about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
number one
— Neely Rennold —
Dwa lata wcześniej - tak mu się zdawało, że to było właśnie w 2020 - dokładnie o tej samej porze, a może to było w styczniu, wrócił do Lorne Bay z długiej podróży, bo wtedy jeszcze Gregory H. udzielał się niemal w całej Australii, i wpadł na Neely i Thadeusa na promenadzie niedaleko plaży. Trzymali się za ręce - wiadomo, jak to oni - roześmiani, zakochani i zaprosili go na grilla gdzieś bliżej wieczora, bo jeszcze musieli wstąpić po rozpałkę i dokupić alkohol. Pamiętał ten dzień doskonale, ale nie dlatego, że rankiem dostał awans i Greg w końcu bezgranicznie mu zaufał, a właśnie przez dwójkę swoich przyjaciół i te ich splecione dłonie. Pomyślał wówczas, że to okropnie niesprawiedliwe - on robił przecież karierę w wielkim świecie, co noc zaznajamiał się z rozgrzanymi ciałami obcych kobiet, których nigdy później nie widział już na oczy i w końcu stać go było na kupienie nieprzyzwoicie drogiego, sportowego auta, którego mocy nie zamierzał wcale sprawdzić na żadnej drodze, ale widząc tę dwójkę, te ich rozpromienione twarze i błyszczące miłością oczy stwierdzał, że to właśnie Thadeusowi życia prawdziwie zazdrości. W tamtym czasie skóra Neely migotała takim złotawym kolorem, typowym dla osób zakochanych w morzu i surfingu, a jej włosy nie powiewały wcale na wietrze, jak to robiły te mijających ją kobiet, tylko zlepione były w mokre spirale jasno dające do zrozumienia, że ta oto kobieta rzadko wychodzi z wody. I kiedy tak patrzył na nią, najpierw w pełnym letnim słońcu, a później przy grillu, gdy już księżyc wisiał na rozgwieżdżonym niebie, pamiętał słowa, które sobie wówczas pomyślał - że wszystkie te swoje kobiety, wszystkich mężczyzn i wszystkie pieniądze oddałby bez zawahania, gdyby tylko skraść mógł Thadeusowi życie. Tak wtedy pragnął, by coś ich rozdzieliło - choroba, zdrada, a nawet, kiedy umysł zanadto zatracił się w alkoholowych procentach, śmierć jego przyjaciela wydawała mu się zbawienna i wyobrażał sobie, że właśnie wtedy by ją pocieszał, że właśnie wtedy byłaby jego. Teraz, kiedy niepoważne mrzonki się urzeczywistniły, a on jako jedyny pozostał tej niegdyś roześmianej kobiecie, w której ani nie mógł doszukać się dawnej miłości ani morza we włosach, miał ochotę palnąć sobie w głowę, by tylko świat wreszcie przestał wyglądać w ten sposób. Nie miał jednak ani pistoletu, ani nawet tyle odwagi, więc odtąd życie jego przebiegało następująco; za dnia praca, wciskanie na twarz gogli przeciwpyłowych, wdychanie zapachu opalanego drewna, ignorowanie wszystkich dookoła, potem szybki obiad w tej knajpce za rogiem, aż wreszcie wiadomość od Neely, pojechanie po nią, przetrzymanie u siebie, pożegnanie rano słowami “oby to był już ostatni raz” i wszystko od nowa. Brak miejsca na przyjaciół, których do reszty już stracił, a w głowie tylko Neely, Neely, Neely. Co wymyśli tym razem, czy nie przesadzi, czy tego ranka aby nie widział jej po raz ostatni, bo to przecież oczywiste, że sobie nie odpuści. Zawsze w okolicach wieczora spodziewał się jej telefonu, a kiedy do takowego nie dochodziło, nie spał całą noc szamocząc się w nerwach i pisząc w głowie najczarniejsze