mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
five
thad & grainne
Nie spodziewała się takiej przygody po wyjściu od Grahama. Gdy wymienili się obowiązkami przy opiece nad małą, Grainne wzięła swój rower i ruszyła do domu, co jakiś czas zerkając na niebo i kontrolując pogodę. Miała pełną świadomość, że w każdej chwili mogła się ona załamać, ale z tego zdawał sobie sprawę każdy mieszkaniec okolicy. Jeśli mieliby się sugerować prognozami, nigdy nie wychodziliby z domu. Dlatego też już jako dziecko nauczyła się wyciągać wnioski z otoczenia i przepowiadać na tej podstawie przyszłe zdarzenia. Jako osoba, która zresztą uwielbiała poruszać się po obszarach związanych z naturą, musiała być uważniejsza. Wiedziała, na co zwracać uwagę, jak i po co. Część jej znajomych nie zajmowała sobie głów podobnymi sprawami, bo i tak nie planowali mieszkać w podobnych okolicach. Grainne jednak od zawsze była po prostu… Inna. Odnosiła wrażenie, że była inna dosłownie we wszystkim. I zdawała sobie z tego sprawę i chyba w jakimś aspekcie to wybrakowanie bolało. W końcu nawet zajmowanie się maleńką córką zmarłych tragicznie przyjaciół wiązało się z pewnego rodzaju trudnością — nie miała prawa jazdy, więc gdyby coś się małej stało, nie byłaby w stanie zawieźć jej nawet do przychodni. Nie mogła przeprowadzić się do Tingeree. Nie mogła mieszkać w nieswoim domu z Grahamem i jeszcze kazać tam mieszkać Jordanowi… Nie było jej także stać na to, aby utrzymywać swoje miejsce oraz dokładać się do chatki dawnych przyjaciół… Nie z zawodu zwykłej kelnerki, która i tak nie miała perspektyw na więcej. To naprawdę bolało i trzymało ją daleko za wszystkimi. Jak zresztą zawsze…
Pogrążona we własnych myślach, wracała dobrze znajomą trasą. Nie wchodziła jednak do lasu deszczowego z uwagi na przezorność — wybrała dłuższą, ale bezpieczniejszą drogę prowadzącą przy jego granicy. Nie chciała, aby cokolwiek spadło jej na głowę, a biorąc pod uwagę leżące na ziemi liście oraz pomniejsze drzewa przełamane w połowie, była taka możliwość, gdyby zdecydowała się zaryzykować. W połowie drogi złapał ją jeszcze deszcz, który zdecydowała się przeczekać pod zadaszonym przystankiem autobusowym na krawędzi lasu. Było to drobne szczęście w nieszczęściu, którym Grainne nie zamierzała się przesadnie przejmować. Westchnęła jednak pod nosem, bo gdyby wszystko szło zgodnie z planem, byłaby już u siebie i czekała na Jordana. Zamiast tego miała czekać, Bóg wie ile czasu, na nagim przystanku. Nie mogła mimo wszystko nie poddać się wdychaniu orzeźwiającego po upalnym dniu powietrza zmieszanego z zapachem mokrej ziemi. Zaprzeczyłaby, mówiąc, że wcale na nią to nie działało. Było wszak oderwaniem się od mozolnej, zbyt skomplikowanej na jej drobne ciało rzeczywistości. W pewnym momencie zdała sobie jednak sprawę, że ponad szumem padającego deszczu, zza jej pleców dochodziło jakieś popiskiwanie. Zaalarmowana skupiła się na tym jednym dźwięku i po dosłownie kilkusekundowej chwili wsłuchiwania się, zrozumiała, że nie był to wynik jej wyobraźni. Dramatyczne skomlenie zaczęło zdecydowanie działać na wrażliwe kobiece serce. Zostawiła więc rower pod dachem przystanku i starając się uchronić przed deszczem małą parasolką, ruszyła w kierunku odgłosów wyraźnie zwierzęcych. Parę kroków dalej zrozumiała, co było na rzeczy. Kilka skulonych ze sobą szczeniąt diabła tasmańskiego kuliło się w wejściu do nory. Wiedziała, że Lorne Bay nie było naturalnym środowiskiem dla diabłów tasmańskich, ale co jakiś czas — podczas, chociażby pogody takiej, jak ta — zwierzęta uciekały z sanktuarium na wolność. Większość udawała się wyłapać, ale niektóre po prostu ginęły bez śladu. Podejrzewała, że sprawa miała się podobnie z rodzicami malców, których po chwili trójkę trzymała już w ramionach. Ostatni, przerażony wycofał się głębiej w dziurę. A Grainne miała za krótką rękę, aby tam sięgnąć i wyciągnąć ostatniego szczeniaka. Ale nie zamierzała się poddawać. - No chodź... - sapnęła do siebie, starając się jakoś wymanewrować ramieniem, które aż po bark znajdowało się aktualnie w ziemi. Normalnie mogłaby rozkopać norę i wyciągnąć przerażonego zwierzaka, ale miała resztę jego rodzeństwa w lewej ręce i miała ograniczone pole swobody. Nie miała też tyle czasu, aby zostawić malucha i wrócić po niego później. Deszcze spływały do miejsc takich właśnie jak nory, gdzie większość zwierząt się topiła, nie mogąc wypłynąć na powierzchnię. Rezygnacja oznaczałaby po prostu śmierć diabła, a deszcz, zamiast łagodnieć, jedynie się wzmacniał, utrudniając już i tak trudne zadanie...
thad halsworth
ambitny krab
chubby dumpling
komandos SASR na urlopie — Australian Defence Force
34 yo — 181 cm
Awatar użytkownika
about
i do this thing called whatever the fuck i want

who said it's a smart thing to do?
one
wrong time, wrong place, fuck, let's hope for the best!
