echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
wspomnienie samookaleczania
022.
alchemia cierpienia
Złoto w żelazo sam zamieniam,
Sukcesy przeobrażam w plagi;
Całunem zdają się obłoki
{outfit}
Powietrze zdawało mu się ciężkie.
Właściwie, tak było już przez długi czas, ale ukochał sobie sztukę ignorowania tego faktu. Na pogrzebie matki każdy oddech kosztował go pełne spięcie mięśni i spowite mgłą spojrzenie - a potem na pogrzebach kolejnych przyjaciół było tak samo. Wygodnym było myślenie, że to stan odpowiedzialny jedynie za ostateczne pożegnania z ukochanymi, ale przecież w przypadku Klausa tak zupełnie nie było. Czuł to samo, kiedy ktoś obdarowywał go dotykiem, którego wcale nie chciał. Spięcie mięśni, ciężkie powietrze.
Czuł to samo teraz, choć przecież nikt go nie dotykał - nie w t a k i sposób. Odbijał się od parkietu jak zagubiony bas, złakniony jedynie na odrobinę uwagi. W tym momencie - w tym czasie i przestrzeni - nie interesowało go specjalnie to, kto skupi na nim swój wzrok na dłużej. W głowie huczał mu jedynie spożyty w nadmiernych ilościach alkohol, jakaś piksa łyknięta przed kwadransem z gościem, któremu potem obciągnął, a która musiała być jakimś felernym towarem, bo zdawało mu się, że nie odczuwał żadnych jej skutków. Może zwyczajnie był już zbyt wyżuty, żeby jakiekolwiek narkotyki na niego działały? Miał nadzieję, że wcale tak nie było - przecież nieodzownym elementem jego planu było to, żeby przećpać się do skraju, zużyć i wyszmacić. Miał wrażenie, że to jedyne rzeczy, w których do tej pory zdołał okazać się być dobry.
Ten konkretny klub w Cairns znał tylko odrobinę. Odwiedził go liche parę razy - zawsze w towarzystwie, co w pełen sposób odbierało mu nie tylko czar, ale i przeznaczenie. Kiedy wracał w jego progi po kilku grzecznych miesiącach, wszystko było takie jak dawniej - kujące w oczy neony, zbyt drogie wejściówki, drinki tak finezyjne, że co chwilę ktoś robił im zdjęcia na instagrama, ale przecież nie Klaus. Klaus po prostu pochłaniał je w zatrważających ilościach, znieczulony zupełnie na ich wyuzdanie, na uroczy jadalny brokat, na zakręcone słomki. Bo w gruncie rzeczy był tutaj przecież tylko i wyłącznie po to, żeby odnaleźć potwierdzenie dla wszystkich swoich najgorszych myśli; żeby upewnić się w tym, że był istną kumulacją wszystkich najgorszych cech, które człowiekiem określić można było jedynie z dużą nadwyżką zaufania.
Bo nie czuł się wcale jak człowiek. Od dłuższego czasu był naczyniem - ładnym tylko z zewnątrz, ale w praktyce pełnym niewidocznych na pierwszy rzut oka pęknięć, a poza tym starym i cuchnącym. Nie liczył nawet jak wiele osób położyło na nim palce od kłótni z Saulem. Nie liczył ilości określeń, które padły w jego stronę. Nie liczył, jak wiele razy po tym wymiotował. To był zamknięty obieg. Szukał ludzi, którzy potraktują go źle. Potem czuł się paskudnie, że właśnie tak go potraktowali. Potem dochodził do wniosku, że w zupełności na to zasłużył, więc szukał osób im podobnych. I tak w kółko.
Schudł jeszcze bardziej. Od tamtego paskudnego wieczora, w który wyszedł raz na zawsze z domu Saula, nie jadł praktycznie wcale, a wszystko, co już w siebie wmusił, wracało z powrotem tą samą drogą. Poza tym wrócił do jednego ze swoich najmniej chlubnych nawyków - blizny na wewnętrznych stronach ud na nowo się otworzyły i zdawały się krwawić tak bardzo, że Klaus miał wrażenie, że w swojej zbyt ogromnej dla jednego człowieka łazience w domu wujostwa, na której podłodze kulił się zrezygnowany, wyzionie ostatecznie ducha i - niezależnie od tego, jak wiele nieprzyjemności sprawiłby tym państwu Holloway, którzy dobrodusznie (z woli ojca) przyjęli go pod swoje skrzydła - będzie miał wreszcie święty spokój od wszystkich tych doczesnych nieprzyjemności.
