiotu.
- Przynieśli żołnierza. Urwało mu lewą nogę aż do kolana. Jest nieprzytomny. Drugi ma wstrząśnienie i potłuczone żebra.
- To wszyscy?
- Chyba tak.
- Skąd przyjechali?
- Nie wiem.
Ta odpowiedź nie pocieszała Margarity, która tylko mogła mieć nadzieję, że wspomniani żołnierze nie pochodzili z francuskiej jednostki. Wpadła do namiotu rozglądając się za kimś jeszcze, ale oprócz zabrudzony i zakrwawionych żołnierzy nie dostrzegła nikogo innego.
- Marcos, co się dzieje?
Kolega po fachu zdał szybki raport stojąc przy łóżku z jednym z żołnierzy, nad którym młody lekarz klęczał okrakiem robiąc masaż serca. Nie mieli na to odpowiedniego sprzętu, więc pozostała im ręczna robota.
Słysząc bełkot w języku francuskim odwróciła się do siedzącego nieopodal żołnierza. Był cały brudny od piasku, pyłu i krwi. Miał nie głęboką ranę na głowie. Powtarzał w kółko, że niósł towarzysza. Biegł jak najszybciej, ale za wolno.
W głowie Bertinelli od razu zapaliła się lampka. To właśnie francuzi mieli jechać do miasta z Beverly i Ra’idem. Co się z nimi stało? Czy byli cali? Myśląc o tym założyła maseczkę i jednorazowe rękawiczki.
- Dagmara, biegnij zobaczyć co z pozostałymi.
Marcos zmarszczył brwi zastanawiając się, skąd Margo wiedziała o pozostałych.
- Amerykanie im pomagają. - Czyli jednak ktoś zaangażował się w akcję wyciągania poturbowanych. – Najpierw przynieśli go. Jest w najgorszym stanie.
Margarita miała ochotę wybiec z namiotu i pędem ruszyć do wozu, z którego wyciągnięto żołnierza, ale tuż przed nosem miała poszkodowanego człowieka, którego nie mogła pozostawić na pastwę losu. Stało nad nim czterech lekarzy a to i tak za mało, jak na stan, w którym się znajdował.
- Słabo to wygląda. – Marcos podzielił się swoim spostrzeżeniem, kiedy Margo podeszła do kikuta owiniętego zakrwawionym materiałem będącym niedawno rękawem żołnierza siedzącego nieopodal.
Bertinelli zerknęła na odsłonięty tors żołnierza od razu pojmując, że Marcos nie mówił o nodze a o reszcie ciała, na którym odznaczały się liczne krwiaki a bardzo wzdęty brzuch świadczył o możliwym krwotoku.
- To nie ma sensu. – Holland jako pierwszy powiedział na głos to co wszyscy myśleli.
- Spróbujmy.
- Nie wiemy, ile jeszcze osób tam z nimi było. Musimy racjonować swoje siły i zadbać o tych, którzy mają szansę.]
Jak na zawołanie tuż za Dagmarą wyłonił się amerykański żołnierz podlegający Browningowi. Pomagał on Ra’idowi wejść do środka. Dagmara od razu pokierowała go w stronę drugiego łóżka znajdującego się tuż przy wejściu. Margo stojąc bardziej w głębi z niepokojem patrzyła na odsłoniętą kotarę trzymaną przez innego mundurowego. Czekał aby kogoś wpuścić do środka jednocześnie sprawiając, że Bertinelli stanęło serce.
- W wozie są jeszcze zwłoki. Dwa trupy.
Nie spojrzała na żołnierza, który dzieląc się tą informacją pomógł Ra’idowi zająć miejsce na łóżku.
Dwa trupy.
Kto?