Grainne Bennet

Powrót to Lorne Bay nie był łatwy, a lista powodów, dla których tak było, tym razem była wyjątkowo długa.
Po pierwsze, a zarazem najważniejsze — nie do końca czuł się wygodnie z tym, że wybór nie należał do niego, choćby nie wiem jak bardzo próbował się oszukiwać. Owszem, to on powiedział, że nie może tak po prostu podjęć decyzji — choć w duchu już dawną ją odrzucił — to on spakował torby i wsiadł w samolot, by po niespełna dwunastu godzinach lotu, wysiąść po drugiej stronie kontynentu i… od razu tego pożałować. Wybór ani przez chwilę nie należał do niego.
Po drugie — nie miał pojęcia czego spodziewać się po powrocie. Nie wiedział co zostało z jego życia, czy ma jeszcze żonę, w jakimkolwiek innym znaczeniu, poza tym, że na papierze, czy klucze w kieszeni pasują do zamka w drzwiach, w domu, który przestał być jego pół roku wcześniej. Gdy poprzednim razem wrócił, znalazł swoje rzeczy w garażu poupychane w workach, nie było ich wiele. Ich żałosny widok jedynie utwierdzał w przekonaniu, że jego życie od dawna toczyło się gdzie indziej.
Po trzecie, po czwarte, po piąte… i po dziesiąte — nie, najzwyczajniej w świecie n i e. Nie chciał się z tym wszystkim mierzyć ani teraz, ani w ogóle. I trudno powiedzieć, czy to upór czy tchórzostwo, zdaje się, że jedno i drugie, ale o ile to pierwsze równie dobrze mogłoby być jego imieniem, to z tym drugim niewiele chciał mieć wspólnego. Tchórz, najzwyklejszy tchórz. I kłamca. Tymi, jak resztą wieloma innymi epitetami uraczyła go żona, i choć minęło ponad pół roku, wciąż rozbrzmiewały echem w jego głowie. Głównie dlatego, że miała rację, czego wtedy nie potrafił przyznać. I wyjechał. W ten sposób koło się zamyka…
Będąc na miejscu trudniej było mu udawać, że to wszystko się nie wydarzyło, tak samo jak trudno było ignorować tę natrętną myśl, że powinien coś ze swoją sytuacją zrobić, skoro w końcu… jest na miejscu. Z łatwością jednak znajdował sobie kolejne wymówki — najpierw odsypiał dwunastogodzinną podróż, później próbował odzyskać samochód spod domu przyjaciela, jeszcze później zorientował się, że w domku, który wynajmował nie ma światła, a jego rzeczy, w większości ubrania, wciąż poupychane w workach na śmieci, zdążyły przejść stęchlizną. Nie powiedziałam, że to były dobre wymówki, ale wystarczyły, by uznał, że to nienajlepszy moment.
Nienajlepszy dzień.
W dodatku, pogoda pod psem. Zdążył odwyknąć od wielu szczególności rodzinnego miasteczka, głownie tych, za którymi nie przepadał i ani trochę nie tęsknił. Kapryśna pogoda znajdowała się wysoko na szczycie długiej listy. Mimo odebraniu ze trzech wiadomości o załamaniu pogody, wsiadł w samochód z myślą, że musi wyjechać, gdziekolwiek naprawdę, na chwilę, zanim udusi się w czterech, przesiąkniętych grzybem ścianach swojego nowego domu. Jechał dość powoli, co chwilę rzucając uważne spojrzenie na rozkołyszone wiatrem gałęzie, kiedy nagle, zauważył oparty o ścianę przystanku rower. W głowie zapaliła mu się mała lampka, ale pojechał dalej, odruchowo jednak spojrzał w lusterko i nacisnął pedał hamulca, gdy dotarło do niego, że przystanek jest pusty. Lampka numer dwa. Ktoś mógł zapomnieć roweru, to dość oczywista myśl, ale nie pamiętał by mijał go wcześniej, w dodatku, dużo prawdopodobniejsze jest, że ktoś skrył się przed deszczem… i co? Wrócił piechotą? Wsiadł w autobus? Te przyjeżdżają tędy raz na cztery miesiące, jak nie lepiej.
Niewiele myśląc, wrzucił wsteczny bieg, a gdy znalazł się na wysokości przystanku autobusowego, włączył światła awaryjne. Wysiadając, zdążył wcisnąć na głowę czapkę z daszkiem — jakby ta miała mu jakkolwiek pomóc — i ruszył w kierunku zadaszenia. Pusto. Dopiero wtedy usłyszał zwierzęce popiskiwania i… zauważył skuloną na ziemi postać. Wystarczył krok czy dwa, by dostrzegł też czarne futro… tego czegoś co trzymała w ramionach.
