Piekarz i aktor — le coin de paradis
28 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Stars when you shine
Scent of the pine
Oh freedom is mine
And I'm feeling good
Nie narzekał.
Miał możliwość przejechać ponad piętnaście tysięcy kilometrów, żeby poznać swoją przyrodnią siostrę. I choć ich relacja nie była do końca tym, co sobie wyobrażał, było naprawdę dobrze. Wynajmował ładne mieszkanie. Miał fajnych sąsiadów. I teraz, gdy nadal było ciemno i wcześnie/późno na tyle, że nawet ptaki jeszcze nie ćwierkały, szedł do pracy. Mógłby ponarzekać na kilka rzeczy, ale… po co? Nasz rudy Piotruś Pan czuł się o wiele lepiej, patrząc na wszystko przez różowe okulary, więc po co je zdejmować?
Nucił sobie pod nosem piosenki Michaela Buble, którego muzykę praktycznie słyszał, choć nie miał słuchawek, na które zresztą szkoda było mu pieniędzy. Na ulicach było praktycznie pusto, nawet myszy spały, a on z zapałem szedł na swoją dziesięciogodzinną szychtę, żeby kulać bułeczki. I byłby trafił do celu, jak co ranek, a jednak zauważył postać, która smętnie pokonywała kostki brukowe, przypominając straszydło ze słowiańskich legend. Większość osób ominęłaby istotę szerokim łukiem i najprawdopodobniej mieliby racje, ale nie Jean-Marian, nie, on od razu poczuł potrzebę upewnienia się, że to tylko pijak, a nie pobity, ograbiony z godności i pieniędzy człowiek.
Przyspieszył kroku zrównując się z sylwetką, która ostatecznie wcale nie okazała się być taka obca. I choć mężczyzna nie wyglądał najlepiej, wciąż daleko było mu do humanoidalnego potwora. Lorne Bay było miasteczkiem i wcale nie potrzebował fotograficznej pamięci, żeby pamiętać Klausa z nieprzyjemnej sytuacji, choć jeśli rudowłosy w ogóle poczuł się urażony, trwało to najpewniej do pięciu kroków od oddalenia się.
- Hej, wszystko… - Okej? Nie trzeba było światła reflektorów, żeby zauważyć, że było to głupie pytanie. Mężczyzna wyglądał okropnie i choć pomięta, pozbawiona kilku guzików koszula nie wzbudziłaby sensacji u farmera, u tego elegancika oznaczało to upadek społeczeństwa.
Rozejrzał się w poszukiwaniu napastników, ale otoczenie niezmiennie było ciche i ciemne.
- Gdzie idziesz? – zapytał ostatecznie, najwidoczniej chcąc zaoferować mu towarzystwo do końca drogi. – A może… chcesz usiąść i pogadać?
Trzeba było przyznać, że to nie byłby pierwszy raz, gdyby spóźnił się do pracy przez ten jego altruizm, ale piekarnia się nie zawali, gdy odpali piec kilka minut później, a świat Klausa najwidoczniej już teraz był w rozsypce. To nie był jego biznes, ale tam skąd pochodził wszyscy się wspierali, nawet, jeśli nie znali się najlepiej. To, że zmienił miejsce zamieszkania nie oznaczało, że zmienił swoje przyzwyczajenia. Nigdy za to nie oberwał na tyle mocno, żeby przewartościować swoje spojrzenie na świat.

klaus amadeus werner
ambitny krab
Karo
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
025.
głód
Chęci teraz nabrałem
Tylko na piach i kamienie.
Powietrze jadam codziennie,
Żelazo, węgiel i skałę.
Trawił go ból.
Zaczynał się w środku, w dolnych rejonach klatki piersiowej, tuż przy mostku. Odczuwał go tak, jakby ktoś przyciskał go w tym miejscu do ziemi zaciśniętą pięścią - oddychanie stawało się trudne, powietrze z trudem dostawało się do płuc. Próbował spowalniać swoje ruchy, spowalniać ciało, spowalniać umysł, spowalniać ten proces - nabierał wdech i liczył do trzech, potem wydech. Przez to jednak wszystko zdawało się tylko boleć jeszcze bardziej - gniotąco-palącym bólem, jakby ktoś rozpalił w nim ogień, a potem próbował przydeptać go butem. Wiedział, że to tylko w jego głowie, że nikt tak naprawdę nie dociska go do gleby, że żebra nie załamywały się pod ciosem cudzej pięści - ale ta racjonalizacja zdawała się nie pomagać mu w żaden sposób, a jedynie sprawiała, że było mu tym bardziej głupio, że w ogóle się tak czuł. Przecież nie miał prawa. Przecież ludzie zmierzali się na co dzień z dużo gorszymi rzeczami.
Nie dorósł jeszcze do zaakceptowania faktu, że niemal z dnia na dzień stał się właśnie jednym z tych ludzi, o których myślał czasem w przypływie wyrzutów sumienia, kiedy jeszcze kąpał się na co dzień w drogich perfumach i nie patrzył w ogóle na ceny kupowanych rzeczy; że nagle to on był tym b e z d o m n y m , upadłym człowiekiem, któremu należałaby się pomoc. Uważał, że akurat jemu - spośród tych wszystkich, skazanych na porażkę, ludzkich istnień - nie należało się zupełnie nic. Sam na to zapracował, sam się do tego doprowadził, sam zbierał teraz karmę za wszystkie swoje grzechy - mniej i bardziej uświadomione, mniej i bardziej kwalifikowane do takowych słusznie. To nie system, który spisałby go z góry na porażkę, to nie tragiczny start w dorosłość, z którą musiały mierzyć się tysiące młodych ludzi z patologicznych środowisk - to on sam.
