that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Zniecierpliwienie kołysało się między jego żebrami; wykradało z nagle nieszczelnych, nagle wąskich płuc strużki płytkich oddechów, a także konkurowało z rytmem uderzeń serca — próbując dorównać mu w rozhukanej symfonii, w końcu wyprzedzało się z nim we wzajemnej walce okrzykniętej zwięźle: palpitacją. Pokierowało także brutusową ręką; ugięło ją rozmyślnie w całej sile łokcia, zamachnęło się porywiście, aż w końcu trzask! — szyba srebrnoszarego, terenowego Forda ustąpiła.
Poskąpiono mu bowiem tych niewinnie krótkich, a jednak decydujących minut na dbałe odblokowanie drzwi do obcego pojazdu, a później zaprzyjaźnienie się z jego skrzynią biegów; samochodem szarpnęło, a rozłożony na tylnych siedzeniach mężczyzna w reakcji skręcił ciało w gwałtownych, ustępujących po chwili konwulsjach.
Nie posiadał mapy ani wbudowanej w tablicę rozdzielczą nawigacji; drogę wyłożoną z gładkiego przy tej prędkości asfaltu pokonywał zapamiętale, a może na moment zawierzając drobinom zwykle omijającego go szczęścia.
Dłonie kilkakrotnie ześlizgnęły się z szorstkości kierownicy podczas jazdy; oblepiająca je rdzawa substancja nie mogła odpowiednio zaschnąć, kiedy organizmem wstrząsało zdenerwowanie, a spalająca się w nim adrenalina zwilżała skórę gorącymi oddechami. Brunatne oczy z kolei, zapalczywie skupione na śledzeniu wzrokiem to jezdni, to lusterka monitorującego ewentualną pogoń (nikt jednak nie podążał ich śladem, cholera, jak to d o b r z e), to w końcu zwracaniu całej fizjonomii ku wijącemu się na tyłach męskiego ciała, czasem nadziewały się także na pajęczą nić uformowaną z pęknięć na sąsiadującej z prawym ramieniem szybie; pokruszone szkło sypało się na skórzane obicie fotela, zabłoconą wykładzinę samochodu i ciągłość ciemnoszarej jezdni jak płatki wczesnozimowego śniegu; jeszcze drobne, jeszcze niepewne i sporadyczne. Bruce przypominał sobie ostatki listopada spędzonego w północnej Wirginii; pośród mrozu rodzinnego domu i okien zaszronionych nie od uderzeń zniecierpliwionych ramion, a obniżającej się temperatury całego marznącego miasta, na których nieprzejrzystej powierzchni rysował leniwie opuszką wskazującego palca przypadkowe kształty; nieraz serduszka pospiesznie zamieniane w pojazdy (chłopcom przecież nie wypadało!), czasem prezenty świąteczne i zbudowaną z trójkątów choinkę, jakby wmawiając sobie, że jest na co czekać, że boże narodzenie może w tym roku okazać się takie, jak innych: ciepłe, rodzinne i bez krzyków, bez cierpkiego odoru alkoholu i goryczy przelanych matczynych łez.
Zarumienione różem słońce dopiero wschodziło na bezchmurną szarość nieba, kiedy pokonywał obszar dzielący go od znanej sobie doskonale farmy; minął wyblakłe, zarośnięte młodą trawą tory kryjące się w jaskrawych zaroślach, prężnie działającą winnicę i grubo przykryte owocami jabłonie, aż w końcu w oddali zamajaczył rozległy ceglany budynek ze strzelistą, kunsztowną bramą i szerokim podjazdem. Nie posiadał jednak pilota wpływającego za mechanizm zamknięcia, nie wprowadził samochodu pod sam dom — Bruce odjechał kilka metrów dalej, zapobiegawczo porzucając pojazd na nieużywanym, wypalonym słońcem płowym polu, a potem wyszedł z pojazdu i otworzył tylne drzwi.
Podpierając wiotką, niebywale ciężką sylwetkę półprzytomnego mężczyzny, starał się utrzymać ją w wygodnym dla kroków pionie; a jednak w pewnym momencie zwątpił w powodzenie podjętej próby doprowadzenia chłopaka pod othellowe drzwi — wówczas jednak adrenalina znów wezbrała pod siecią bladoniebieskich żył, ukoiła drżenie mięśni i pomogła — w końcu! — odcisnąć na powierzchni drewnianego wejścia swoją obecność.
Othello otworzył, a Bruce nie mógłby zaufać nikomu innemu.


Minęło raptem dwadzieścia minut — mniej lub więcej; raczej z nadwyżką, choć teraz nikt przecież nie mógł liczyć czasu.
Minęło dwadzieścia minut (mniej lub więcej), odkąd telefon pochwycony w lepką (od nieznajomej i ciepłej krwi, od potu i bezsilności) dłoń wykonał to jedno szczególne, szczęśliwie odebrane za pierwszym razem połączenie, a na podjeździe zachrobotały koła obcego pojazdu, obcych kroków i wreszcie — obcej sylwetki odcinającej się w drzwiach na tle jaskrawego poranka. Bruce wychodził akurat z kuchennego półmroku, obejmując ciężar nasączonych rubionowo-czerwoną krwią ręczników i przecierając wierzchem nadgarstka wilgotne czoło; zatrzymał się w progu, objął spojrzeniem rosłego, smukło zbudowanego mężczyznę o hebanowo-czarnych, półdługich włosach i bladej twarzy, ale przede wszystkim skupił się na jego oczach — dużych i ciemnych, czarnych niemal jak wtłoczone w nie źrenice; oczach niepotrafiących rzucać przyjaznych spojrzeń, chłodnych i odpychających.
— Zaraz przyjedzie jeszcze jeden mężczyzna; na nazwisko mu Westbrook, wpuście go i skierujcie do mnie — zakomenderował pospiesznie, choć nieskazitelna dykcja, ku zdumieniu Coleridge'a, wcale nie straciła na wyraźności przy tym tempie. W dłoniach rozcierał odkażający specyfik, aż w końcu oblekły je lateksowe, chirurgiczne rękawiczki.
— Byliście razem z nim? — spytał, spoglądając na Brutusa i zwinnie zatrzymując wzrok na stojącym nieopodal schodów Achillesie.
Tylko ja; ja z nim byłem — wychrypiał z wciąż zaciśniętym, wciąż podrażnionym od zapomnianego głosu gardłem.
Ciemnowłosy mężczyzna już pokonywał drogę dzielącą go od wejścia do kuchni, do pourywanych krzyków i metalicznego zapachu wywietrzałej krwi; aż w końcu zamarł w pół kroku jakby na jego słowa, obejrzał się na Lounsburry’ego i rzekł: och, rozumiem. Othello, zapłać panu i go pożegnaj. Nie potrzebujemy publiki tego typu.