- Beverly - wyrzuciła z siebie na widok kobiety.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Z całości pamiętała zaledwie urywki. Krzyk żołnierzy, wybuch kolejnych pocisków, cholerny pył, zalegający w płucach, na włosach, twarzy, wchodzący pod paznokcie i drażniący oczy. Biegła ile sił w nogach, byle tylko dopaść do gruzowiska, przy którym ostatnio widzieli się z pozostałymi agentami. Trzymała się blisko ziemi, obijając sobie kostki o kawałki gruzu i wystające pręty zbrojeniowe, tworzące idealną pułapkę na nieproszonych gości. Ra’id musiał być gdzieś z tyłu. Nie słyszała go, ogłuszona wybuchami. Wytrwale brnęła przed siebie, zatrzymując się dopiero po dostrzeżeniu małej sfory uciekających, dzikich psów. Wybuchy musiały skutecznie oderwać je od żerowania na ciałach, przygniecionych przez betonowe bloki.

trigger warning
fragment zawiera sceny drastyczne
Spoiler
Mijała po drodze obgryzione kości i gnijące wnętrzności, wywleczone z rozerwanych brzuchów. Przez przypadek nadepnęła na pozostałości po przedramieniu, oblepione przez pustynne muchy. Zacisnęła dłoń na karabinku, odnajdując charakterystyczną naszywkę z wilczą łapą. To musiał być Packer.
Ciemne elementy ubrań polowych zesztywniały, nasiąknięte brunatną krwią.
Czas zdawał się stać w miejscu. Próbując za wszelką cenę nie skupiać się na elementach zbezczeszczonego ciała, chwyciła za metalowy uchwyt od kamizelki taktycznej, pomagający w transportowaniu żołnierza po podłożu. Pociągnęła za niego z całej siły, mocno zaciskając zęby.
Wykruszył się wpół. Świeża porcja jelit wypłynęła na zewnątrz, prezentując całą masę robactwa, żerującego na truchle. Wydłubane oczy, jasne, krótkie włosy, wyrywane razem ze skalpem, oskubany nos oraz usta, wyżarte dookoła w sposób prezentujący kości górnej szczęki i żuchwy, uruchomiły nieprzyjemną reakcję żołądka, trawiącego zjedzony wcześniej obiad.
Zwymiotowała na kawałek oderwanej ręki z wyszarpanymi żyłami, leżącej metr obok. Gryzący pył znów wypełnił jej gardło, kiedy kaszlnąwszy śliną, wytarła usta o materiał na przedramieniu. Stłumiła potrzebę wzięcia paru łyków wody. Nie miała przy sobie żadnego płynu, przynoszącego ulgę w
Słyszała nawoływanie francuskich żołnierzy.
- Bev, zbieramy się.
Głos Ra’ida rozległ się tuż obok. Zupełnie, jakby facet dosłownie teleportował się obok, ciągnąc ze sobą ciało Glynna. W porównaniu z Packerem nie wyglądał wcale tak źle.
Pokręciła głową, wskazując na drugą połowę zwłok, przyciśniętych przez średniej wielkości blok.
- Musimy wyciągnąć mu nogi - uparła się, napierając rękoma na surowy kawał betonu. Luzował się. Wiedziała, że im mocniej go pchnie, tym szybciej odsłoni brakujące szczątki.
- Zostaw, nic już tam nie ma.
- Jest. Nie możemy go oddać w takim stanie, musi być cały.
- Bev, do kurwy nędzy! - Ra'id tracił cierpliwość, walcząc z własnymi odruchami i sokami trawiennymi, docierającymi do ust. - Jego nóg już nie ma, rozumiesz? Chcesz zbierać rozgniecione flaki i kości!?
Ra’id mocno chwycił ją za ramię, w momencie osuwania się płyty, prezentującej istotnie zgniecione uda, z których została jedynie krwawa papka, z odsłoniętymi kośćmi.
Strand boleśnie wyrwała swój nadgarstek z osuwającego się gruzu, miażdżącego nasadę lewej dłoni. Nie była w stanie w pełni zareagować na uraz, pobudzający komórki nerwowe. Wszystkie palce zaczynały drętwieć, wysyłając bodźce do znieczulonego mózgu.