Czy ty jesteś normalna?! — Tak, to pierwsze co przyszło mi do głowy, gdy zobaczył co wyprawia, w dodatku w takiej ulewie, bo deszcz zdążył doszczętnie przemoczyć mu koszulkę i nie tylko, w dodatku czuł, jak zapada się w rozmokłej ziemi… I tak, jakimś cudem uznał, że to dobry pomysł, by drzeć się po obcych ludziach, tylko dlatego, że niepotrzebnie wysiadał. Cóż, zwaliłby to na nerwy, gdyby jakkolwiek obchodziło go, by się przed kimś tłumaczyć.
pinata
m.
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Nie była w stanie utożsamiać się z ludźmi, którzy powracali do małomiasteczkowego świata po przerwie. Nie dlatego, że nie umiała żyć w Lorne Bay, ale właśnie z tego powodu, że nie wyjeżdżała… W sumie nigdy. Gdy Jordan chorował, brała wolne, lecz nie wyjeżdżali na wakacje. Żyjąc nad oceanem i to w tak pięknym miejscu, jakim było Queensland, Grainne starała się w jakiś sposób tłumaczyć brak urlopu. Oczywiście to nie tak, że jej syn nigdzie nie wyjeżdżał. Nie po to pracowała i starała się, aby mógł brać udział w każdej szkolnej wycieczce oraz jechać na kolonie podczas ferii. Po prostu… Nie bywali nigdzie wspólnie. Jako samotna matka robiła za dwójkę rodziców, pracując na utrzymanie nie tylko swojej małej rodziny, ale także domu. Pieniądze, które zostały jej po ojcu, już dawno się rozeszły, chociaż nie były roztrwonione. Nauczona oszczędności oraz gospodarności Bennet obracała finansami rozważnie w przeciwieństwie do wielu innych osób w jej otoczeniu. Ta nauka przyszła sama, bo ojcowska ręka nigdy nie wsparła jej w podobnej edukacji. Wrodzona rozwaga i ważność przydawały się w takich sytuacjach, chociaż miały równocześnie swoje wady…
Na pewno jednak kierowała się przede wszystkim dobrem swojego syna. Co miesiąc odkładała w specjalnej skrytce pieniądze na przyszłość Jordana, nie ufając inflacji ani bankom na tyle, aby powierzyć im tak istotną sprawę. I to nie tak, że była zwolenniczką teorii spiskowych, ale jeżeli nauczyła się czegoś od ojca, to właśnie tego. Polityka nie dbała o dobro szarych obywateli, a wartość pieniądza była płynna. Podobnie jak pewność banków. Już dwukrotnie plajtowały, ogłaszając upadłość, jednak to nie organizacje na tym traciły. Tracili na tym tacy ludzie, jak ona. A fakt, że nie zarabiała nazbyt wiele, nie sprawiał, że czuła się komfortowo w przypadku nagłej zapomogi. Uważnie planowała więc swoje finanse i starała się niejako przekazać to Jordanowi, jednak nie wychodziło to najlepiej. Nie w momencie, w którym z chłopca stał się nastolatkiem, pragnącym życia. Jak miała go zatrzymać? Jak dogonić? Zawsze niezdarna, wolna i… W tle.
Sprawa związana ze śmiercią Melissy i jej męża jedynie zaburzyła kolejny fundament w życiu Burnettów. Czy miało ich pogrążyć, czy może jednak koniec końców Grainne miała utrzymać się na powierzchni? Miała obok siebie Grahama, oczywiście, ale był obcym mężczyzną. Mężczyzną, którego nie znała i którego się obawiała. W końcu jego spojrzenie mówiło jej, że nie chciał jej towarzystwa. Że najchętniej w ogóle nie chciał jej oglądać. Priscilla mówiła to wielokrotnie — że była to jedynie ułuda. Że Bennet po prostu miała ten problem, że ogólnie nie wiedziała, jak zachowywać się przy obcych ludziach. I pewnie miała rację, ale... Nieważne, jakby się szatynka starała, to zawsze było zbyt trudne. Zbyt przytłaczające...
Zajęta próbą ratowania małego diabła tasmańskiego, nie zwróciła uwagi na zbliżającą się ku niej sylwetkę. Podskoczyła, gdy było już za późno. Coś szarpnęło nią w tył, automatycznie wyciągając jej rękę z nory i powodując, że twardo opadła na pośladki. Materiał spodni i tak był przemoknięty, ale wilgoć, która dostała się z ziemi do ciała kobiety, sprawiła, że zadrgała, o mało co nie wypuszczając trzech szczeniąt z objęć. Na szczęście zwierzęta wczepiły się pazurami w materiał jej ubrań — pozostały przy sercu Grainne wpatrującej się właśnie w pochyloną nad nią postać. Automatycznie objęła zwierzęta mocniej, jakby próbowała je ochronić. - Ja… - zająknęła się, chociaż nie miała bladego pojęcia, czy przez odgłos padającego deszczu w ogóle było ją słychać. Czuła, jak serce waliło jej w klatce piersiowej, gdy patrzyła na mężczyznę przed sobą. Jego głos oraz postawa wzbudzały w niej lęk. Oczy rozwarły się w bacznej obserwacji jego ruchów, a mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zmroziło ją. I nie tylko przez fakt, iż przemokła... Po prostu trudno było jej złapać oddech.
