about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
006.
wip wip
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
*
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Jesteś pewien, że to twoja siostra bierze ślub? A nie ty?
[akapit]
No, chyba tak. Ale ze słowami Rajiv był przy Oliverze ostrożny – więc chociaż nie zamierzał powiedzieć nic, najpierw otaksował go spojrzeniem, a potem powiedział, że – Ładnie. Tobie. Ładnie ci w tym. Errr-
[akapit]
Bellamy Atwood
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Lód?
Rumianek?
H e r b a t a ! ?
Chryste, co za amatorszczyzna!
Istniała spora szansa, że gdyby Bellamy wiedział z jakimi rozterkami mierzy się teraz Lounsbury (to jest: gdyby Rajiv mu opowiedział, na wiadomości odpisując wylewniej niż trzema, góra pięcioma wyrazami, i częściej niż w odstępach średnio czterech do sześciu godzin - Bellamy wiedział dokładnie, ponieważ wszystko to skrupulatnie liczył i szacował, zaniepokojony nagłą zmianą w komunikacyjnych zwyczajach bruneta), podzieliłby się z nim sposobem, który na przestrzeni całych lat stosowania go przez Atwooda zawiódł jedynie przy garstce okazji.
Zamiast bawić się we wszczynanie rewolucji w swojej codziennej rutynie - niektóre kontakty ograniczając, inne ucinając kompletnie, rytm dnia wywróciwszy sobie przy tym na lewą stronę niczym wkładany w pośpiechu sweter (albo kamuflaż - taki z gatunku: "wszystko jest w najlepszym porządku!"), wystarczyło po prostu zaprzeczyć, że jest się sobą, wyparłszy się własnych emocji, własnego bólu, własnej przeszłości i dylematów - które to nocami gryzą w powieki od środka, a za dnia na te same powieki sennością napierają od zewnątrz.
Jak zaś prościej i szybciej można było podać się za kogoś innego - nawet przed samym sobą - niż przybrawszy fałszywe imię?
No, właśnie.
Może zamiast więc stosować się do tych porad, których pełno było zarówno w psychoterapeutycznych gabinetach, jak i w galimatiasie internetowych artykułów wypisywanych przez ledwie-opierzonych psychologów i innych znawców dobrostanu i psychoemocjonalnego prosperowania - dziewiętnastolatek po prostu powinien był oznajmić najpierw sobie, a potem wszystkim dokoła, że "Rajiv to nie on" -
a wraz z Rajivem zniknęła zarówno Petra, Louis i Mia, jak i wszystko inne, do czego dało się (i trudno było nie - ) tęsknić?
Wtedy, zresztą, prawdopodobnie też łatwiej byłoby Oliverowi Bellamy'emu wytłumaczyć się przed Lounsbury'm z całej tej cholernej akcji, której konsekwencji zdecydowanie nie przemyślał (jak miałby, zresztą - decyzję podjąwszy na przestrzeni kilkudziesięciu raptem sekund, spotkaniem z Rajivem przez życie wzięty tak pod włos, jak i z zaskoczenia, w poczekalni u dzielonego na dwoje psychologa!?), a jaka teraz sen spędzała mu z powiek razem z brokatem - którego aplikację, po ostatniej konsultacji z Camelią i przestrodze, że każdy makijaż na Wyjątkową Okazję lepiej jest mimo wszystko poddać paru testom nim zaprezentuje się go otoczeniu, Bellamy praktykował niemal codziennie (a zdarzyło się i parę razy), szczególnie późnym wieczorem, gdy miał pewność, że nikt - a już z pewnością nie pierdzielony Remington - nie przyłapie go na gorącym uczynku z ręką w kasetce pełnej połyskliwych drobinek.
Teraz jednak zdany był - gdy słowo naprawdę się już rzekło, i Rajiv przystał na to, co zdaniem szesnastolatka było ostentacyjnym zaproszeniem ku byciu jego weselnym plus jeden - wyłącznie na nadzieję, że wszystko potoczy się najgładziej, jak tylko możliwe.