- Masz tylko połowę do zabrania, dasz radę. Idziemy stąd
Ostatni wyraz zagłuszył kolejny wybuch, skłaniający do ruszenia z miejsca. Lewa, skręcona dłoń, zaciśnięta na uchwycie kamizelki podbijała się go góry, ilekroć oderwany korpus Packera zahaczał o rozrzucony gruz. Kości, zawieszone na strzępkach tkanek obijały się o tors i fragmenty pustaków, niekiedy zupełnie odrywając od ciała.
Francuski szeregowy , schowany za ścianą budynku, pół kilometra od miejsca odnalezienia zwłok, przeklinał w rodzimym języku, próbując pomóc sierżantowi, brodzącemu w kałuży własnej krwi, wydobywającej się z oderwanej kończyny. Wykrwawi się, jeśli w porę nie zostanie zatamowany krwotok tętniczy.
Musieli dostarczyć zapasy. Ta konkretna myśl pchnęła Beverly do podejścia bliżej, zauważając przerażony wzrok młodego szeregowego. Nie wiadomo co było gorsze: widok ciągniętych przez Strand zwłok czy zmasakrowana noga sierżanta.
- Daj mi jego plecak! - krzyknęła, od razu przystępując do ściągania wielkiej apteczki, aby zarzucić ją sobie na plecy. To poważnie ograniczało jej możliwości, związane z używaniem karabinu ,ale nie mieli innego wyjścia.
- Bierz go i spadaj stąd, już!
Nie czekała na decyzję młodego. Czując na plecach lekki ciężar medykamentów, ruszyła w wyznaczonym kierunku, gdzie czekać miał transport.
W drodze potknęła się dwa razy. Boleśnie obiła sobie kolano i dostała ostrym odłamkiem żwiru w twarz. Opiłki bliżej niezidentyfikowanego metalu wpadły do oka, raniąc rogówkę oka, która nabrała czerwonego koloru. Musiała przymknąć lewą powiekę, czując, jak ta uwiera niemiłosiernie.
Nie zarejestrowała rozcięcia na lewym ramieniu, powstałego za sprawą ostrej płyty, wystającej z kawałka gruzu. Ciepła krew spływała wzdłuż ramienia, łaskocząc skórę, co przypominało bardziej pot, wsiąkający w ubranie. Wszystko mieszało się w jedno.
Nie pamiętała momentu wsiadania do samochodu.
Będąc w drodze zapadała w krótkie drzemki, które fachowo można nazwać utratą świadomości. Mdlała i wybudzała się, wraz z gwałtownym drgnięciem, alarmującym organizm.
Nie zdjęła z ramion plecaka medycznego, kilkukrotnie pytając siedzącego obok Ra’ida czy mieli Packera i Glynna na pokładzie. Zawinięte w czarne worki ciała podskakiwały na pace, razem z francuskimi żołnierzami. Sierżant ledwo oddychał, gdy szeregowy zakładał stazę taktyczną nieco powyżej miejsca oderwania kończyny.
Gdy ocknęła się ponownie, samochód stał w obozie, niedaleko namiotów medyków i żołnierzy amerykańskich.
- Dam radę - zapewniła, widząc, jak Lauren próbuje jej pomóc w wyjściu na zewnątrz. Trochę się przeliczyła, zahaczając o próg wysokim butem, ubabranym skrawkami czyichś narządów. Cała tapicerka w samochodzie nadawała się tylko do prania.
Czuła się trochę tak, jakby przesadziła z alkoholem. Wsparta o ramię Lauren, której przekazała pieczę nad karabinem, zbliżała się do namiotu medycznego, potykając się po drodze o nierówności terenu. Dopytywała o Ra’ida, żołnierzy i ciała towarzyszy, do czasu aż żarówki zawieszone w zabiegowym nie oślepiły jej, prowokując do otwarcia czerwonawego oka.
Nie potrafiła skupić uwagi na jednej osobie, zamiast tego zsuwając z ramion plecak, przy pomocy Lauren.