Dopiero po chwili, gdy małe diabły tasmańskie poruszyły się na jej klatce piersiowej, odzyskała zmysły. A przynajmniej po części, bo jej ciało i umysł wciąż znajdowały się w stanie poważnego szoku. Zerknęła na krótki moment ku dziurze w ziemi i zaraz wróciła uwagą ku nieznajomemu. - W norze jest jeszcze jeden. - Jej głos trząsł się na równi z ciałem, ale wiedziała, że jeśli nie spróbuje, zwierzak po prostu zatonie. Gdy deszcz zaczynał padać w tych okolicach, szansa, iż skończy się po pięciu minutach, była tak naprawdę zerowa. - Nie mogę go dosięgnąć. - Już tylko od tego nieznajomego mężczyzny zależało, czy miał jej pomóc, czy też nie. Zresztą ciągle nie wiedziała, jakie miał zamiary, a żadną zagadką był fakt, że Grainne zwyczajnie się bała… Ale jeszcze silniej nie chciała, żeby mały zwierzak zatonął. Nie, gdy była możliwość ratunku.
thad halsworth
ambitny krab
chubby dumpling
komandos SASR na urlopie — Australian Defence Force
34 yo — 181 cm
Awatar użytkownika
about
i do this thing called whatever the fuck i want

who said it's a smart thing to do?
Grainne Bennet

Powrót był tym trudniejszy, że większość życia na farmie spędził robiąc wszystko, by tylko się z niej wyrwać. Na godzinę, dwie, cały dzień… Ludzi, którzy wracali w rodzinne strony zawsze widział w jaskrawszych kolorach, i nie było ważne, z jakiego powodu wracali, czy właśnie stracili pracę w stolicy, tonęli w długach czy może z narzeczoną u boku, szukali nowego domu, bo zatęsknili za tutejszym spokojem. Dla niego zawsze wydawali się inni, więksi — ludzie skrojeni inaczej, którym udało się wyrwać z Lorne Bay. A jednak najczęściej zawsze wracali… Tego nie potrafił zrozumieć. To wszystko brzmi, jakby nienawidził tego miejsca, ale to nie prawda, zwyczajnie czuł, że jego miejsce jest gdzie indziej, a patrząc na to, jak potoczyło się jego życie, musiałabym napisać „gdziekolwiek indziej”.
Odkąd pamiętał, rodzice zawsze musieli szukać go po całej okolicy, gdy godzina nieobecności zamieniła się dwie, a później w cztery, osiem… Najpierw poza farmą, której miał nie opuszczać bez słowa, później co raz dalej, na polanach, w lasach, nad jeziorem — zawsze ciągnęło go do wody, ale od oceanu wolał dzikie jeziora i strumienie poskrywane głęboko w lesie. Tingaree nie było przypadkowym wyborem. Domek, który wynajął pamiętał jeszcze z dzieciństwa, choć nie potrafił sobie przypomnieć, kto wcześniej go zamieszkiwał, co zresztą wyjaśniało jego opłakany stan — naderwane rynny, przeciekający dach i weranda, po której człowiek poruszał się niczym po polu minowym, by broń Boże nie nastąpić na spróchniałą deskę. Codziennie, słysząc pod stopami głuchy dźwięk, przypominał sobie, że musi wymienić deski w tym, i tamtym stopniu, ale zapominał o tym, gdy tylko schodzi do końca schodów.
Tingaree straciło dawny urok, ale choć wciąż stanowiło dla niego miejsce ucieczki, tym razem bardziej przypominało miejsce wygnania. Zabrzmiało nieco dramatycznie, całe szczęście, Halsworth nie miał takich skłonności do przesady jak ja! Grainne zdecydowanie miała prawo sądzić inaczej…
W górę wzięły stare przyzwyczajenia, choć może „stare” to złe słowo, skoro nie zdążył od nich odwyknąć — i nawet nie próbował — nie mógł zignorować opartego o pusty przystanek roweru i tak po prostu pojechać dalej, gdy zdążył wyobrazić sobie co najmniej pięć scenariuszy, co mogło stać się z jego właścicielem. Lub właścicielką. Tak to zwykle wyglądało — obserwuj, myśl, opracuj trzy scenariusze, bądź gotowy na co najmniej dwa z nich, w przypadku trzeciego… improwizuj!
Dopiero widząc jej reakcję, dotarło do niego, że miała prawo się wystraszyć, a sądząc po jej minie, miała w głowie tylko jeden scenariusz, którego zakończenie było tragiczne! Halsworth, czując jak z każdą chwilą co raz bardziej grzęźnie w rozmokłej ziemi, wpatrywał się w brunetkę, jakby rzeczywiście spodziewał się usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie, choć uznał, że już jej nie potrzebuje, w momencie, gdy dostrzegł wczepione w jej ubrania zwierzęta. W norze jest jeszcze jeden. Wyobrażam sobie, że w tamtym monecie nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, z czym ma do czynienia, optymistycznie założył, że to szczeniaki, wyjątkowo brzydkie, przemoknięte… Nie mogę go dosięgnąć.