Zasługiwał więc na ten ból - każdy jego okruszek, każdą szczyptę. Zmuszał się do tego, żeby odczuwać go jak najintensywniej, zamiast podjąć jakiekolwiek działania, aby go załagodzić. Cierpienie fizyczne przez kilka martyrologicznych momentów potrafił identyfikować nawet z czymś potrzebnym i przyjemnym - bo odwracało jego uwagę od tego nieznośnego uścisku pod mostkiem, który dusił go i więził. To odczucie trwało jednak tylko kilka chwil, bo potem stapiało się w jedność z bólem, który trawił go od środka i jedynie go uwydatniało.
Tak było właśnie teraz, kiedy sunął ciemnymi ulicami Lorne Bay, odurzony wciąż wszystkim, co zdążył poprzedniego wieczora wciągnąć lub połknąć (mężczyzna, który był tego wieczora jego klientem, nieustannie podsuwał mu coś pod samą twarz, a on częstował się tylko kolejnymi używkami na jego koszt, w nadziei, że to jakkolwiek pomoże - nie pomagało). Ten człowiek od początku nie wyglądał na miłego typa, choć być może jego podeszły wiek uśpił trochę czujność Klausa - nie spodziewał się powyrywanych z koszuli guzików, nie spodziewał się rozciętej wargi, z której wciąż uparcie skapywała krew, bo wszystkie rany goiły się na nim tak, jakby wcale nie chciały się zasklepiać, nie spodziewał się tych kilku siniaków porozrzucanych w paru newralgicznych miejscach ani intensywności tego finalnego zbliżenia, która pozostawiła go obolałym nie tylko na duchu.
Przy okazji padł mu telefon - albo wyłączył się po prostu, a Werner był zbyt mocno pogrążony w swojej próżni, żeby wpaść na to, żeby próbować go uruchomić - a uliczki australijskiego miasteczka zdawały mu się stapiać w jedną, nieskończoną drogę. Szedł do motelu, tak. Tam miał trafić, tak. Trzymał w tylnej kieszeni spodni zarobione dolary - niemal wyliczona suma, która pozwoli mu opłacić dwie kolejne doby i może jeszcze kupić coś do jedzenia, ale o tym wolał nie myśleć. Samo wyobrażanie sobie żywności sprawiało, że robiło mu się niedobrze, a kiedy jeszcze uzmysławiał sobie, że ową żywność należało wprowadzić w te zbrukane tak wielokrotnie usta, wzdrygało nim jeszcze mocniej. Może liczył na to, że przyjdzie mu się zwyczajnie zagłodzić - w geście ironii wobec tego suto zastawionego stołu, który towarzyszył mu przez całe życie - i wreszcie dosięgnie go upragniony, święty spokój.
Spokój od własnych myśli, które zagłuszył właśnie obcy głos, dosięgający go jak parzący pręt. Odruchowo przyspieszył, choć przecież każdy gwałtowniejszy ruch tylko intensyfikował ten cholerny ból, jednak mężczyzna zastąpił mu drogę, co wymogło na nim zatrzymanie się. Nie rozpoznał go od razu, co potem wyda mu się idiotyczne - ruda czupryna i ogólny styl bycia były w końcu, jakby nie patrzeć, dość charakterystyczne.
Wszystko...? Raczej n i c - bo nicość huczała w nim aż po brzegi, odbierając zmysły. Przez chwilę po prostu przyglądał mu się, ale dość pokątnie: niby to sięgając wzrokiem nad jego ramieniem, niby hacząc nim o chodnik, niby prześlizgując się spojrzeniem wzdłuż jego twarzy. Dłuższą chwilę zajęło mu połączenie tego widoku z imieniem, ale (nie)znajomy mówił już do niego dalej, proponując r o z m o w ę. Teraz dopiero spojrzał na niego wprost, z lekko rozchylonymi ustami i wzrokiem, który zdradzał tylko niezrozumienie. Czemu ten człowiek chciał z nim rozmawiać? Czemu chciał na niego patrzeć, czemu chciał przebywać choćby w jego obecności? Klaus pamiętał, że ich ostatnie zetknięcie się ze sobą nie przebiegło dobrze, choć szczegóły rozmywały się w jego pamięci. Do tego wszystkiego nagle rozbolała go jeszcze głowa i poczuł jak świat rozdwaja się wokół niego, a do przełyku podchodzi mu solidna porcja żołądkowego kwasu.