- Mam zapasy - nie będzie nawet pamiętać, że to mówiła. Nie zarejestrowała również australijskiego akcentu, który wymsknął się, z racji nieobecnej świadomości.
Adrenalina wymieszana z fenetyliną usilnie trzymała ją na nogach prawie kompletnie przy tym znieczulając. Czuła rwanie w okolicach ramienia i barku, przekładające się na lekkie ograniczenie motoryki. Nie pamiętała drugiego upadku, skutkującego wybiciem stawu łokciowego po lewej stronie. Ten profil oberwał najbardziej, od oka, podrażnionego opiłkami, poprzez wybity łokieć i zwichnięty nadgarstek, na potężnym krwiaku na kolanie, kończąc.
chirurg urazowy — Cairns Hospital
37 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Pani doktor z Włoch, która przeniosła się do Australii i choć nadal jest na wizie pracowniczej, to powoli zapuszcza korzenie u boku Beverly.
- Cazzo – wyrzuciła z siebie po włosku, co było odpowiednikiem „przecinkowego – kurwa”, doskakując do Beverly. Od razu ujęła jej twarz w dłonie i uniosła patrząc na ubrudzoną skórę oraz zakrwawione oko. Wyłapała wszelkie zranienia i anomalnie, z których jedna widoczna była w nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Skupiona na zdrowiu Stanton umknęły jej inne detale, jak całkowicie odmienny i nijak pasujący do wolontariuszki strój. Patrząc na Lauren dostrzegła trzymany przez nią karabin i od razu zmarszczyła brwi na co żołnierka jedynie spojrzeniem wskazała na Beverly.
Co to kurwa miało być? Co się działo?
- Zaprowadź ją tam. – Wskazała na jedno z łóżek nim znów z ust wolontariuszki padło krótkie „Mam zapasy”, co powtórzyła jeszcze dwukrotnie jak mantrę.
Bertinelli spojrzała na porzucony przez kobietę plecak, a potem na Ra’ida, przy którym stał doktor Fergusen.
- Dagmara, sprawdź plecak – nakazała młodej lekarce i zsunęła maseczkę niżej. Mieli operować żołnierza, ale ten na razie do niczego się nie nadawał.
- Bertinelli, co z nogą?
- Dopóki nie odzyska rytmu, nie mamy co ratować. – Spojrzała na młodziaka, który nadal prowadził masaż serca. Otępiały żołnierz siedzący obok nagle oprzytomniał, zamrugał parę razy i z przerażeniem spojrzał na stół, na którym leżał jego kolega. Dotarły do niego słowa lekarki, lecz zamiast paniki w jego oczach pojawiło się zastanowienie, jakby coś analizował.
- Przydałaby się adrenalina. – Marcos czuł się beznadziejnie mając związane ręce. Braki w sprzęcie działały na ich niekorzyść, co niestety przekładało się na surowe ocenianie sytuacji, której podjęła się Margo mówiąc o niej na głos.
- Cholera, ten coś brał. U ciebie też Bertinelli? – Fergusen zajmujący się Ra’idem obejrzał się przez ramię na kobietę, która właśnie stanęła naprzeciwko siedzącej Beverly.
- Tak – odpowiedziała z rezygnacją. – Przytrzymaj ją. – Musiała poprosić Lauren o pomoc. Dopóki nie sprawdzi, co działo się z okiem wolała nie kłaść Stanton. – Beverly – Znów ujęła jej twarz w dłonie i bardzo delikatnie poklepała po prawym policzku. – Co zażyłaś? – Musiała o to zapytać. Wiedza jaka substancja krążyła w jej krwi była kluczowa w dalszym leczeniu. - Hej, słyszysz? – Znów klepnęła ją w policzek i po wymianie spojrzenia z Lauren obie zaczęły zdejmować z Bev kamizelkę kuloodporną. – Powiedź mi co zażyłaś. Czy Ra’id brał to samo? – powtórzyła pytanie dodając kolejne nim przeszły do ostrożniejszego ściągania materiału z lewej strony. Pozostała wierzchnia gruba kurtka przypominająca bardziej część stroju jakiegoś najemnika niż zwykłą odzież, w którą tu się ubierano.