— Na litość boską — westchnął pod nosem, gdy dotarło do niego do czego zmierza. Przetarł otwartą dłonią twarz mokrą od deszczu, jeszcze przez moment bijąc się z myślami, w końcu jednak pokręcił ze zrezygnowaniem głową i niewiele myśląc — aż chce się powiedzieć z n o w u — złapał ja za łokieć i jednym ruchem postawił na nogi. Na tyle na ile mogła ustać na rozgrzęzłej ziemi, tak… On sam, bezwiednie poprawił na głowie czapkę z daszkiem, położył się na ziemi i sięgnął ręką do nory, w której rzeczywiście zebrało się już sporo wody.
— Co to w ogóle jest? — Zdążył rzucić za siebie, próbując dosięgnąć ostatniego zwierzaka, gdy nagle… — O rzesz, sukin… — zaklął pod nosem, czując, że futrzak w ramach wdzięczności za ratunek postanowił zatopić zęby w jego dłoni. W końcu jednak złapał zwierzaka za skórę na grzbiecie i wyciągnął z zalanej nory. Niezbyt delikatnie, tak, niczego innego bym się po nim nie spodziewała, poza tym… właśnie go ugryzł. I to dość mocno, zauważył, gdy w końcu podciągnął się z ziemi i wcisnął zwierzaka brunetce w ramiona. — Jeśli to coś ma wściekliznę, to nie ręczę za siebie...
pinata
m.
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Gdy poczuła silne szarpnięcie za ramię, z jej ust wydobył się cichy odgłos. Zdawał się być wymieszanym westchnieniem a reakcją na zaskoczenie. I prawda była taka, że gdy Grainne znalazła się na nogach, czuła się jak sparaliżowana. Nie docierały do niej słowa mężczyzny, ani zdawała się nawet nie rejestrować jego dalszych poczynań. Zupełnie jakby jej ciało nie nadążało za tym, co właśnie miało miejsce. I chociaż można było mówić o Bennet wiele, zdecydowanie nie nawykła do podobnego traktowania. Nie spodziewała się podobnej reakcji i rozwoju wydarzeń. W swej wyjątkowo cichej naturze ciężko operowała wśród ludzi jej odmiennych, a biorąc, iż ludzi jej podobnych nie było wielu, trudności związane były z kobiecą codziennością. Ktoś mógłby powiedzieć, że powinna była być do tego przyzwyczajona. Wszak Daniel Bennet nie słynął z bycia delikatnym. Jak bardzo ta opinia była jednak daleka od prawdy... Owszem, jej ojciec był człowiekiem oschłym i nieprzyjemnym w obyciu, czasem szarpnął córką, lecz nigdy nie podniósł na nią ręki. Był surowy, wymagający, nieokazujący uczuć, ale nigdy nie był agresywny. Przez to jego wycofanie emocjonalne, Grainne nie raz zastanawiała się nad tym, czy to dlatego jej matka odeszła — bo nie mogła być z kimś o takim charakterze? Bennet nie miała bladego pojęcia, kim w ogóle była jej rodzicielka i nie zamierzała pytać o to ojca. W duchu zawsze była mu wdzięczna i doceniała za to, że samotnie wziął na siebie zadanie wychowania jej. Zrobił to najlepiej, jak umiał i dał jej tyle, ile mógł — nie mogła i nie chciała oczekiwać więcej. Dlatego, gdy ich kontakt urwał się po tym, jak zaszła w ciążę, nie błagała go, aby zmienił zdanie. Zaakceptowała to, wiedząc, że od tamtej chwili musiała radzić sobie sama. Czas oraz zmiana stylu życia odebrały jej swobodną możliwość robienia tego, na co miała ochotę, ale gdy tylko mogła, starała się jechać do pracy drogą koło domku rodzinnego z nadzieją, że zobaczy krzątającego się przy nim ojca. Nie zrezygnowała z tego nigdy. Aż do śmierci, a także testamentu rodzica. Wówczas sama stała się wszak właścicielką chatki w Sapphire River. Czy ojciec więc tak bardzo nią gardził, skoro mimo wszystko wsparł ją na tyle, w jakim stopniu mógł?