- Usiąść... - zdecydował w końcu, bo wiedział, że dalsze trzymanie się na nogach mogło skończyć się dla niego źle. Znowu odbiegł wzrokiem gdzieś na bok, poszukując choćby ławki albo czegoś innego, co nadałoby się do spełnienia jej roli, ale w tym półmroku, rozpraszanym niemrawym światłem ulicznych latarni, wszystko wydawało mu się odległe i niedostępne. W końcu więc po prostu osunął się na ziemię - najpierw na kolana, które zapiekły ostrym bólem, bo opadł na nie z całym impetem. Potem dopiero usiadł - na samym środku chodnika, niespecjalnie robiąc sobie cokolwiek z okoliczności tej sytuacji. Jean-Marian mógłby w tym momencie nawet odejść - nie robiłoby to zbytniej różnicy. Jedynie taką, że zostałby tak pewnie w nieskończoność, próbując odciąć się od własnego ciała.

Jean-Marian Guillaume
Piekarz i aktor — le coin de paradis
28 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Stars when you shine
Scent of the pine
Oh freedom is mine
And I'm feeling good
Całe istnienie mężczyzny wołało o pomoc, czego Jean-Marian nie mógł nie zauważyć; nie musiał dobrze widzieć jego twarzy, żeby dostrzec rozpacz, osamotnienie i poczucie przegrania; niegdyś dumna sylwetka Klausa, teraz była zgrabiona, jakby dźwigał ogromny kamień. Poczuł, że nie może go zostawić; nie wiedział, o co chodziło i jak może mu pomóc, ale poczuł ogromną potrzebę zrobić cokolwiek, nim ten drobny mężczyzna rozpadnie się tutaj, przed nim na kawałki.
Kiwnął głową, gotowy do zaoferowania swojego ciała, jako podpórki, gdy ten osunął się na kolana, a potem siadł, pośrodku chodnika, pełen bólu choć zobojętniały.
Rozejrzał się wokół, najpierw w prawo, to w lewo i nie widząc żywej duszy, oprócz nich obu, zrzucił dość ciężką torbę z ramienia i usiadł obok, także pośrodku drogi. Chłodny wiatr wczesnej wiosny omiótł ich sylwetki, a Jean-Marian poczuł, jak przechodzi go gęsia skórka. Ściągnął kurtkę, wcale nie najnowszą, ale chociaż ciepłą i położył ją na ramionach mężczyzny, bo ta jego porozrywana koszula nie wyglądała na najcieplejszą.
Milczał przez kilka sekund, wpatrując się w światło lampy drogowej; pomaganie – łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Choć codziennie w mniejszy, bądź większy sposób bezinteresownie przyczyniał się do dobra społeczności, nauczył się jedynie tyle, bądź aż tyle, że złożenie szafy Ikea było znacznie prostsze, niż poskładanie duszy.
- Biłeś się z kimś? Coś cię boli? – zapytał w końcu.
No bo spójrzcie na niego – zwykła bójka niszczy koszule, ale nie sprawia, że spojrzenie jest pustsze niż ostatnia matrioszka, nie sprawia, że ramiona są tak zgarbione, jakby ich właściciel kompletnie się poddał.
Jean-Marian, który codziennie obdarowywał każdego radosnym uśmiechem sprawiał wrażenie chłopca, który nigdy nie dorósł. Był pomocny, dość zdolny; jego nieszkodliwość wzbudzała powszechne zaufanie. Mało kto spodziewałby się, że i on miał powody do smutku, że gdyby na chwilę zatrzymał się, leżałby bezczynnie w łóżku zastanawiając się, co dalej; a zamiast tego, jego dzienny grafik był zapisany od rana do nocy i nie miałby nic przeciwko, gdyby ktoś wydłużył dobę. W końcu było jeszcze tyle rzeczy, które mógłby zrobić!
Dlatego, gdy przychodziło do takich sytuacji jak ta, gdzie nie chodziło o pomalowanie komuś kuchni, nie do końca wiedział, co zrobić, co powiedzieć, bo wszystko wydawało się być niewłaściwe i śmieszne. Nie wiedział, co sam chciałby usłyszeć, bo zupełnie się na tym nie skupiał.
Przeniósł wzrok z lampy na Klausa, obracając ciało w jego stronę.
Pęknięta warga zagoi się znacznie szybciej, niż krwawiące serce. Wyrzuć to z siebie. Ropa musi zejść, zanim rana zacznie się goić…
Brzmiało to całkiem poetycko, tyle że nasz ekspert od uciekania od emocjonalnych zawiłości, poczuł się trochę głupio. Samemu słysząc podobny tekst, posłałby darczyńcy swój uśmiech nr jeden i zaczął gadać o pączkach.
- Możemy też posiedzieć, po prostu. Mogę też cię odprowadzić do domu. Po prostu… mam potrzebę być przy tobie w tym momencie, wiesz? Pozwól mi na to – dopowiedział do ostatnich wypocin, dość żywiołowo gestykulując przy tym rękami, bo jednak Francję i Włochy więcej łączyło, niż dzieliło. - Chyba, że bardzo tego nie chcesz...

klaus amadeus werner
ambitny krab
Karo
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus Amadeus Werner nie był dobrym człowiekiem.