Całe szczęście, że ci wszyscy ludzie, przez których ramiona przewinął się dotychczas, w ogóle o to nie pytali. Czasem któryś z nich rzucił jakimś pozornie dowcipnym komentarzem, od którego Klaus miał ochotę zapaść się pod ziemię, ale poza tym - udawali, że zupełnie nie widzą tych śladów, tych świeżych strupów na starych bliznach. I tak było dobrze; tak było doskonale. Werner nie chciał przecież wcale litości. Chciał, żeby urządzili sobie z niego to, co on sam myślał od sobie od dawna, a co teraz wydawało się wybrzmiewać po stokroć: zwykłe zaspokojenie potrzeb tak pierwotnych, że niemal zwierzęcych.
Och, był idealną ofiarą i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Czasem wręcz marzył o tym, żeby któryś z tych nudnawych bankierów, którzy brali go w klubowych toaletach, okazał się kolejnym Jeffreyem Dahmerem - wyświetlaliby go potem na studenckich prezentacjach, pośród piętnastu innych, zagubionych chłopców i chociaż tyle by po nim pozostało.
Z drinkiem przelewającym się przez swoje krawędzie, na razie jednak to on wypatrywał swojej ofiary, przechadzając się w rytm muzyki między stolikami, aż w końcu - na jednej z kanap - dostrzegł samotnego mężczyznę, który był co najmniej w jego typie, a co najwyżej w typie każdego chłopaka, szukającego po nocnych klubach kompletnego zniszczenia. Z początku nie zdawał sobie zupełnie sprawy z tego, że upatrzony przez niego osobnik to Clarence Remington - znany mu z bankietów dla snobów i swoich drobniejszych zleceń. Powędrował w jego stronę, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, w czyje ramiona właśnie zmierzał, aż w końcu opadł na kanapę - zdecydowanie zbyt blisko niego.
- Dlaczego ktoś tak piękny siedzi w takim miejscu zupełnie sam? - zapytał, prawdopodobnie zdając sobie doskonale sprawę z tego, że brzmi jak najtańsza dziwka. Choć nigdy nie robił tego za pieniądze, był już całkiem przyzwyczajony do faktu, że ludzie brali go za osobę tego kalibru, a w tym momencie nawet już specjalnie mu to nie przeszkadzało. Ostatnio, kiedy jakiś mężczyzna wcisnął mu w dłoń trzydzieści dolców, po prostu wsunął je do kieszeni, choć przecież wcale nie były mu do niczego potrzebne, kiedy miał na wyciągnięcie ręki dostęp do konta bankowego tatusia. Najpewniej w tym momencie - pomimo otumanienia alkoholem i narkotykami - wiedział już doskonale, z kim ma do czynienia, ale najwyraźniej miał zamiar nie dawać po sobie tego poznać.

clarence remington
wielki pan producent — filmowy i telewizyjny
33 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
nienasycony artysta. esteta. wizjoner z hollywood. twardy biznesmen. człowiek, który umie robić muzykę, filmy i pieniądze. potwór w ludzkiej skórze. ktoś, kto chce mieć wszystko.

trigger warning
jestem zjebem, ale od teraz będę tu zaglądać regularnie i często!