scenariusze. Choć więc to idiotyczne, dzisiaj, kiedy uszu jego doszło dzwonienie komórki wyświetlające ten krótki zbiór doskonale znanych mu literek, nie tyle odetchnął z ulgą, co po prostu się ucieszył. Bo żyła, chwała bogu, żyła i może dziś mu uda się wbić do tej jej nietrzeźwej głowy, by już sobie dała spokój. Gdy więc padła obietnica, że do tego już doszło, że już sobie świetnie radzi i jeśli jej nie wierzy, to sam może przyjechać i się przekonać, bardzo pragnął (i to chyba jak niewiele czego ostatnio), by słowa te okazały się prawdą. Traktując je naturalnie z lekką rezerwą i tak podczas jazdy we wskazane przez nią miejsce przyłapywał się na przewidywaniu w głowie obrazu, w którym to wreszcie zobaczy ją trzeźwą. Roześmianą, zdrową, z tymi wilgotnymi od morskiej bryzy włosami, bo w końcu wróciła do dawnej pokochanego sportu. Zamiast tego jednak kolejne rozczarowanie - po przekroczeniu progu knajpy z pomarańczowych desek dojrzał ją w tłumie na samym końcu. Stary stół bilardowy, ona w białym podkoszulku przyciągającym uwagę, a dookoła jacyś mężczyźni z czerwonymi od alkoholu twarzami, przepychający się i spierający o to, który to teraz ma ją nauczyć, jak to tym kijem bilardowym się posługuje. Westchnąwszy z goryczą, pomaszerował w ich stronę, przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i gdy już znalazł się w odpowiedniej odległości, wbił w nią rozzłoszczone spojrzenie. - Tak świetnie sobie radzisz, hm? - powtórzył jej słowa z sarkazmem, zastanawiając się, czemu, cholera, tym razem naprawdę nie mogła mówić prawdy.
about
Not everyone has to be happy all the time. That isn’t mental health. That’s crap.
Dni zlewały się w jedno. Coraz trudniej było odróżnić piątek od soboty, a sobotę od wtorku. Wszystkie wyglądały tak samo i cholernie, cholernie brakowało jej jakiejkolwiek rutyny. Dawnej rutyny. A może po prostu cholernie brakowało jej tego, co dawniej. Wszystkiego, co miała i zostało jej po prostu odebrane – nagle i brutalnie. Nie potrafiła się odnaleźć w nowej rzeczywistości – spała do południa, jadła albo śmieciowe jedzenie albo nie jadła wcale, bo nie miała nawet siły wstać z łóżka, gdyby nie powiadomienia w telefonie pewnie pomijałaby też terapię i rehabilitację. Przed terapią się broniła, nie chciała rozmawiać o swoich problemach, nie chciała otwierać się przed obcym człowiekiem, nie była gotowa by mówić jak się czuje… ale musiała się tam pojawiać, musiała się uśmiechać i zapewniać, że z każdym kolejnym tygodniem jest lepiej. I potrzebowała recept, tak… zdecydowanie potrzebowała recept. Rehabilitacja? Ta szła jej trochę łatwiej, bo ruch był dla niej bardziej naturalny niż uzewnętrznianie się. Frustrację powodował jednak nagły ból albo ograniczenia, których nigdy wcześniej nie miała. Jasne! Można powiedzieć, że przecież miała dużo szczęścia, że mogło być gorzej, że przecież w normalnym funkcjonowaniu z jej ciałem i sprawnością wszystko jest w porządku – ale Neely była przyzwyczajona do czegoś innego. Była sportowcem, a nie Kowalskim, który raz na tydzień chodził na spacer. Szlag.
Dlatego właśnie uważała, że ma prawo się nad sobą użalać. Ma prawo być nieszczęśliwa. Ma prawo iść na dno… bo nic innego ją w życiu nie czekało.