Tak naprawdę, wiedział o tym już wcześniej, ale wygodnym było zrzucanie własnych win na otoczenie, a podobnych oskarżeń na cudzą zawiść. Dopiero od niedawna zaczął dostrzegać w tym założeniu prawdę: ponurą, chropowatą i drażniącą skórę aż do krwi. Podczas swojej całej egzystencji nie robił żadnych dobrych rzeczy - czasem wydawało mu się, że owszem, że postąpił właściwie, że dokonał czegoś wartościowego, ale życie szybko to weryfikowało. Zawsze łatwo, niemal biernie, opadał na dno i potem mozolnie się z niego wygrzebywał - ale jakby nigdy nie do końca; jakby zawsze kończąc kilka metrów głębiej niż zaczynał. To nie byłoby aż takie złe, gdyby opadając nie ściągał ze sobą innych ludzi, on jednak przywierał do nich szczelnie i nie puszczał, w panicznej obawie przed utonięciem w pojedynkę.
Dlatego tym razem postanowił opadać na dno zupełnie sam. Niesprawiedliwym byłoby znowu wyciągać ramiona do ludzi o sercach zbyt otwartym, żeby byli zdolnymi mu odmówić. Wiadomości, które dostał dzień wcześniej od Saula, tylko utwierdziły go w przekonaniu, że nawet kiedy wydawało mu się, że się stara, że zachowuje w porządku, że robi rzeczy, które robić należało, to i tak wychodził z tego syf i ktoś cierpiał. Gdyby to była jakaś przypadkowa osoba, być może ubodłoby go to jakkolwiek mniej, ale Monroe nie był wcale przypadkowy - Monroe’a kochał i codziennie przypominał sobie o tym na nowo, odkrywając jak bardzo mu go brakuje. Wiele razy myślał nad tym, żeby do niego pójść i spróbować jakoś porozmawiać, ale za każdym razem sprowadzał się natychmiast na ziemię - bo nie miał przecież prawa na nowo wciągać go w to całe bagno. Wiadomości, które od niego dostał, tylko utwierdziły go w przekonaniu, że wszystko było już stracone, a on sam wyrządził tak dużo złego, że w żadnym razie nie zasługiwał na kolejne szanse.
Tak jak Saul nie zasługiwał na to, żeby ciągnąć go za sobą w morską toń.
Ten człowiek, który właśnie okrywał jego ramiona swoją kurtką, też nie powinien był tego robić. Werner miał w sobie palącą ochotę do zdjęcia okrycia i oddania mu go pospiesznie, zanim przeniknie całe tą jego żałosną klausowatością, która ściągała tylko na ludzi kolejne nieszczęścia. Biłeś się z kimś? Mocno pokręcił głową. Coś cię boli? Znowu pokręcił, ale mniej stanowczo, bo to przecież było oczywiste kłamstwo - bolało go wszystko. Był jednak wystarczająco już zażenowany samym faktem, że Jean-Marian musiał akurat oglądać go takiego, żeby wylewać na niego jeszcze żale, dotyczące swojego samopoczucia. Jednocześnie pragnął, żeby mężczyzna został przy nim i żeby zostawił go w spokoju. Druga opcja z pewnością byłaby dla niego bezpieczniejsza - obcowanie z tak pokaźną ilością marazmu musiało bezpowrotnie zatruwać serce.
Słuchał jego propozycji, choć tak naprawdę te docierały do niego jak przez mgłę albo raczej ścianę - siedział po prostu tak nieruchomo, jak tylko potrafił, starając się zająć swoim ciałem jak najmniej przestrzeni, z kolanami podciągniętymi pod sam podbródek, nie oddychając nawet w pełni, tylko jedynie połowicznie: pojedynczymi, urywanymi seriami. Do domu? Choć przez ten cały czas wpatrywał się tępo w przeguby chodnikowych płytek, na dźwięk tego słowa poruszył się niespokojnie. Bo przecież nie było już żadnego domu - nie było choćby iluzji domu, nie było żadnego miejsca, do którego mógł wrócić i pomyśleć, że jest u siebie: tylko ten zapyziały motel, który jeszcze do niedawna odwiedzał (niezwykle niechętnie), idąc w ślad za swoimi jednonocnymi wybrankami. Nie można było nazwać tego domem. Ale o tym Jean-Marian przecież nie wiedział i nie miał prawa się dowiedzieć - Klaus uważał, że takiego upodlenia, jak przyznanie się do skali beznadziejności swojej sytuacji, nie byłby już w stanie przeżyć.
- Dlaczego... - zaczął więc pytanie, ochrypłym głosem, nadal na niego nie patrząc. To słowo z trudem przecisnęło mu się przez ściśnięte gardło, a kiedy już wydostało się spomiędzy poranionych warg, brzmiało mu zupełnie obco, jakby wcisnął mu je w usta ktoś inny - ... chcesz być ze mną? Nie byłem nigdy miły... dla ciebie. - Dla ciebie, a może dla większości osób - ciężko dokonywało się rachunku sumienia, kiedy zmysły wciąż ciążyły nieznośnie, wygłuszając go na niektóre bodźce, a inne dopuszczając do niego ze zdwojoną siłą. Nie był w stanie wprost powiedzieć mu, że go tu nie chciał - właśnie dlatego, że wewnątrz był absolutnie rozdarty i to, co miał w środku, bardziej musiało już przypominać smętne strzępy, posklejane ze sobą w kolażu niż zwykłą duszę.