Ze wszystkich świętości na świecie, nigdy nie przyszło mu pojąć jak bardzo jest zepsuty. Jak okrutnie wręcz nie przystaje do jakiejkolwiek normalności, jakichkolwiek norm społecznych i etycznych, czegokolwiek co można byłoby nazwać i skatalogować. Większość ludzi bowiem ślizgała się po tym małym, śmiesznym świecie na jakiś zasadach. Dla jednych było to spinanie miesiąca - z budżetem włącznie - od pierwszego do pierwszego, dla innych osiąganie własnych celów, przebijanie mitycznych szklanych sufitów, inni jeszcze sprowadzali na ten padół łez kolejne pokolenia wiecznie nieszczęśliwych ludzi i z całą dumą głosili przed resztą społeczeństwa jak spełnionymi ludźmi są. Naprawdę? Ograniczać całość własnego jestestwa do kopulacji, raz, dwa, pięćdziesiąt czy więcej, zakończonej ciążą jednej strony? Zdążył poznać ludzi, zdążył już się na nich przejechać ki zawieść, zdążył być po drugiej stronie barykady i samemu krzywdzić wszystkich jak leci. Zdążył wiele już do tej pory poczynić, ale najwyraźniej nie zdążył zrozumieć, że czasami warto było w tym wszystkim szukać sensu.
A może na tym właśnie polegało jego zepsucie? Na tym, że fakt ten nastąpił dosłownie i w przenośni, śmiał się właśnie gdzieś głęboko w środku do tej myśli, wizualizując sobie w swojej chorej głowie taki pokraczny obrazek własnego wnętrza, gdzie czegoś brakowało. Może po prostu nie istniało nic co z natury powinno go napędzać? Może w miejscu, w którym z biologicznego punktu widzenia powinno występować serce, w jego przypadku zionęła tylko przeraźliwa pustka? Pewnie powinien się tym przejąć. Zainteresować. Spróbować zrobić cokolwiek by uszkodzenie to naprawić, a przynajmniej zniwelować ewentualne szkody. Był jednak jeszcze jeden szkopuł, do zrozumienia którego również najwyraźniej musiał dorosnąć. U nich to prawdopodobnie było rodzinne, niektórzy dziedziczyli po rodzicach kolor włosów, inni wydatne usta albo przynajmniej skłonność do alkoholizmu, a u Remingtonów był to raczej cały ogół cech prowadzący do (auto)destrukcji. Uśmiechał się właśnie jak jakaś lokalna wersja pokracznego Jokera, znał tą śpiewkę, wiedział jak wszystkim dobrze robi obecność jego skromnej osoby, jego niesamowitego brata czy niezastąpionego ojca. Wiedział, że ludzie uwielbiają się wręcz wygrzewać w tym małym światełku, które sprawiało że jeden z drugim byli nieprzerwanie na szczycie, pomimo reputacji jaka ciągnęła się za nimi wszystkimi prawdopodobnie już od zarania dziejów. Może to była ta cała ich magia? Jak kiedyś amanci w Hollywood, musieli mieć najwyraźniej wystarczającą ilość tego czegoś, roztaczali ten swój pieprzony czas, który najwyraźniej wystarczał by przykryć cały festiwal fajerwerków związanych z ilością czerwonych flag, którymi byli. Jedna za drugą, potem kolejna za kolejną. Czy naprawdę z taką łatwością przychodziło ludziom ignorowanie t y l u znaków, które zsyłało im niebo?
Ten dzień go irytował od samego początku. Jego zepsucie najwyraźniej polegało na tym, że tak naprawde nigdy porządnie nie dorósł i był teraz jak ten kilkuletni chłopiec, opakowany jedynie w ciało dorosłego mężczyzny, który nudził się zabawkami prawdopodobnie szybciej niż je dostawał. Poprawka - nie dla niego już były resoraki i cała reszta wyposażenia skrzyni skarbów, znalazł więc sobie doskonalsze hobby. Mógł pewnie wpaść przynajmniej na coś rozwijającego, a on zaczynał bawić się ludźmi tak, jakby niszczenie ich czy łamanie im życia było najdoskonalszą z rozrywek na spędzenie kolejnego nudnego wieczoru.