Przekleństwo i kolejne pchnięcie wyrwało ją ze stanu dziwnego zawieszenia. Zamrugała kilkukrotnie, nie mając jak otrzeć sobie kropel deszczu z twarz — wszak ręce miała zajęte małym tasmańskimi diabłami — i dopiero wówczas zrozumiała, co się zadziało. Gdy kolejne warknięcie wydobyło się z ust mężczyzny, spuściła głowę. - Ymm… - wymknęło się jej jedynie, gdy próbowała jakkolwiek trzymać się w garści, chociaż tak naprawdę żałowała, że nie miała wolnych rąk, by ukryć w nich twarz. Zamiast tego trzymała szczenięta, czując, jak stres zaczynał zaciskać jej gardło. - Dziękuję… - wydusiła z siebie cicho, wpatrując się w wyginające się zwierzęce ciałka. - Do widzenia. - I nie czekając nawet na reakcję mężczyzny, odwróciła się i ruszyła na chwiejnych — ze stresu, ale także poprzez zmokłe podłoże — nogach w stronę przystanku. Starała się robić to jak najszybciej, byle tylko stamtąd uciec i uspokoić uczucia, które zaczynały w niej coraz gwałtowniej wzbierać. Chciała uciec jak najdalej i nie czuć tego jadu ogarniającego jej mięśnie — zupełnie jakby coś zjadało ją od środka i uniemożliwiało normalne funkcjonowanie. Skupiła się jednak — jak dalece umiała — na przetransportowaniu diabłów do sanktuarium, aby odrobinę przynajmniej się uspokoić. Na rowerze miała koszyk, do którego zamierzała wsadzić małe tasmańczyki i pojechać z nimi prosto do celu. Padało, ale nie miało to znaczenia. Padać miało jeszcze wiele godzin więc co za różnica czy miała wyjść na deszcz. I tak była cała mokra... Przeczekanie go było równoznaczne z głupotą. Zresztą nie chciała przebywać blisko tego mężczyzny, który zdecydowanie ją przerażał. Myślała nawet, czy nie pojechać z powrotem do Grahama, ale domek znajdował w dalszej odległości od sanktuarium. Zresztą... Graham zapewne nie ucieszyłby się na jej widok. I obecność czterech dzikich zwierząt, a i sama Grainne nie chciała narażać małej Sally na żadne możliwe infekcje czy przerażenie. Sytuacja była już i tak wyjątkowo skomplikowana. Po co głupia Nana miała to komplikować jeszcze mocniej?
- Już cicho. Już zaraz.
Trzęsącymi się dłońmi wkładała piszczące zwierzątka do kosza, by zdjąć z ramion narzutkę i obwiązać nim wiklinowy pojemnik. Musiała w końcu jakoś zabezpieczyć go przed deszczem i uniemożliwić szansę na ucieczkę nowym pasażerom. A przez ten cały czas czuła jak łzy płynęły jej cicho po policzkach, mieszając się z deszczem.
thad halsworth
ambitny krab
chubby dumpling
komandos SASR na urlopie — Australian Defence Force
34 yo — 181 cm
Awatar użytkownika
about
i do this thing called whatever the fuck i want

who said it's a smart thing to do?
Cóż, wystarczyło na niego spojrzeć — dżentelmen nie jest pierwszym, co przychodzi na myśl, zdecydowanie nie, lecz to nie wcale nie znaczy, że nim nie jest! Można się zgodzić, że brakuje mu trochę ogłady, cierpliwości też nie ma za wiele, poza tym, nie znając go za dobrze — bo i na to rzadko pozwala — i rzucając tylko krótkie spojrzenie, można przypisać mu wiele cech, których zwyczajnie nie posiadał. Zwykle tych, o których nie warto wspominać… Jakby miało go to w jakikolwiek sposób obejść. Nie przywykł też przepraszać, przynajmniej nie na głos. Jeśli zdarzało mu się przyłapać na tym, że nie miał racji czy zrobił coś nie tak, z mniejszym lub większym trudem zwyczajnie przyjmował to do wiadomości. Jeśli chodziło o brunetkę… nie pomyślał, że może w jakikolwiek sposób ją urazić przerazić, stawiając ją na nogi. Normalnie wyciągnąłby w jej stronę rękę, by pomóc jej wstać, ale obejmowała ramionami wiercące się zwierzaki, więc to jedyne co mógł zrobić, poza zostawieniem jej na mokrej ziemi, by sama spróbowała wstać i zaryzykowała upuszczenie, któregoś z nich...
Dobra, nie oszukujmy się, nie dbał o te zwierzaki, ale z jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu, ona tak, więc postanowił pomóc… nie potrzebował ku temu większego powodu. Przecież nie wyrwałby futrzaków z jej objęć po to, by wrzucić je z powrotem do zalanej nory! Przez chwilę wydawało mu się, że to właśnie musiała sobie pomyśleć, gdy tak stała ze spuszczoną głową, ledwie wydając z siebie jakikolwiek dźwięk. Mimowolnie zmarszczył brwi i spojrzał na nią z lekką konsternacją, nie bardzo wiedząc, co właściwie się dzieje… i co powinien powiedzieć. Na przykład „nie ma za co”, Halsworth. Lecz te słowa nie przeszły mu przez gardło, zamiast tego, skinął lekko głową, czego zdaje się nie zauważyła. Ale nie dziwmy się, myślał tylko o tym, by jak na najszybciej wrócić do samochodu. I tym, że będzie musiał wpuścić do środka bandę gryzoni, z której jeden z nich chwilę temu zatopił zęby w jego dłoni. Na samą myśl, odruchowo spojrzał na sączącą się z rany krew. Mniej więcej w tej samej chwili brunetka pożegnania się, co zresztą ledwo usłyszał, a gdy podniósł wzrok, już jej nie było!