- Zrobiłem bardzo dużo bardzo złych rzeczy. Komuś, kogo bardzo kocham. I ten ktoś... i już nie chce mnie chyba nigdy widzieć, b-bo zniszczyłem mu życie - wydusił w końcu, urywanie i niespokojnie, robiąc duże pauzy między każdą kolejną częścią składową zdania. Pociągnął nosem. - Nie jestem kimś, z kim warto być. M-może lepiej powinieneś pójść, zanim tobie też... - nie dokończył, bo poczuł jak do oczu cisną mu się łzy. Teraz całe swoje wysiłki skoncentrował na tym, żeby nie pozwolić im wydostać się na powierzchnię.

Jean-Marian Guillaume
Piekarz i aktor — le coin de paradis
28 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Stars when you shine
Scent of the pine
Oh freedom is mine
And I'm feeling good
Gdy mężczyzna kurczył się na tym chodniku, chcąc zniknąć z całego świata, nie chcąc nikomu przeszkadzać, przypominał małego, bezbronnego wróbelka ze złamanym skrzydełkiem. Jean-Marian uratował niejednego takiego gagatka, a potem ci na wiosnę przylatywali z całą rodziną, więc kupował dwa kilo ziarna i karmił wiele pokoleń ptactwa zazwyczaj na pobliskiej ławce przy budynku mieszkalnym, a potem miał białe kupy pełne roboty do szorowania, ale nie narzekał. Z każdym kolejnym zajęciem czuł się czystszy na umyśle, a pozytywny wpływ na świat, choćby taki najmniejszy, przynosił mu od groma satysfakcji i uczucia spełnienia.
Ach, gdyby tylko ten Werner był takim wróbelkiem! Byłoby znacznie prościej.
- Naprawdę uważasz mnie za takiego mięczaka, który obraziłby się o kilka nieprzemyślanych słów z ust dandysa? – zapytał retorycznie i wyciągnął nogi, krzyżując je w kostkach. Jeszcze tylko po piwku im dać i mogliby uchodzić za meneli. Rudzielec taśkę już miał.
Nie wpatrywał się w Klausa natarczywie, zamiast tego po prostu był przy nim, jakby trochę medytując; całym sobą czuł chłód powietrza, które zapowiadało wiosnę, zimno kostek brukowej na tyłku i unikalny zapach upadłego Wernera, to jest alkoholu i potu, tak niepodobne do tych drogich perfum, którymi zwykle się oblewał.
Tego typu sytuacje uczyły pokory Rudzielca. W jednej chwili jesteś na szczycie, w drugiej rozważasz, czy z niego nie zeskoczyć.
- Jakbyś był kompletnym draniem, nie byłbyś teraz w takim stanie – oznajmił łagodnie. – To pozwala mi siedzieć z tobą, bo wiem, że jest o co walczyć. Nie wiem co się wydarzyło, ale jesteś człowiekiem, a ludzie popełniają błędy. Jeśli faktycznie go zraniłeś i tego żałujesz, nie wynagrodzisz mu tego pijąc i imprezując.
Jean-Marian powiedział, co wiedział.
Spojrzał z ukosa na Klausa, który niemalże mu się tutaj rozklejał i postanowił zrobić coś bardzo ryzykownego, mianowicie – powoli sięgnął do niego dłonią, jakby bojąc się ugryzienia, pomalutku i… chwycił go za ramię. Ścisnął. Poklepał. Tak po prostu. Tym prostym gestem chciał rozproszyć te czarne, gęste jak smoła myśli i przywrócić do rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że świat powoli budził się ze snu, a słońce powoli rozświetlało niebo, bo po każdej nocy następuje dzień, po największej burzy wychodziło słońce.
- Wróć do domu. Weź prysznic. Prześpij się. Zjedz coś, albo chociaż wypij kawę. Zrób dla siebie coś dobrego, a jeśli nie jesteś gotowy, zrób coś małego dla kogoś innego. Nic na tym nie stracisz, a możesz poczuć się lepiej.

klaus amadeus werner
ambitny krab
Karo
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Zignorował jego pytanie, bo gdyby chciał na nie odpowiedzieć, zabrzmiałoby to niemiło. Prawda bowiem była taka, że owszem - dokładnie tak uważał, jak zwykle mierząc ludzi nieskrojoną na nich miarą, być może wzorowaną na własnych długościach i odchyłach. Nie przypuszczałby nigdy, że jeszcze kiedykolwiek zdarzy mu się natrafić na Jeana i może dlatego pozostawił tamtą sytuację bez żadnego sprostowania - choć przecież tak nie wypadało, choć przecież wychowano go inaczej, choć przecież maniery były warte wszelkiego zachodu. On jednak raz, jakby w przypływie buntowniczego zrywu, zdecydował się zupełnie je zignorować i wykazać otwartą nieprzychylnością do człowieka, którego miał za czysto przypadkowego, a zatem niewartego także specjalnie wyczulonego pochylania się nad nim i los zdawał się właśnie go za to karać: bo nie potrafił napatoczenia się akurat na Mariana odbierać w inny sposób niż jako karę właśnie.