- To frako-sukienka - Powiedział natychmiast, jakby winny był Lounsbury'emu wytłumaczenie (tyle razy musiał się już tłumaczyć z tego cuda przed Ainsley i tym dupkiem Richardem, że chyba zwyczajnie weszło mu w krew) - To znaczy, tak powiedzmy. W sumie z sukienki nie ma zbyt wiele, co najwyżej materiał i tę tu, o... - Obrócił się dokoła własnej osi - niby motyl, choć posturą raczej jętka jednodniówka - Zwiewność. No ale wiesz, o co mi chodzi. Klasycznym garniturem też tego nie nazwiesz.
Usunął się w progu, kręcąc głową na znak, że nie, Rajiv nie musi ściągać butów, ale zaraz też kiwając nią w uznaniu, że i tak zrobi, co będzie chciał. Zamrugał.
- M-moment. Myślisz, że to za dużo? - Takiego zdania byli wszyscy oprócz Camelii. No, i samego Bellamy'ego, który ostatnimi czasy w s z y s t k i e g o pewien był tak po adolescencyjnemu: na pół gwizdka - Cholera. Sam nie byłem pewien co do tego weluru... A brokat? To przesada, co? Może zmyję? - Tak bardzo zaplątał się we własne obawy, że dopiero po paru oddechach, przeszedłszy już głębiej ku wnętrzom mieszkania Remingtonów, uderzyło go przynajmniej kilka kwestii.
Najpierw:
- Czekaj, co mówiłeś? - Że "ładnie", Bellamy. Rajiv powiedział, że ładnie (Tobie. Ci - w tym.)
Potem:
- Aha, jasne. Wiesz gdzie jest łazienka.
(O ile Rajiv pamiętał - ale powinien. W końcu przy tych kilku partyjkach Wingspanu wypili tyle bezcukrowej lemoniady, że na jakimś etapie obydwaj już sikali niemal co rundę - inna sprawa, że rundy były nieprzepisowo długie: po pierwsze dlatego, że żaden nie przejmował się za bardzo wpisanymi w instrukcję, oryginalnymi zasadami, a po drugie ponieważ ich rywalizacja opierała się głównie na paplaninie i dygresjach robionych od innych dygresji, a nie intensywnym skupianiu się na tym, żeby przeciwnika jak najszybciej ogołocić z szans na triumf i zbudowanie ogromnej, ptasiej floty).
Wreszcie:
- Czekaj, moment! - Zawsze, kiedy myślał o Rajivie, najpierw myślał o jego oczach, ale z jakiegoś względu gdy byli razem, to w nie spoglądać było mu najtrudniej (zdążył więc zwykle orykoszetować spojrzeniem całą sylwetkę chłopaka, nim dotarł do czerni rzęs, i cielęcego uroku hebanowych tęczówek), więc trochę mu zajęło, nim połączył kropki, i z powstałej linii wyekstrapolował jakiś sens. Klepnął Rajiva w wierzch dłoni - nieporadnym przelotem, śmignął do kuchni i jednej z szuflad, a potem wrócił, wciskając brunetowi w rękę kartonowy prostokąt z małymi, białymi tabletkami - To cyproheptadine. Powinno pomóc. Co cię uczuliło? Biały cyprys? Mnie strasznie, dosłownie z tydzień temu. Wystarczy jedna tabletka, i nie bierz częściej, niż raz dziennie. Fajne, bo nie zamula tak jak inne. Tylko jeśli planowałeś dziś poszaleć z szampanem, czy coś, to chyba powinieneś być trochę ostrożniejszy... Chyba, że to szampon? Zatarłeś? Mam też krople, jakbyś chciał. Do oczu. I ray-bany. Chciałbyś pożyczyć? Będziesz wyglądał jak gwiazda starego Hollywood, zobaczysz. Przydałaby się jeszcze fedora. Ale fedory są dla zboczeńców, to może jednak nie...