Alkohol przyjemnie uodparniał na wszelkiego rodzaju ból. W mieszance ze wszystkimi lekami, które przyjmowała radził sobie nawet z tym egzystencjalnym. Tak, wtedy radziła sobie doskonale… najlepiej jak potrafiła. Uśmiech znów wracał na jej twarzy, znów miała mnóstwo energii, znów potrafiła rozmawiać z ludźmi i być w centrum zainteresowania. Z jednej strony można było powiedzieć, że jest dokładnie taka jak wcześniej… z drugiej – każdy kto ją znał wiedział, że to wszystko to jednak wielka ściema.
Uwaga, którą przyciągała wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Ci ludzie nie widzieli w niej wariatki, desperatki i dziewczyny w głębokiej depresji – dla nich po prostu chciała się dobrze bawić. A przecież jej naprawdę o to właśnie chodziło! Dlatego śmiała się z idiotycznych żartów, dlatego dawała stawiać sobie następne kolejki i raz za razem przekraczała granice przyzwoitości. Naturalnie się zamazywały i no cóż… wieczór jak wieczór, prawda?
I wtedy usłyszała znajomy głos. Podniosła wzrok, chociaż nadal pochylała się nad stołem bilardowym i przymierzała się do uderzenia, do którego zresztą próbował ją przygotować mężczyzna, pochylający się nad nią, trzymający się zdecydowanie zbyt blisko i ewidentnie wykorzystujący okazję. Gdy i on spojrzał na Burkharta nie wyglądał na zadowolonego, upatrując w nim konkurencję do jej zainteresowania. Miał rację.
- Oczywiście, że radzę – uderzyła w bilę, a ta rozrzuciła kolejne po stole i odpowiednia wpadła do łuzy. Małe kłamstwo, bo Neely naprawdę wiedziała jak gra się w bilard – udawanie jednak czasami miało więcej korzyści – Widzisz! Wygrywam! – zaśmiała się, prostując się i składając na policzku swojego nauczyciela krótki pocałunek – Tony świetnie uczy grać! Naprawdę! Czekaj… nie Tony? Mark? Oh, nieważne. – machnęła ręką, przeszła na drugą stronę stołu i podeszła bliżej Terence’a, oparła dłonie na jego torsie i zadarła głowę, żeby móc na niego spojrzeć – Zagramy? Wygrany stawia kolejkę. Krótka partia… Tony, Mark, czy jakkolwiek mu tam jest, zaprosił mnie na afterparty, więc nie mam całego wieczoru. – to chyba oczywiste, prawda?
terence burkhart
Dlatego właśnie uważała, że ma prawo się nad sobą użalać. Ma prawo być nieszczęśliwa. Ma prawo iść na dno… bo nic innego ją w życiu nie czekało.
Alkohol przyjemnie uodparniał na wszelkiego rodzaju ból. W mieszance ze wszystkimi lekami, które przyjmowała radził sobie nawet z tym egzystencjalnym. Tak, wtedy radziła sobie doskonale… najlepiej jak potrafiła. Uśmiech znów wracał na jej twarzy, znów miała mnóstwo energii, znów potrafiła rozmawiać z ludźmi i być w centrum zainteresowania. Z jednej strony można było powiedzieć, że jest dokładnie taka jak wcześniej… z drugiej – każdy kto ją znał wiedział, że to wszystko to jednak wielka ściema.
Uwaga, którą przyciągała wcale jej nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Ci ludzie nie widzieli w niej wariatki, desperatki i dziewczyny w głębokiej depresji – dla nich po prostu chciała się dobrze bawić. A przecież jej naprawdę o to właśnie chodziło! Dlatego śmiała się z idiotycznych żartów, dlatego dawała stawiać sobie następne kolejki i raz za razem przekraczała granice przyzwoitości. Naturalnie się zamazywały i no cóż… wieczór jak wieczór, prawda?
I wtedy usłyszała znajomy głos. Podniosła wzrok, chociaż nadal pochylała się nad stołem bilardowym i przymierzała się do uderzenia, do którego zresztą próbował ją przygotować mężczyzna, pochylający się nad nią, trzymający się zdecydowanie zbyt blisko i ewidentnie wykorzystujący okazję. Gdy i on spojrzał na Burkharta nie wyglądał na zadowolonego, upatrując w nim konkurencję do jej zainteresowania. Miał rację.