Nie wiedział już czy gorszym było pozwalanie oglądać się w takim stanie ludziom bliskim, czy zupełnie sobie nieprzychylnym. Nie był pewien czy miał prawo jeszcze wierzyć w to, że tym pierwszym podobny widok złamałby serce - być może tak naprawdę każda z tych osób, do których odnosił się w myślach z sympatią, czekała tylko aż wreszcie upadnie, ale tym razem na dobre, żeby nie musieć dłużej znosić jego negatywnej aury? Ciężko było mu wyobrazić sobie, że jedną z tych osób mógł być Amo, ale z drugiej strony nie był ślepy i doskonale przecież widział, jak od dłuższego czasu wyglądała ich relacja: Werner zjawiał się znikąd i zaczynał brać, i brać, i brać, a potem znikał i milczał przez bliżej nieokreślony okres, żeby u jego końca znowu się pojawić. Tak nie powinna wyglądać przyjaźń, a on nie powinien ciągle (nieustannie, niezmiennie) potrzebować pomocy. To było toksyczne. On był toksyczny.
Wyglądało więc na to, że w tym jednym Saul zdecydowanie się nie mylił: miał pełne prawo być na niego zły, oskarżać o największe formy niegodziwości o życzyć sobie, że jego życie nigdy nie został naznaczone obecnością Klausa, jak zaraźliwą chorobą. Nic dziwnego, że nie wierzył w jego przeprosiny; nic dziwnego, że sam ze swojej strony nie wyciągnął do niego ręki. Najwyraźniej Werner zdążył przez te kilka miesięcy burzliwego związku zwyczajnie zasłużyć sobie na każde złe słowo, protekcjonalność i w końcu ostateczne wykluczenie z życia Monroe’a. Im mocniej jednak zdawał sobie z tego sprawę, tym ciężej mu się oddychało, a powietrze smakowało gorzej - mieszaniną spalin i metalu, chociaż byli przecież pośrodku niczego, tyle mil od najbliższego, dużego miasta, że podobne aromaty powinny tu nie docierać. Może to więc nie było nic z zewnątrz, ale z jego własnego, posklejanego środka - może to krew, spływająca do gardła z poprzegryzanych policzków i żółć buchająca z pustego żołądka do przełyku. Może po prostu jego życie zawsze smakować już będzie właśnie w taki sposób?
Słuchał słów Mariana, ale zupełnie nie potrafił im zawierzyć. Może problem polegał na tym, że już jakiś czas temu przestał ufać w to, że naprawdę nadal jest człowiekiem - czuł się raczej jak ponura mara w przebraniu uszytym ze skóry i naciągniętym na kości. Poza tym, ile tych błędów można było popełnić, tak naprawdę? Ile to było okej i za którym razem wkraczało się już na wyboisty teren przesady?
- Jak mam mu to wynagrodzić, skoro on nie chce, żebym cokolwiek mu wynagradzał? - spytał więc, choć nie wierzył w to, że Jean-Marian może dać mu jakąś konkretną odpowiedź. A nawet gdyby dał - czy Klaus będzie w stanie się do niej zastosować? Doszedł już najwyraźniej do podświadomego wniosku, że autodestrukcja i udowodnienie samemu sobie, że nie zasługiwał zupełnie na nic, będzie odpowiednią formą zadośćuczynienia za wszystkie wyrządzone przez siebie krzywdy.
Czując nagle dotyk mężczyzny na swoim ramieniu, drgnął lekko, ale nie odsunął się ani trochę. W ostatnich dniach dotykała go cała masa ludzi, ale przecież nie w taki sposób; nie po to, żeby okazać wsparcie, a nie pozbawić go ubrań. Zważywszy na te okoliczności, pewnie powinien być za ten drobny gest bardziej wdzięczny, ale zamiast tego nadal tonął w pustce. Wątpił w to, żeby jakiekolwiek słowa były w stanie go z niej wyciągnąć. A teraz poczuł się jeszcze bardziej paskudnie, że te małe zabiegi stosowane przez jego rozmówcę, zupełnie nie działają. Przyzwyczaił się do swojego marazmu i był już na tym etapie, kiedy próby umknięcia jego mackom zdawały się bardziej ryzykowne niż dalsze w nim egzystowanie.
Słysząc kolejne zdania, wypowiadane przez mężczyznę, uśmiechnął się krzywo i chyba odrobinę ironicznie. W jednej sekundzie miał ochotę wykrzyczeć mu teraz wprost, że nie miał domu, nie było go stać na kawę i trzymał się na dystans od każdego, kto znaczył dla niego jeszcze cokolwiek, więc te wszystkie jego rady były błyskotliwe tylko dla ogółu i w żadnym razie pomocne dla kogoś takiego jak Werner. Nie zrobił tego jednak, przypomniawszy sobie gwałtownie, że Jean-Marian nie był tutaj po to, żeby znaleźć rozwiązanie dla jego durnych problemów - a tym bardziej po to, żeby teraz się na nim wyżywać. Pociągnął więc nosem i w końcu pokiwał głową.
- Tak, to... naprawdę genialne rady, dziękuję. - Czy to zabrzmiało choć odrobinę szczerze? Ciężko mu było to ocenić.