Rajiv Lounsbury
Rumianek?
H e r b a t a ! ?
Chryste, co za amatorszczyzna!
Istniała spora szansa, że gdyby Bellamy wiedział z jakimi rozterkami mierzy się teraz Lounsbury (to jest: gdyby Rajiv mu opowiedział, na wiadomości odpisując wylewniej niż trzema, góra pięcioma wyrazami, i częściej niż w odstępach średnio czterech do sześciu godzin - Bellamy wiedział dokładnie, ponieważ wszystko to skrupulatnie liczył i szacował, zaniepokojony nagłą zmianą w komunikacyjnych zwyczajach bruneta), podzieliłby się z nim sposobem, który na przestrzeni całych lat stosowania go przez Atwooda zawiódł jedynie przy garstce okazji.
Zamiast bawić się we wszczynanie rewolucji w swojej codziennej rutynie - niektóre kontakty ograniczając, inne ucinając kompletnie, rytm dnia wywróciwszy sobie przy tym na lewą stronę niczym wkładany w pośpiechu sweter (albo kamuflaż - taki z gatunku: "wszystko jest w najlepszym porządku!"), wystarczyło po prostu zaprzeczyć, że jest się sobą, wyparłszy się własnych emocji, własnego bólu, własnej przeszłości i dylematów - które to nocami gryzą w powieki od środka, a za dnia na te same powieki sennością napierają od zewnątrz.
Jak zaś prościej i szybciej można było podać się za kogoś innego - nawet przed samym sobą - niż przybrawszy fałszywe imię?
No, właśnie.
Może zamiast więc stosować się do tych porad, których pełno było zarówno w psychoterapeutycznych gabinetach, jak i w galimatiasie internetowych artykułów wypisywanych przez ledwie-opierzonych psychologów i innych znawców dobrostanu i psychoemocjonalnego prosperowania - dziewiętnastolatek po prostu powinien był oznajmić najpierw sobie, a potem wszystkim dokoła, że "Rajiv to nie on" -
a wraz z Rajivem zniknęła zarówno Petra, Louis i Mia, jak i wszystko inne, do czego dało się (i trudno było nie - ) tęsknić?
[akapit]
Teraz jednak zdany był - gdy słowo naprawdę się już rzekło, i Rajiv przystał na to, co zdaniem szesnastolatka było ostentacyjnym zaproszeniem ku byciu jego weselnym plus jeden - wyłącznie na nadzieję, że wszystko potoczy się najgładziej, jak tylko możliwe.
- Słowem: że Ainsley w ślubnym ferworze nie zapomni o danej mu obietnicy, Dick raz w życiu utrzyma język za zębami, a on będzie miał okazję nieuchronną pogawędkę z przyjacielem przeprowadzić na własnych warunkach.
- I wyłącznie o tyle, o ile będzie to absolutnie-totalnie-koniecznie niezbędne.
- To frako-sukienka - Powiedział natychmiast, jakby winny był Lounsbury'emu wytłumaczenie (tyle razy musiał się już tłumaczyć z tego cuda przed Ainsley i tym dupkiem Richardem, że chyba zwyczajnie weszło mu w krew) - To znaczy, tak powiedzmy. W sumie z sukienki nie ma zbyt wiele, co najwyżej materiał i tę tu, o... - Obrócił się dokoła własnej osi - niby motyl, choć posturą raczej jętka jednodniówka - Zwiewność. No ale wiesz, o co mi chodzi. Klasycznym garniturem też tego nie nazwiesz.
Usunął się w progu, kręcąc głową na znak, że nie, Rajiv nie musi ściągać butów, ale zaraz też kiwając nią w uznaniu, że i tak zrobi, co będzie chciał. Zamrugał.