- Oczywiście, że radzę – uderzyła w bilę, a ta rozrzuciła kolejne po stole i odpowiednia wpadła do łuzy. Małe kłamstwo, bo Neely naprawdę wiedziała jak gra się w bilard – udawanie jednak czasami miało więcej korzyści – Widzisz! Wygrywam! – zaśmiała się, prostując się i składając na policzku swojego nauczyciela krótki pocałunek – Tony świetnie uczy grać! Naprawdę! Czekaj… nie Tony? Mark? Oh, nieważne. – machnęła ręką, przeszła na drugą stronę stołu i podeszła bliżej Terence’a, oparła dłonie na jego torsie i zadarła głowę, żeby móc na niego spojrzeć – Zagramy? Wygrany stawia kolejkę. Krótka partia… Tony, Mark, czy jakkolwiek mu tam jest, zaprosił mnie na afterparty, więc nie mam całego wieczoru. – to chyba oczywiste, prawda?
terence burkhart
about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Nie pragnął odebrać jej żałoby ani wyrwać z objęć smutku - ten skryty głęboko przyjaciel Thadeusa, nie żaden frajer zakochany w jego kobiecie i niezdrowo zazdroszczący mu życia, wręcz domagał się ów pustki i poczucia bezsensu po jego zniknięciu. Bo Thadeus był, cholera, wart tych wszystkich nieprzespanych nocy i przepłakanych poranków, wart był żałoby tak długiej, że średnia życia ludzkiego nie potrafiła objąć tego w swym spektrum, wart był każdego smutku i każdej posępnej myśli, naprawdę, n a p r a w d ę wszystkiego, tylko nie tego, co robiła Ona.
Nachodziło go momentami przedziwne przeświadczenie - choćby teraz, czy teraz przede wszystkim - że robiła mu na złość. Nie Thadeusowi, nie wszystkim dookoła, a właśnie jemu, Terry’emu. Jak gdyby pomagając jej, zupełnie mijał się z celem i sam pchał ją w wir destrukcyjnych zachowań. Absurd, prawda? A jednak o tym właśnie świadczyły wypowiadane przez nią słowa, wszystkie gesty i rzekomo niewinne uśmiechy. Skrzywił się i prychnął pogardliwie, gdy oczy jego zarejestrowały moment złożenia na policzku jednego z pijaczyn pocałunku. - Przestań się zgrywać, na miłość boską - mruknął z rozdrażnieniem, nie potrafiąc zrozumieć co właściwie chciała osiągnąć. Lgnęła do sytuacji, z których większość kobiet pragnie uciec, szukała towarzystwa u osób niezasługujących choćby na przelotne spojrzenie, a potem co? Co zrobiłaby później, gdyby go przy niej nie było? Nie mógł nawet myśleć o tym, co mogłoby ją spotkać - wówczas gniew szumiał w głowie zbyt głośno.
Gdy wraz z typowym już dla siebie zapachem alkoholu, teraz doprawionego jeszcze nutą tytoniu i cudzego potu świadczącego o zbyt bliskich kontaktach z tutejszą zgrają imprezowiczów, znalazła się tuż przed nim, zwężając jego pole widzenia do własnej osoby, odczuł zaskakującą mieszankę emocji; ulgę, troskę i lekkie podekscytowanie, bo oto była tak blisko - tylko jego, cała jego, a on był już cały jej, ale wtedy właśnie na scenę wkraczała wściekłość i dręczące sumienie spychające wszystko inne z widoczności. - Neely, błagam, skończ to. Chociaż ten jeden raz, dajże sobie z tym spokój - poprosił ostro, niemalże szeptem, jako że wciąż trwała tuż przy nim, poświęcając mu całą swoją uwagę, którą już wkrótce - wiedział to i bez jej odpowiedzi - miał na nowo utracić. Korzystając więc z ostatnich przeznaczonych mu chwil, sięgnął do jej dłoni i oplótł wokół nich swoje palce, by następnie zdecydować się na zabieg, którego wcześniej jeszcze nie próbował, który… prawdopodobnie zesłać miał na niego jeszcze więcej bólu i nienawiści wymierzonej w własne serce. - Dla mnie. Ten jeden raz przerwij to dla mnie - doprecyzował jeszcze ciszej, teraz już bardziej miękko, nie zważając na oburzenie płynące zza stołu bilardowego, na posyłane mu gniewne spojrzenia, na naiwność swojej prośby, mającej go już za moment ocucić i z powrotem zesłać na ziemię. W tej jednej, niezwykle krótkiej chwili trwającej zaledwie kilka uderzeń jego serca, wierzył w to, że dla niego się opamięta.