Hej, a ty dokąd się wybierasz? — zawołał za nią, gdy ta odwróciła się na pięcie i zaczęła w pośpiechu kierować się w stronę drogi. Obejrzał się jeszcze na rozmokłe wejście do nory i ruszył za nią, próbując omijać co większe kałuże, choć czuł, że buty już dawno zdążyły przemoknąć. Dogonił ją chwilę później, gdy pakowała przestraszone zwierzęta do koszyka przy swoim rowerze, co zresztą odrobinę zbiło go z tropu. — Co ty robisz? — zapytał, patrząc na nią jakby co najmniej urwała się z księżyca, ale najwidoczniej bardzo się nie pomylił, skoro… — Myślisz, że przemokłem do gaci i dałem się ugryźć temu czemuś, żebyś w tę ulewę jechała gdziekolwiek… na tym czymś? — Pokręcił z niedowierzaniem głową, czując co raz większe poirytowanie, choć o wiele bardziej niż brunetka był temu winny deszcz i cała ta sytuacja! W końcu… nadal tu stał i moknął. — Nie będę miał Cię na sumieniu. Wsiadaj do auta.

Grainne Bennet
pinata
m.
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Cała aktualna sytuacja zwyczajnie ją przerosła. Nie wiedziała, czy miało to związek z tym, co aktualnie działo się w jej życiu, czy jedynie obecność nieznajomego ją przytłaczała, ale zwyczajnie czuła zarówno strach, jak i wstyd za samą siebie. Za to, jak reagowała. Za to, że nie potrafiła egzystować w społeczeństwie jak każdy inny człowiek. Za to, że była po prostu sobą. I co gorsze nie potrafiła się zmienić. Ile razy próbowała być tą silną częścią siebie, która nie uginała się pod byle szelestem liści i nie czmychała przed czymś nieznanym. W teorii wyglądało to cudownie, ale w praktyce nigdy nie udawało się jej przełamać własnej nieśmiałości oraz lęku. Trzymała się wyznaczonych sobie ścieżek i nie zbaczała z nich nigdy, ufając w tym, co znane. W końcu lepszy znany potwór niż ten skrywający się w cieniu, którego źródła nie umiała ocenić. A przynajmniej tak starała się tłumaczyć kolejne niepowodzenia związane ze światem zewnętrznym. Jej silne zamknięcie stanowiło jednak największą przeszkodę i świadomość potrzeby przełamania tego, przerażał Bennet jeszcze bardziej.
Gdy mężczyzna dotarł za nią na przystanek autobusowy, nie widział jej łez. Mieszały się z deszczem, a mokre skrawki włosów przyklejały się do twarzy, utrudniając wyłapanie takich szczegółów. Czy gdyby je zobaczył, odpuściłby? Grainne naprawdę chciała, żeby ją zostawił. Samotność wydawała się jej zawsze bezpieczniejsza. Nie najlepsza, ale bezpieczniejsza, dla kogoś takiego jak ona. Kogoś, kto nawykł do samotności, bo zwyczajnie musiał. Nawet gdy czasami przez brak towarzystwa, serce podchodziło jej do gardła. - N-nie znam, pana - zaprotestowała, cofając się o krok. Bo, mimo że nie była już dziewczynką, której rodzice codziennie powtarzali jak mantrę, by wystrzegała się obcych, nie zamierzała wsiadać z kimś nieznajomym do samochodu. Szczególnie gdy całe jej ciało krzyczało, aby uciekała. Grainne nie była na tyle głupia, żeby swój pierwotny instynkt tak po prostu zamieść pod dywan. Nawet jeśli miała przed sobą człowieka uczciwego, ogrom stresu, który już przeżyła w jego obecności, miał sprawić, że przez kolejne dni jej serce miało o wiele szybciej pracować na samą myśl o Tingaree. W końcu teraz była to jej typowa trasa oraz miejsce pobytu prócz własnego domu. Przecież wystarczająco już się bała świata jako takiego. Czemu jeszcze to… - Jestem wdzięczna, ale... - Zawahała się na moment, obserwując wciąż nieznajomego. Jego słowa były tak brutalne jakby kierowane do żołnierza. - Poradzę sobie. - Chciała brzmieć pewnie, ale wiedziała, że nigdy nie była zdolna do silnego postawienia na swoim. Nie, że w to nie wierzyła, ale jej głos, postura czy spojrzenie nigdy nie należały do tych dominujących. W starciu z mężczyzną nie mogła go tym przyćmić.
Mimo wszystko nie zamierzała się w żaden sposób poddawać. Była zdeterminowana do zrobienia swojego i nawet jeśli brodacz przed nią nie miał złych intencji, nie widziała logicznego uzasadnienia w jego toku myślenia. Nie był jej niczego winny. Mógł wrócić spokojnie do domu i nie przejmować się dziwaczką spotkaną w lesie. I tak miał o niej takie zdanie ze słów, które wypowiadał w jej stronę.