- M-moment. Myślisz, że to za dużo? - Takiego zdania byli wszyscy oprócz Camelii. No, i samego Bellamy'ego, który ostatnimi czasy w s z y s t k i e g o pewien był tak po adolescencyjnemu: na pół gwizdka - Cholera. Sam nie byłem pewien co do tego weluru... A brokat? To przesada, co? Może zmyję? - Tak bardzo zaplątał się we własne obawy, że dopiero po paru oddechach, przeszedłszy już głębiej ku wnętrzom mieszkania Remingtonów, uderzyło go przynajmniej kilka kwestii.
Najpierw:
- Czekaj, co mówiłeś? - Że "ładnie", Bellamy. Rajiv powiedział, że ładnie (Tobie. Ci - w tym.)
Potem:
- Aha, jasne. Wiesz gdzie jest łazienka.
(O ile Rajiv pamiętał - ale powinien. W końcu przy tych kilku partyjkach Wingspanu wypili tyle bezcukrowej lemoniady, że na jakimś etapie obydwaj już sikali niemal co rundę - inna sprawa, że rundy były nieprzepisowo długie: po pierwsze dlatego, że żaden nie przejmował się za bardzo wpisanymi w instrukcję, oryginalnymi zasadami, a po drugie ponieważ ich rywalizacja opierała się głównie na paplaninie i dygresjach robionych od innych dygresji, a nie intensywnym skupianiu się na tym, żeby przeciwnika jak najszybciej ogołocić z szans na triumf i zbudowanie ogromnej, ptasiej floty).
Wreszcie:
- Czekaj, moment! - Zawsze, kiedy myślał o Rajivie, najpierw myślał o jego oczach, ale z jakiegoś względu gdy byli razem, to w nie spoglądać było mu najtrudniej (zdążył więc zwykle orykoszetować spojrzeniem całą sylwetkę chłopaka, nim dotarł do czerni rzęs, i cielęcego uroku hebanowych tęczówek), więc trochę mu zajęło, nim połączył kropki, i z powstałej linii wyekstrapolował jakiś sens. Klepnął Rajiva w wierzch dłoni - nieporadnym przelotem, śmignął do kuchni i jednej z szuflad, a potem wrócił, wciskając brunetowi w rękę kartonowy prostokąt z małymi, białymi tabletkami - To cyproheptadine. Powinno pomóc. Co cię uczuliło? Biały cyprys? Mnie strasznie, dosłownie z tydzień temu. Wystarczy jedna tabletka, i nie bierz częściej, niż raz dziennie. Fajne, bo nie zamula tak jak inne. Tylko jeśli planowałeś dziś poszaleć z szampanem, czy coś, to chyba powinieneś być trochę ostrożniejszy... Chyba, że to szampon? Zatarłeś? Mam też krople, jakbyś chciał. Do oczu. I ray-bany. Chciałbyś pożyczyć? Będziesz wyglądał jak gwiazda starego Hollywood, zobaczysz. Przydałaby się jeszcze fedora. Ale fedory są dla zboczeńców, to może jednak nie...
Rajiv Lounsbury
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
Ale chwila, moment.
– Nie, nie, nie. – nienienie – Ollie, po kolei. – Dopadł do niego tak, jakby naprawdę struchlał na myśl, że szatyn rozwinie zaraz skrzydła i odleci – więc i założywszy mu dłonie na ramiona, i przytrzymawszy go w miejscu. Musiał go posłuchać. I zrozumieć, teraz, kiedy przeskakiwał spojrzeniem pomiędzy lewą i prawą źrenicą szesnastolatka, najwidoczniej nie mogąc zdecydować który z czarnych spodeczków był jego ulubionym. – W ogóle nie to miałem na myśli. Chciałem powiedzieć, że wyglądasz ślicznie i zjawiskowo. W tej, uwaga- Uśmiechnął się jednym z tych delikatnych i miękkich uśmiechów. – Frakience. I niczego nie zmywaj, no weź.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– To nie alergia. Tylko… No, wiesz. Miałeś rację. – Zmarszczył brwi, ale i jednocześnie wywrócił oczami, próbując przekonać ich obydwu, że cała sprawa to nic ponad d r o b i a z g . Dopiero teraz przypomniał sobie o rękach – nieśmiało zsuniętych z ramion szatyna; tempem tak ostrożnym, jakby Ollie mógł jeszcze się nie zorientować, że tam w ogóle, w pierwszej kolejności, były. – Jak powiedziałeś, że to wszystko z Petrą… i resztą… – I wzruszył swoimi. Ramionami, znaczy się. – No, nie wiem. Że to się chyba skończyło. Errr… – Zaśmiał się – cicho, trochę na przekór „powadze” całego zajścia. – To może te ray-bany? Bez fedory. Chociaż trochę kusi...