Jean-Marian Guillaume
Piekarz i aktor — le coin de paradis
28 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Stars when you shine
Scent of the pine
Oh freedom is mine
And I'm feeling good
Cała ta sytuacja sprawiała, że czuł się trochę jak w filmie. Piękna sceneria wschodzącego słońca, ludzie, którzy powoli zaczęli wychodzić z domu do pracy, wyprowadzić psa i tak dalej oraz człowiek, który wydawałoby się, był panem swojego życia, a teraz siedział w podartych ciuchach i rudzielcowej kurtce, na zakurzonych kostkach brukowych, śmierdząc alkoholem, ze łzami w oczach. Być może, takie odrealnienie sprawy sprawiało, że Jean-Marian czuł się bardziej na miejscu. Jak już było wspomniane, potrafił dokonać drobnych i nieco większych napraw w mieszkaniu, jego służba dla ludzkości trwała od rana do wieczora, ale zawiłość duszy była mu co najmniej tajemnicą. Nie potrafił zatrzymać się, aby spojrzeć wewnątrz siebie, a co dopiero, żeby doradzać innym. Nie był zirytowany całą sytuacją, bo jakby mógł? Raczej, dawał z siebie wszystko, błądząc jak dziecko we mgle...
Stan dandysa nie wzbudzał u niego satysfakcji. Także nie czuł, żeby ten w końcu dostał to, na co już dawno zasłużył. Jean-Marian nie był mściwy i choć wydawałoby się to ciężkie do uwierzenia, chciał, żeby ten stanął na nogi… niezależnie od tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Doskonale wiedział, że świata nie uratuje, ale za każdym razem myślał, że przynajmniej jeszcze ten jeden raz, jeszcze jeden, a może nuż…
Wsłuchując się w jego słowa, musiał zauważyć pewien drobiazg. On. Czyli chodziło o mężczyznę, choć w obecnej sytuacji, chyba nie miało to większego znaczenia.
- Daj mu czas. Cała ta sytuacja jest także nauką dla niego i tylko od was zależy, co z tego wyniesiecie – powiedział co wiedział v2. – Ale tak szczerze, chyba nie czekałbym na ten magiczny sygnał. W końcu, w międzyczasie mógłbyś zrobić tyle dobrego, prawda?
Te słowa były kwintesencją Jean-Mariana. Altruista, pomocnik, przyjaciel każdego, ale jeśli coś próbowało go zatrzymać, zrzucał to z siebie, biegł dalej i zapominał (włącznie z ludźmi), co sprawiało, że w całej swojej misji pozostawał tylko człowiekiem nieidealnym.
Jak już mowa o gonitwie… Choć czuł, że powinien zostać przy Klausie, spotkali się w nieodpowiednim czasie. Nie mógł porzucić swojej zmiany w pracy, a przynajmniej nie dziesięć minut przed jej rozpoczęciem! Najprawdopodobniej, ta prosta rzecz pociągnęłaby za sobą konsekwencję na szeroką skalę, pozbywając go narzędzi do służenia światu.
Obdarował mężczyznę ostatnim klepnięciem i wstał.
- Ej, a ty… daleko mieszkasz? Może... cię odprowadzę, jak słabo się czujesz? – zapytał, zupełnie nieświadom tego, że w dobrej wierze wbijał blondynowi kolejne igiełki. – Ja mieszkam w Le Coin de Paradis. Słuchaj, jeśli masz bliżej, wpadnij do mnie. Umyj się. Napij się wody, może zdrzemnij. Dam ci klucze, a gdy uznasz, że jesteś gotowy iść dalej, po prostu wrzuć mi je pod wycieraczkę.
Czy Jean-Marian często proponował obcym skorzystanie z jego mieszkania? Na szczęście, Lorne Bay było zżytą społecznością, w której każdy pełnił swoją rolę, więc nie miał wielu okazji. A jeśliby miał?
Czy naprawdę trzeba na to odpowiadać?
Nawet, gdyby mu coś zaginęło, ten rudy naiwniak uznałby, że może ktoś potrzebował bardziej. Tak, Jean-Marian nie nadawał się do życia w wielkim mieście i dzięki Bogu, że jeszcze nie miał takiej okazji.

klaus amadeus werner
ambitny krab
Karo
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus w tym całym procesie budzenia do życia czuł się wybitnie pominięty. Może to wynikało z tego, że wciąż nie potrafił powstać ze snu, który zmógł jego ciało w dzień rozstania z Saulem i teraz sprawiał, że wszystkie mięśnie i narządy dawały się trawić kolejnym koszmarom, które toczyły się przez nie jak zaraza. Miał wrażenie, że ta gehenna ciągnęła się już tak długo, że wybudzenie się z niej graniczyło z rzeczą niemożliwą - powoli przywykał do tego nieustannego poczucia wyżucia i wymięcia, i tylko czasami, tak jak teraz, uderzał w niego z głośnym hukiem tragizm sytuacji, w jakiej przyszło mu się znaleźć. Z trudem wspominał momenty, w których był szczęśliwy - z Saulem i przed Saulem, i jeszcze za życia matki, i już po jej śmierci, od której wprawienie się w ten stan przychodziło mu znacznie ciężej. Jeszcze trudniejszą do opanowania sztuką okazywało się szukanie w sobie jakiejkolwiek nadziei - na to, że te koszmary, nawiedzające go jeden po drugim, w końcu mu odpuszczą i któregoś dnia do jego pokoju wejdzie gosposia i rozsunie zasłony, przez szybę na jego twarz padnie snop światła, a on poderwie się z materaca, zziajany i spocony, odkrywając, że wciąż miał dom, rodzinę, a w idealnym świecie także miłość.
Ale czas mijał i nikt nie przychodził.