Nachodziło go momentami przedziwne przeświadczenie - choćby teraz, czy teraz przede wszystkim - że robiła mu na złość. Nie Thadeusowi, nie wszystkim dookoła, a właśnie jemu, Terry’emu. Jak gdyby pomagając jej, zupełnie mijał się z celem i sam pchał ją w wir destrukcyjnych zachowań. Absurd, prawda? A jednak o tym właśnie świadczyły wypowiadane przez nią słowa, wszystkie gesty i rzekomo niewinne uśmiechy. Skrzywił się i prychnął pogardliwie, gdy oczy jego zarejestrowały moment złożenia na policzku jednego z pijaczyn pocałunku. - Przestań się zgrywać, na miłość boską - mruknął z rozdrażnieniem, nie potrafiąc zrozumieć co właściwie chciała osiągnąć. Lgnęła do sytuacji, z których większość kobiet pragnie uciec, szukała towarzystwa u osób niezasługujących choćby na przelotne spojrzenie, a potem co? Co zrobiłaby później, gdyby go przy niej nie było? Nie mógł nawet myśleć o tym, co mogłoby ją spotkać - wówczas gniew szumiał w głowie zbyt głośno.
Gdy wraz z typowym już dla siebie zapachem alkoholu, teraz doprawionego jeszcze nutą tytoniu i cudzego potu świadczącego o zbyt bliskich kontaktach z tutejszą zgrają imprezowiczów, znalazła się tuż przed nim, zwężając jego pole widzenia do własnej osoby, odczuł zaskakującą mieszankę emocji; ulgę, troskę i lekkie podekscytowanie, bo oto była tak blisko - tylko jego, cała jego, a on był już cały jej, ale wtedy właśnie na scenę wkraczała wściekłość i dręczące sumienie spychające wszystko inne z widoczności. - Neely, błagam, skończ to. Chociaż ten jeden raz, dajże sobie z tym spokój - poprosił ostro, niemalże szeptem, jako że wciąż trwała tuż przy nim, poświęcając mu całą swoją uwagę, którą już wkrótce - wiedział to i bez jej odpowiedzi - miał na nowo utracić. Korzystając więc z ostatnich przeznaczonych mu chwil, sięgnął do jej dłoni i oplótł wokół nich swoje palce, by następnie zdecydować się na zabieg, którego wcześniej jeszcze nie próbował, który… prawdopodobnie zesłać miał na niego jeszcze więcej bólu i nienawiści wymierzonej w własne serce. - Dla mnie. Ten jeden raz przerwij to dla mnie - doprecyzował jeszcze ciszej, teraz już bardziej miękko, nie zważając na oburzenie płynące zza stołu bilardowego, na posyłane mu gniewne spojrzenia, na naiwność swojej prośby, mającej go już za moment ocucić i z powrotem zesłać na ziemię. W tej jednej, niezwykle krótkiej chwili trwającej zaledwie kilka uderzeń jego serca, wierzył w to, że dla niego się opamięta.
— Neely Rennold —
about
Not everyone has to be happy all the time. That isn’t mental health. That’s crap.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
terence burkhart