Bellamy Atwood
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
[akapit]
Albo, żeby - jakby już tak pójść za przykładem Lounsbury'ego - rozumieć, którą swoją cechę chce się rozwijać, a którą nie, jaką w kolekcji charakterystyk sobie pozostawić, a jakiej się wyzbyć, zostawiwszy ją w przeszłości (wraz z racjonalnym: "Kiedyś byłem taki, a siaki, ale przecież ludzie się zmieniają", albo w nostalgii: "W młodości, to był ze mnie niezły...", wypowiedzianym z trochę wstydliwym, ale i rozczulonym uśmiechem na myśl o tym urwisie sprzed lat) - trzeba być świadomym, że się je - te cechy - ma.
Bellamy, tymczasem, nie był.
Podążywszy za analogią alergiczną, choćby, w której kompleksy są jak pyłki, zaś określone relacje, zachowania albo myśli, zastosowane w kontrze, działać mogą, nomen omen, jak to nieszczęsne cyproheptadine, którym Atwood w naiwnej chęci pomocy wymachiwał właśnie przed dziewiętnastolatkiem, żeby z czymś walczyć, najpierw należy wiedzieć, co jest przeciwnikiem. A jak tu wiedzieć, do cholery, gdy się nigdy nie miało okazji dokładniej przyjrzeć samemu sobie, podumać nad konstelacjami własnych nastrojów i przywar, spytać kogoś o opinię i ufać, że ta będzie jednocześnie szczera, jak i przekazana nam w nieokrutny sposób?
Atwood miał poczucie, i w tym poczuciu wzrastał odkąd tylko mógł pamiętać, że nie ma jednego, czy drugiego kompleksu, ale sam, od koniuszków palców u długich, chudych stóp, aż po czubek porosłej trochę mysimi kosmykami głowy, no cóż -
- sam j e s t kompleksem.
Więc na jakimś etapie przestał w ogóle tam zaglądać, i skupił się na tych paru rzeczach, nad którymi, teoretycznie, miał kontrolę. A potem wydarzył się Oliver, i grudzień, i cała misternie zaplanowana strategia odwracania własnej uwagi od tego, jak nieszczęśliwy kim jest, rozsypała mu się niczym domek z kart.
- Och.
Tak bardzo, jak Bellamy kochał mieć rację, i jakkolwiek źle nie znosił sytuacji, w której miała ją jednak inna strona, teraz znalazł w sobie dziwne poczucie, że wolałby być w błędzie. Wtedy, ma się rozumieć, kiedy dziewiętnastoletni optymizm (i życiowe krótkowidztwo, po prostu?) studzić próbował, bez litości, siłą własnego cynizmu, roztaczając przed Rajivem gorzki, ale i realistyczny pogląd na relacje na odległość.
Nie zdążył nawet przetrawić ani usłyszanego przed momentem komplementu (póki co; potem i tak pewnie wklepie go, zawijasami starannej kaligrafii w jakiś zeszyt i okrasi brokatem, zanim sfrustruje się samym sobą, i podrze stroniczkę z zajadłością biurowej niszczarki do papieru ustawionej na pełne obroty), ani geniuszu frakienki - tego słowa, którego brakowało mu od dwóch tygodni, ani, wreszcie, dotyku dłoni na własnych barkach, przytrzymujących go w miejscu, nim wskoczyłby w przepaść własnej niepewności i podjął decyzję, jakiej żałowałby przez całe wesele. Zasępił się. I zrobiło mu się głupio.