Jeszcze raz ujęła jej twarz i placami przetrzymała powiekę lewego oka dostrzegając w nim zalegające drobiny. Otworzyła szufladkę w szafce obok i wyciągnęła nożyczki. Nie bawiła się już w ostrożne ściąganie ubrań. Koszulkę pod spodem potraktowała brutalnie wykonując parę sprawnych cięć.
- Potrzebuje soli fizjologicznej – przebiła się przez prośbę Fergusona. Nie skupiała się na tym, czego chciał. Gdyby potrzebował pomocy zawołałby któregoś z nich.
- Mam adrenalinę! – Dagmara aż podskoczyła.
- Mamy dwa trupy w wozie. – Sierżant Browning niespodziewanie pojawił się w namiocie. Margo nie miała pojęcia kiedy wyszedł aby dokładniej zorientować się w sytuacji. – Nie wiem kim byli, ale na pewno to nie wojsko ani.. wolontariusze. – Spojrzał na Ra’ida, a potem na Beverly. Bertinelli to wyłapała, ale teraz nie miała czasu na analizowanie całej sytuacji poza tym, co należało do jej obowiązków.
- Każdy kto jest zbędny – natychmiast wyjść! – Za dużo się działo. Nie potrzebowali dodatkowego towarzystwa choćby w postaci sierżanta, który jedynie rzucał niepotrzebnymi (w tej chwili) informacjami.
- Beverly, może zaboleć. – Nalała do zranionego oka soli fizjologicznej pozwalając aby jej nadmiar spłynął niczym łzy. – Spróbuj zamrugać. Dobrze. Jeszcze raz. – Stanowczym tonem instruowała kobietę słysząc jak nieopodal Marcos podawał adrenalinę żołnierzowi. – Połóż ją – poprosiła Lauren, która wciąż stała obok i trzymała siedzącą Stanton. – Zostań tutaj. Jeszcze możesz się przydać.
- Bertinelli, mamy puls!]
- Chwila. – Nie chciała odchodzić od Beverly. Wolałaby od razu się nią zająć, ale w takich miejscach musiała oceniać priorytety i kierować się lekarską logiką a ta podpowiadała, że Stanton mogła poczekać (w przeciwieństwie do żołnierza).
Prowizorycznie i na szybko z pomocą gazy oraz taśmy zatamowała krwawienie z rozciętej rany na ramieniu. Powinno wystarczyć. Na krótko, ale zawsze.
- Leż tutaj. Niedługo do ciebie wrócę – zapewniła Beverly, chociaż nie spodziewała się, że ta cokolwiek zarejestrowała. Wyglądała na otumanioną i jednocześnie pobudzoną przez zażyte środki.
- Laruen, zdejmij jej spodnie i przykryj. – Wskazała na koc. – Miej ją na oku.
To były ostatnie słowa Bertinelli zanim poprawiła maskę i wróciła do najgorszego przypadku.
Wszystkie ręce na pokład.

- Kim oni są? – zapytała Lauren stając zgodnie z zaleceniami za głową Beverly, której ramiona mocno przetrzymała. Żołnierka przydała się bardziej niż przewidziano załatwiając lekarzom świeżą kawę, do czego wykorzystała Browninga a on swych podwładnych.
Margo nie miała czasu aby zastanawiać się nad niejasnościami, które pojawiły się tego wieczora. Był już środek nocy, operacja francuskiego żołnierza jak na aktualne warunki przebiegła względnie dobrze, Ra’id z urazem klatki piersiowej zaczął pojękiwać z bólu, co wskazywało na osłabienie działania wziętego przez niego narkotyku a Beverly.. cholera, dopiero teraz mogła się nią zająć. Zrobiła to od razu po zakończeniu operacji. Ściągnęła brudne rękawiczki, fartuch i maseczkę to pierwsze zmieniając na świeżą parę, z którą uważnie badała zwichnięty łokieć.