Bo owszem, nudził się właśnie jak mops. Najwyraźniej bywały momenty w których nawet porzucenie swojej otoczki idealnego narzeczonego i najlepszego ojca to nie była atrakcja wystarczająca aby utrzymać go na powierzchni. Nie, dzisiejszego wieczora wybrał zupełnie plebejskie rozrywki i wylądował w jakimś smętnym - najwyraźniej jedynie dla niego - przybytku, w którym z miejsca trafił do swojego własnego prywatnego fan klubu. Jego ego wręcz nie potrafiło być nakarmione lepiej. Nagle okazywało się, że był nieznośnie prostym człowiekiem, któremu do odrobiny szczęścia brakowało jedynie gromadki ledwo-co-pełnoletnich dziewcząt, świecących przed nim kompletami całkiem niewinnych jeszcze biustów, i zapewne mającymi realne aspiracje co do tego, że na pewno pewnego pięknego dnia zrobi z nich gwiazdę. W jego własnej wyobraźni tą gwiazdę widział, a i owszem, ale co najwyżej w dosyć skomplikowanej pozycji seksualnej, nie zamierzał jednak wychodzić od samego początku ze swoją prawdziwą twarzą. Pewnie nawet nie musiał, bo wszystkie te dziewczyny były gotowe urządzić tutaj zupełnie obsceniczny konkurs na to, która najlepiej mu obciąganie, ale do cholery jasnej, dżentelmen był. Bądź bywał.
- Zgubiłeś się, chłopcze? - wystarczyła chwila, kiedy znudzony wianuszkiem oddanych fanek przegonił je - przynajmniej do momentu, aż mózg skutecznie nie przeprowadzi się mu w mniej wymowne okolice rozporka i nie zachce mu się przelecieć każdej z nich. [i>Zgubiłeś się, chłopcze?[/i] Kto by się spodziewał, że znajdzie jeszcze w sobie na tyle sumienia, by ostrzec tego młodego człowieka przed samym sobą? Był wyraźnie zainteresowany, zainteresowany na tyle by nie zauważać zagrożenia.
Albo tego, że stał właśnie u piekielnych bram, które otwierał przed nim sam diabeł.
I got bad love
🔥
może kiedyś
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus zdążył już poznać zepsucie w całym wachlarzu kolorów. Część z jego odcieni spostrzegał na własnym ciele i duchu, jak próbowały schować się nieudolnie pod przykryciem tych resztek, które były w nim jeszcze nietknięte, czyste i bezpieczne - ostatków, których z każdym kolejnym dniem zdawało się ubywać, których zasoby kurczyły się niebezpiecznie, choć na jego oczach, to poza zasięgiem jego woli, na prostej drodze do skruszenia się wreszcie całkiem pod butem kolejnej tragicznej decyzji, jakie nie miały chyba dla niego żadnych limitów. Inne poznawał w swoich otoczeniach - nie jednym, bo przecież odwiedzał miejsca skrajnie od siebie różne, zwłaszcza w momentach dla jego życia znamienitych i odciskających ślad jak niezmywalne piętno.
Część trucizny musiał z pewnością wyssać z mlekiem zmizerniałej przedwcześnie matki, którą zabił jej własny dekadentyzm i poczucie niespełnienia; część przekazał mu ojciec, tak stanowczy w swoim zagubieniu, że potrafił uczynić z niego swoją kolejną cechę i to w dodatku nie jedną z tych odstraszających; część wchłonął bezzwrotnie z ciał tych wszystkich ludzi, w których towarzystwie obracał się od najmłodszych lat, za matczynym lub ojcowskim pozwoleniem, lub rzadziej (i dużo później) wbrew ich woli, flirtując niebezpiecznie z nakładanymi przez głowę rodziny zakazami.
Do niedawna ośmielał się jeszcze łudzić, że to wszystko było po coś: że miłosne zawody zaowocowały tym, że teraz potrafił kochać bardziej i wierniej, że fizyczne krzywdy, których doznało ciało, zahartowały je i uczyniły bardziej czujnym, że nadmierna ufność, która tyle razy zwiodła go na manowce, utemperowała wreszcie swoje krawędzie i nabrała niezbędnej do przetrwania w tym okropnym świecie szorstkości. Że wszystkie te drogi od początku doprowadzić go miały w bezpieczne ramiona Saula, w których wreszcie odbierał tę upragnioną chwilę wytchnienia, za którym tak stanowczo gonił. Ta ułuda została mu jednak odebrana szybkim i stanowczym cięciem, a on tak naprawdę powinien dziwić się raczej temu, że to nastąpiło dopiero po czasie wymierzanym już w miesiącach, a nie faktowi, że przydarzyło się w ogóle. Każda bajka musiała się przecież kiedyś kończyć, ale Klaus nie potrafił zaakceptować, że te jego zawsze musiały dokonać się finałem o ostrych, zakrwawionych brzegach - zupełnie jakby nie mogły odpłynąć jak miły sen, zbierany z powiek z nadejściem kolejnego dnia.