Przetarła więc oczy jeszcze ostatni raz, zanim nie otworzyła na powrót parasolki i ruszyła w kierunku sanktuarium. Szło jej to wyjątkowo mozolnie. Jedną ręką trzymała parasol, drugą prowadziła rower, ale wiedziała, że za jakiś czas miał zacząć się asfalt — jazda miała być zdecydowanie prostsza niż w tym bagnie, w którym raz po raz grzęzła. Miała tylko nadzieję, że mężczyzna nie zamierzał ruszać jej śladem. Odwróciła się, aby upewnić się, że samochód wciąż stał w miejscu albo znikał za zakrętem, ale w tym samym momencie poczuła opór z przodu. Kierownica roweru wbijała się w jej brzuch, gdy okazało się, że koło ugrzęzło w błotnistej dziurze. Siła prądu oraz gęstość deszczu powodowały momentalne zassanie wszystkiego, co tam wpadło, a Bennet wiedziała doskonale, że na nic miała zdać się w tym przypadku jej szarpanina. Z jej wątłą siłą nie poradziłaby sobie i to w taką pogodę, dlatego zrozpaczona odczepiła po prostu koszyk, zostawiając za sobą rower. Miała później poprosić kogoś, aby następnego dnia go z nią odgrzebał. Teraz nie miała na to czasu — do sanktuarium zostało trochę drogi, a zwierzęta w koszu ciągle się odzywały. Przez myśl przeszło jej, aby jednak wrócić do mężczyzny na przystanku i poprosić go o pomoc, ale... Coś ścisnęło jej przerażone serce na samą o tym myśl. Chryste. Była beznadziejna...
thad halsworth
ambitny krab
chubby dumpling
komandos SASR na urlopie — Australian Defence Force
34 yo — 181 cm
Awatar użytkownika
about
i do this thing called whatever the fuck i want

who said it's a smart thing to do?
Nauczony był działać zadaniowo — działać, nie zastanawiać się nad każdym kolejnym krokiem, zwłaszcza w sytuacjach, które tego niewymagały, lecz przewidywać ewentualny obrót spraw. I zakładać najgorsze, na wszelki wypadek. Z takim podejściem nosił się od lat, na długo zanim związał się z mundurem, dlatego nigdy nie wydawało się dziwne ani jemu, ani nikomu z jego bliskich, że objawiało się ono również na co dzień, w sytuacjach całkiem zwyczajnych. To pesymizm, z wyłączeniem tragizmu i fatalizmu. Jeśli ktoś spytałby o to jego, odpowiedziałaby całkiem prosto — lepiej założyć najgorsze i pozwolić się zaskoczyć niż trzymać się nadziei i zwyczajnie rozczarować. Tak, w jego głowie miało to zdecydowanie więcej sensu…
Gdy chwilę temu zatrzymał samochód na poboczu, miał w głowie proste zadanie — odnaleźć właściciela roweru. Sukces, pod tym względem, jakby nie patrzeć. Lecz gdy to zadanie zamieniło się w akcję ratunkową porzuconych diabłów tasmańskich, nie zapomniał o stojącej obok brunetce, która — w przeciwieństwie do niego — myślała tylko o losie nieszczęsnych zwierzaków. Ani przez chwilę nie pomyślał, że jego zadanie tutaj jest skończone — jakkolwiek to brzmi — nie zamierzał jej tutaj zostawić, ani pozwolić jej wracać w deszczu na rowerze.
Nie spodziewał się tylko, że tak mu to utrudni.
Spojrzał na nią z jeszcze większą konsternacją, gdy jego uszy dobiegło ciche n-nie znam pana, a brunetka cofnęła się, jakby… w zasadzie, to nie miał pojęcia co musiał sobie myśleć — jeszcze chwilę temu był przekonany, że ma przed sobą dorosłą kobietę, na tyle odważną, żeby w środku ulewy rzucić rower i zanurkować do ciemnej nory, a jednak, gdy stał obok — i byłby naprawdę bezdennie g ł u p i, gdyby nie pomyślał, chociaż przez chwilę, że jest temu winny — zauważył, że jest po prostu… przerażona.
Nie oszukujmy się, zdawał sobie sprawę z tego, że stwarzał takie (i gorsze) wrażenie, nierzadko ze sporą dozą premedytacji — typical day in the office — ale w tej sytuacji, tu i teraz… Słysząc jej kolejne słowa, zwyczajnie przytaknął.
Jak uważasz… — mruknął, wzruszając lekko ramionami, i już miał odwrócić się i wrócić do samochodu, zamiast tego patrzył, jak brunetka oddala się, pchając przed sobą ten nieszczęsny rower. Trwało to zaledwie chwilę, nim kolejna większa kropla deszczu lądująca na jego karku, nie wyrwała go z zamyślenia. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową i skierował swoje kroki w stronę samochodu. Nawet nie przyśpieszył kroku.
W środku było o wiele ciszej, słychać było tylko deszcz bębniący o stalowy o dach i dźwięk rytmicznie prześlizgujących się po szybie wycieraczek. Zdążył przemoknąć do suchej nitki, więc gdy usiadł w fotelu za kierownicą, jedynie się rozczarował, próżno czekając na uczucie ulgi. Tym bardziej pożałował, że w ogóle się zatrzymał, a sama myśl sprawiła, że mimowolnie zacisnął zęby. Mniej więcej w tej samej chwili, gdy ta myśl przemknęła mu przez głowę, spojrzał we wsteczne lusterko. Cholera.
Tego też pewnie pożałuje… Rozejrzał się na prędko, i zawrócił samochód na pustej drodze, kierując się w stronę, w którą poszła brunetka, a że nie wiem jak daleko zajechała… Twoja kolej!

Grainne Bennet

ZTx2
pinata
m.
ODPOWIEDZ