- Beverly, teraz zaboli. – Czuła, że kobieta i tak nie kontaktowała, ale szybko się rozbudzi (na nowo), jak tylko poczuje ostry ból. – Lauren. – Żołnierka jak na zawołanie docisnęła dłonie do ramiona Stanton. – Raz, dwa.. – Nie doliczyła do trzech. Wykonała szybkie dwa ruchy. Pewne i stanowcze; na oko nieinwazyjne, a jednak cholernie bolesne. – Już dobrze, Bev. – Zachowywała się jak lekarz, chociaż miała do kobiety wiele pytań i pretensji, które jeszcze zdąży z siebie wyrzucić.
- Dagmara, trzeba usztywnić lewy łokieć i nadgarstek.
- Robi się! – Młoda lekarka była bardzo pomocna i o dziwo wciąż pełna energii, choć i w niej rodziły się pytania na temat tego, co zaszło parę godzin temu w mieście.
Korzystając z chwili małą latarką poświeciła w oczy Stanton. Najpierw w to zdrowe, a potem dokładniej przyjrzała się zakrwawionej gałce. Nie dostrzegła na nim ciał obcych ani poszkodowana nie narzekała, że coś uwierało ją w powiekę, co uznała za dobry znak; przynajmniej na razie.
Po dokładnych oględzinach rzepki uznała, że całe szczęście się nie przesunęła, ale rosnący na skórze krwiak i rosnąca gula pod kolanem świadczyła o zbierającej się ropie. Potrzebne będzie nakłucie, ale to Bertinelli zostawiła na koniec. Najpierw zaszyje ranę na ramieniu do czego podeszła tuż po rozmasowaniu sobie karku. Mogłaby to zadanie przekazać Dagmarze, ale znała swoje możliwości i wprawioną rękę. Zaszyje to tak, że prawie nie zostanie ślad.

- Możesz iść, Lauren.
- Na pewno? – Lekarze wciąż czuwali przy pacjentach, ale najważniejsze minęło, więc już sobie poradzą.
- Tak. Idź odpocznij. Grazie za wszystko. – Położyła dłoń na jej ramieniu i uśmiechnęła się ciepło.
- Co z Ra’idem? – Żołnierka liczyła na coś więcej, ale musiała obejść się smakiem, bo..
- Na oko wygląda to na złamanie żeber. Samo musi się zagoić, więc przez długi czas będzie chodzić obolały.
- A jego głowa?
- Bez tomografii co najwyżej możemy mieć nadzieję, że w tej chwili nie dochodzi do krwotoku. – Mogłaby na siłę pocieszać kobietę, ale to nie miało sensu zwłaszcza, że Ra’id tylko i wyłącznie wpadł jej w oko. Nie byli zakochani ani po ślubie. Takie informacje nie powinny dotkliwie zranić Lauren, która westchnęła tuż przed tym jak wyszła z namiotu.
- Mi hai mentito. Hai mentito fin dall'inizio.Okłamałaś mnie. Kłamałaś od początku.; Podczas zaszywania rany miała czas aby wszystko złożyć do kupy. Wykładała na stół kolejne fakty – broń, nietypowy ubiór, zwłoki w wozie, zanikający akcent, o którym przypomniała sobie nieco później (bo wcześniej mózg nie uznał tego za coś ważnego) i fakt, że już przy pierwszym bliższym spotkaniu w sali operacyjnej wyczuła, iż coś było nie tak. Uznała jednak swe oskarżenia, wyrzucone pod wpływem emocji, za nieistotne i wyssane z palca.
A jednak się nie pomyliła..
- Idź się zdrzemnąć. - Marcos stanął obok niej i popatrzył na śpiącą Beverly. Captagon odpuścił i wreszcie mogli podać mocniejsze leki przeciwbólowe wraz z antybiotykami.