Czasem tylko jakaś osoba zatrzymywała się, że popatrzeć: pochylała nad nim, przyglądała przez chwilę temu obrazowi nędzy i rozpaczy, wzruszała ramionami i ruszała dalej. Jean-Marian pewnie był kolejnym z takich ludzi - tych, którzy stali nad nim jak nad eksponatem w muzeum albo przed wybiegiem w zoo. Nie mógł zebrać się nawet do tego, żeby odczuwać z tego powodu jakikolwiek żal. W końcu Francuz nie był mu winien zupełnie nic - nawet splunięcia, choć takie splunięcie z pewnością miałoby więcej sensu niż jakikolwiek gest pomocy, biorąc pod uwagę to, jak Klaus niegdyś go potraktował. Jak okropne było to, że nie pamiętał nawet, czym ten przesadnie optymistyczny człowiek mu podpadł? Czy to możliwe, że zupełnie niczym albo - co być może było nawet gorsze - jedynie swoim zakrzywionym postrzeganiem rzeczywistości w kolorowych barwach? Jak to świadczyło o samym Wernerze? Czy stał się jednym z tych ludzi, którzy zdzierali z innych marzenia i ściągali brutalnie na ziemię, dekapitując bezlitośnie bujające w obłokach głowy?
Słysząc słowa mężczyzny, zawahał się przez chwilę nad odpowiedzią, kiwając jedynie lekko na boki. Gubił się w tym wszystkim. Spożyty alkohol nie pomagał w racjonalnej ocenie sytuacji. Czy Jean-Marian chciał mu teraz powiedzieć, że powinien nie czekać i spróbować Monroe’a odzyskać? To wydawało się absurdalne. A może chodziło mu o to, że w czasie, który poświęcał na pogrążanie się w żalu, mógłby osiągnąć całą masę innych, dobrych rzeczy? Równie absurdalne. Chciałby umieć po prostu mu przytaknąć, ale czy tych drobnych kłamstw nie nagromadziło się w jego życiu już zbyt wiele?
- Dobrego dla niego? - zaryzykował pytanie, choć w tych słowach wyraźnie wybrzmiewała nuta niepewności. - Nie sądzę, żebym mógł zrobić cokolwiek, co wynagrodziłoby mu... te wszystkie rzeczy, które zrobiłem. Po p-prostu na niego nie zasługiwałem- wyznał w końcu, zająknąwszy się na ostatnim zdaniu, bo skoro tylko opuściło jego usta, poczuł dogłębnie, jak bardzo było prawdziwe. Nie potrafił docenić Saula. Nie potrafił być wdzięcznym za tę namiastkę rodziny, która trafiła mu się jak ślepej kurze ziarno. Nie potrafił zaufać mu i wesprzeć go wtedy, kiedy tego potrzebował. I choć w tych wszystkich rozważaniach przebijał się gdzieś głos Amo, tłumaczący mu cierpliwie, ale stanowczo, że to wszystko wcale nie było takie zero-jedynkowe, Klaus nie potrafił mu zawierzyć. I to było okropne - jak mógł odrzucać słowa kogoś, kto zawsze chciał dla niego dobrze i był u jego boku, kiedy go potrzebował? Pod wpływem tego natłoku myśli, uronił pojedynczą, samotną łzę, którą zaraz pośpiesznie otarł wierzchem dłoni.
Żałość rozpływająca się po chodnikowych płytkach. Nie mógł wybaczyć sobie tego, czym się stawał.
To, że Jean-Marian podnosi się z siadu najpierw odczuł (zsunięciem się jego dłoni z własnych pleców i delikatnym podmuchem powietrza, kiedy stawał z powrotem na nogi), a dopiero potem kątem oka przyuważył. No tak, przecież nie mógł zostać z nim tutaj w nieskończoność. I tak poświęcił mu już stanowczo zbyt dużo uwagi; Werner poczuł, jak znowu robi mu się głupio. Jeszcze głupiej poczuł się, słysząc jego propozycję o odprowadzeniu do domu (na którą pokręcił tylko głową, odrobinę zbyt zamaszyście, pociągając przy tym nosem). Zaraz jednak mężczyzna wysunął kolejną ofertę, a Klaus zamrugał szybko, podnosząc na niego wzrok. Czy on zupełnie oszalał? Zapraszał go do siebie, w dodatku pod swoją nieobecność? Chciał wręczyć mu klucze? Czy ten człowiek nigdy nie przejechał się na swojej dobroci?
- N-nie, dziękuję, ja... dam radę - wydukał szybko, bo niezależnie od tego, jak nisko upadł, nie byłby w stanie skorzystać z tej propozycji. Wypadałoby teraz podnieść się do pionu, otrzepać spodnie, podziękować i ruszyć dalej wartkim truchtem, ale nie potrafił ruszyć się z miejsca. - Przepraszam - dodał, choć nie wiedział już, za co przepraszał. Chyba za ogół tej niezręcznej sytuacji, za to, że się przy nim rozkleił i za to, że zajął mu tyle czasu. - Pewnie się spieszysz. Nie przejmuj się mną, ja... jeszcze chwilę posiedzę i zaraz pójdę - zapewnił, wysilając się nawet na uśmiech, który jednak wypadł niezwykle niemrawo i nieprzekonująco. Na nic więcej nie było go stać.

Jean-Marian Guillaume
ODPOWIEDZ