Więc tak - on akurat był wybitny wręcz w ignorowaniu czerwonych flag, do których wręcz zdawał się lgnąć. Wcześniej można to było zrzucić na brak doświadczenia i jako takie zdesperowanie, żeby przyspieszyć jak najbardziej kolej rzeczy, a życia doświadczyć z czterokrotną prędkością, ale z upływem kolejnych lat podobne tłumaczenie stawało się coraz bardziej kulawe. Bo przecież sparzył się już niejednokrotnie, bo przecież upadał na dno raz po raz i z każdym kolejnym podnosił się z niego coraz bardziej ociężale - ale wciąż podnosił, jak pieprzony karaluch, którego nie sposób było dobić. Kaleczył się, obiecywał samemu sobie, że nigdy więcej, przez chwilę tak wytrzymywał, a potem znowu skłaniał się całym ciałem do wszystkich tych najbardziej niebezpiecznych wyborów, ranił się znowu, znowu wycofywał... i powoli zaczynał mieć tego nieznośnego cyklu serdecznie dość.
Teraz myślał pewnie, że z nim walczy - że skoro w duszy postanowił, że nie ma już najmniejszego zamiaru się podnosić, to oznaczało, że przełamywał pewien schemat i się od niego uwalniał. Szkoda tylko, że w ramach tego wyzwolenia, sięgał po dobrze już sobie znane, stare przyzwyczajenia i zwracał się na powrót do wyklinanych raz po raz bożków, w złudnym zaufaniu, że tym razem odnajdzie w ich objęciach komfort, choćby w najbardziej paradoksalnym wymiarze, choćby drogą skrajnego upodlenia. Nic w życiu nie przychodziło mu tak łatwo, jak wydawanie na siebie kolejnych wyroków i dążenie do ślepego ich egzekwowania; jak nurzanie się we własnej winie w imię jakichś martyrologicznych ideałów, które godne były niczego więcej, jak tylko pożałowania. To mu odpowiadało, bo przecież czuł się przede wszystkim właśnie żałosny.
I to ta żałość właśnie przywiodła go najpierw do tego klubu, a później na tę odrobinę zbyt twardą, żeby można było uznać ją za wygodną, kanapę. Przekręciwszy się lekko w stronę mężczyzny, wsparł łokieć o jej oparcie, niemal tuż przy jego głowie, nieprzejęty zupełnie tą odpowiedzią, którą jednocześnie można by było wziąć za ostrzeżenie, jak i spławienie. Wiedział, że najlepiej, bo najprościej i jednocześnie najbardziej skutecznie opadało się na dno właśnie w towarzystwie takich typów, a że na horyzoncie nie jawił mu się żaden podobny jego pokroju, musiał pracować z tym, co było dostępne (choć udawało, że wcale nie jest).
- Nie - odpowiedział po prostu spokojnie, palcami jednej z dłoni kreśląc wzory na swoim udzie, choć spojrzenie trzymał utkwione w twarzy Remingtona. - Jestem tu celowo - uzupełnił, zastanawiając się czy tyle wystarczy mu do podchwycenia, o co mu chodziło, czy może będzie musiał naprowadzić go jakoś bardziej. W ramach czystego eksperymentu przysunął się jeszcze odrobinę bliżej, przypadkiem niby trącając czubkiem kolana jego nogę. - A ty masz tu jakiś cel? Bo może mogę z tym pomóc - dodał jeszcze, wciąż wpatrując się w niego uparcie, z lekkim przechyleniem głowy.


clarence remington
ODPOWIEDZ