- Kim..? - Nie dokończyła pytania widząc jak Marcos kiwa głową na znak, że nie miał pojęcia, kim byli "wolontariusze".
- Czuje, że niedługo się dowiemy. Idź spać.
- Obudź mnie, gdyby coś było nie tak.
- Masz to jak w banku.
mistyczny poszukiwacz
Lorde
Senior Wildlife Officer — The Queensland Parks and Wildlife Service
36 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
Lokalna funkcjonariuszka straży leśnej, przebywająca w Lorne Bay od trzech lat, tracąca głowę dla włoskiej pani doktor z którą wychowuje syna
Czas stanął na chwilę w miejscu, za sprawą znajomych dłoni okalających jej twarz. Rozmazany przed oczami obraz znacznie ograniczał ostrość, ale nie pomyliłaby tych rąk i głosu, z niczym innym. Mogła nieco się rozluźnić. Najchętniej poszłaby spać, zachęcona uczuciem ciepła, ewidentnie niezwiązanym z potencjalnymi ranami na ciele. Nie liczyła ich. Nie wiedziała nawet, co konkretnie ją boli, gdyż zażyte wcześniej stymulanty mocno rozmywały kwestię obrażeń.
Mam zapasy.
Jej własny głos brzmiał obco.
Nim zdążyła przymknąć oczy, zadowolona z wypełnionego zadania transportu lekarstw i zwłok agentów, Lauren poprowadziła ją na leżankę, na której powoli zajęła miejsce. Czuła stłumione rwanie od lewego ramienia, ale nie analizowała tego zbyt dokładnie. Potrzebowała tylko trochę odpocząć. Wystarczyłaby mała drzemka, a może nawet taka dwugodzinna, odpowiednio regenerująca zmęczony organizm, bombardowany niedawno przez niesamowitą ilość bodźców.
Musiała się oprzeć. Bezwiednie przechyliła się do tyłu, zatrzymana przez Lauren, chwytającą ją za ramiona. Musiała jeszcze chwilę wytrzymać.
Uniosła wzrok, walcząc z drżącą lewą powieką, zasłaniającą po części podrażnione oko. Znów poczuła te konkretne dłonie, dotykające jej policzków. Chciałaby móc powiedzieć coś więcej, poza krótkimi zdaniami, ledwo wydobywającymi się z ust. W pierwszym odruchu sięgnęła dłonią do przedramienia Margo, słuchając pytań, odbijających się echem w głowie.
Nie była w stanie się skupić. Wiedziała, że coś zażyła, ale nazwę miała na końcu języka. Nie ważne, jak bardzo się wysilała, jedna myśl za drugą przelatywała przez palce.
Nie zorientowała się również, że jeden ze zbłąkanych nabojów wbił się w tył kamizelki, pozostawiając po sobie siniaka, na wysokości żeber. Gdyby nie kamizelka, oberwałaby kulką w plecy, czego również nie odnotowała, głucha na receptory, informujące organizm o obrażeniach.
- Captagon - tym razem odezwał się Ra’id, walczący o każdy oddech, powodujący odrętwienie w obrębie klatki piersiowej. - Dwie tabletki.
Organizm, nieprzyzwyczajony do regularnego stosowania narkotyków, był bardziej podatny na ich działanie. Nie potrzebowali dużej dawki, aby uzyskać pożądane rezultaty, przydatne na polu walki. Nikt nie przepadał za późniejszym stanem trzeźwiejącego organizmu.
Pozwalała Margo działać, bez wyrywania się czy wypowiadania nieskładnych myśli. Skupiała się na oddechach, co wyciągnęła ze szkoleń, traktujących o podobnych sytuacjach. Jeśli miała w pobliżu kompetentne osoby, miała współpracować, pilnując przy okazji oddechu; tłumienia ewentualnej paniki. Obecne w organizmie substancje blokowały wszelkie nieprzyjemne doznania psychiczne, jednak nic nie stało na przeszkodzie, aby skupić się na oddechu, skoro nad całą resztą czuwali lekarze.
- Nie boli - wymamrotała cicho, z pewnym opóźnieniem już po tym, jak Bertinelli przeczyściła oko solą fizjologiczną. Poczuła jednak zmianę w formie otwierania i zamykania oczu. Już nic jej nie blokowało, w ten mało komfortowy sposób.
- Zostanę - dodała w następnej kolejności, nie wiedząc, że słowa wypowiedziane przez panią doktor skierowane były do Lauren.
- Jeszcze się przydam - zapewniła żołnierkę, kiedy ta przechyliła ją do pozycji leżącej. Powtórzyła krótkie zdanie raz jeszcze, otrzymując w zamian spokojne słowa, po których zdjęto jej spodnie. Nie oponowała. Została na miejscu, przetwarzając słowa Margo z kolejnym opóźnieniem.
Znów odpłynęła.

Nie miała pojęcia, jak dużo czasu minęło, gdy ktoś wybudził ją poprzez płynne potrząśnięcie ramion.
Teraz było gorzej.
Każdy głośniejszy dźwięk drażnił umysł, przeczulony na punkcie nadmiaru bodźców. Dopiero teraz zarejestrowała jak nienaturalnie wygląda lewe, przesunięte przedramię. Co jeśli przez to wszystko straci rękę? Makabryczna wizja utraty kończyny nieco ją rozproszyła, przez co nie zrozumiała w pełni ostrzeżenia, padającego ze strony doktor Bertinelli.
Nagłe chrupnięcie zakuło ją w uszy. Syknęła zaledwie, mocno zaciskając zęby. Bolało, jakby ktoś przyłożył jej rozżarzony pręt do skóry, ale była w stanie to wytrzymać. Przekręciła głowę na bok, wbijając skroń w płaską poduszkę, próbując przeczekać w ten sposób nagromadzenie doznań, płynących od lewego ramienia.
Nie podejmowała z tym walki.
Korzystając z momentu zszywania rany, chwyciła palcami luźny skrawek lekarskiego kitlu, znów skupiając się na oddechu. Chciała coś powiedzieć. Doprecyzować całą sytuację, ale jak na złość, słowa nie układały się w żadną, logiczną całość.
- Nie chciałam… - żeby tak wyszło. Wyczekiwała konfrontacji z oczami Margo, ale ta w pełni skupiła się na zadaniu, nawet nie patrząc jej w stronę. Znów ostrożnie nabrała powietrza, przygotowując się do wypowiedzenia słów, ale te nie nadeszły. Była tak bardzo zmęczona…
Nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła.

W nocy budziła się kilkukrotnie, wyrywana za sprawą nieskładnych wizji, pełnych wybuchów, krzyków i nieprzyjemnych doświaczeń. Nie pozwalano jej pić dużej ilości wody, z racji zaaplikowanych leków. Otrzymała zaledwie dwie, małe ampułki z lekko słonawym płynem, podanym przez młodą lekarkę, czuwającą nad rannymi, znajdującymi się w stanie niezagrażającym życiu.
Próbowała odszukać wzrokiem Ra’ida, ale nie była w stanie płynnie obracać głowy. Wpatrywała się w namiotową ścianę przed sobą, dziękując każdemu, kto zadbał o to, aby światło żarówek nie oślepiało jej w trakcie odpoczynku. Wiedziała, że dowództwo będzie chciało natychmiastowo się z nimi skontaktować. Potrzebowali uszczegółowienia raportu, który pobieżnie wysłał Ra’id jeszcze przed trafieniem do namiotu medycznego.
Chciałaby wstać z łóżka i upewnić się, że Margo spała spokojnie w swoim namiocie. Nie chciała jej martwić. Jasna cholera, gdyby tylko była bardziej świadoma, znalazłaby sposób, aby nie angażować lekarzy. Dowództwo będzie złe. Mieli działać możliwie jak najdyskretniej, jednak chaos, związany z dynamiczną akcją zrobił swoje.
Póki co, była uziemiona.

ODPOWIEDZ