Bellamy nie radził sobie ze smutkiem. Własnym, to już wiemy. Ale nie radził sobie też chyba z żadnym. W jego rodzinie nie było miejsca i czasu na smutek. Ani na to, żeby tego, który jest smutny, wysłuchać i opakować w opatrunek z empatii, troski, i bezużytecznych może na dłuższą metę, ale na cito niezbędnych afirmacji.
Kurwa. Wrzucona mu w ręce emocja była jak rozżarzony węgielek, który Bellamy nieporadnie przerzucać sobie mógł co najwyżej z dłoni, do dłoni.
- Zabawne. Nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby - jak to, w przeszłości, robił w towarzystwie tak wielu innych osób - w ogóle go nie przyjąć, albo wyrzucić za plecy.
- Okay, siadaj - Popchnął kolegę na krawędź wanny.
[akapit]
- Wiesz co to jest? - Pstryknął palcami w jeden z enigmatycznych przedmiotów - To HYDROŻELOWY KOMPRES CHŁODZĄCY ILLUMISOFT - Czuł się jakby dzielił się z Rajivem jakąś prawdą objawioną. Bardzo, bardzo delikatnie przysunął jeden z płatków do chłopięcego policzka. Nie musiał go nawet dotykać - Czujesz, jaki zimny? Zaraz ci to przykleję pod oczy, okay? Poczekamy z dziesięć minut, a potem... - Łypnął ku swojej makijażowej kolekcji, w duchu dziękując losowi za cud spotkania z Camelią Gilmore - ...potem zastosuję na tobie ROZŚWIETLACZ. Mój jest chyba trochę za jasny, ale przyklepię go potem bronzerem, i powinno zadziałać. Nikt się nie zorientuje, że... - Ostrożnie trącił nasadą dłoni sam czubek dziewiętnastoletniej brody tak, by drugi chłopiec odchylił głowę, dając mu większe pole do manewru - Cokolwiek tu kiedykolwiek było. Jakakolwiek opuchlizna. Możesz sobie czuć, że świat ci się skończył ile tylko chcesz, Rajiv, ale sam będziesz zaraz wyglądał...
Ślicznie. Zjawiskowo.
- Jak milion bucksów.
Przyklepał najpierw jeden, a potem drugi lodowaty plaster pod dolną krawędzią śniadych, podrażnionych powiek. Chyba sobie o czymś przypomniał.
- Aha? I nie chciałeś się przypadkiem odlać, czy coś?
Rajiv Lounsbury
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
Rajiv –
Tamten sceptycyzm Atwooda nie był przecież (chyba?!) ani złorzeczeniem, ani żadną zawistną manifestacją; a adresatami jego wyrzutów – wyrzutów Rajiva, znaczy się – pozostawała wyłącznie paczka jego najbliższych eks-przyjaciół.
Uważał więc, że Ollie w swoich przypuszczeniach miał po prostu fart (może nawet, w przeciwieństwie do bruneta, szczęście), a przecież nikomu nie powinno być głupio z powodu byle przypadku. Nawet jeśli chętnie wywróciłby oczami na to, co dla szesnastolatka mogło być realistycznym podejściem, a dla niego – już wyłącznie niepotrzebnym czarnowidztwem.
Nie potrafił jednak odegnać wrażenia, że to czarnowidztwo przylepiło się do niego w boleśnie fizyczny sposób; widział je w jego twarzy. W lekko zapadniętych policzkach, jak dwa świeżo wykopane groby (ale takie, do których chętniej złożyłby obietnice i kwiaty, niż pożegnania). W dłoniach, porośniętych wino-roślą zdecydowanie za bardzo widocznych żył, i w żebrach; zawsze niby przysłoniętych warstwą ubrań, ale jeśli miał je sobie wyobrażać (nie, żeby to robił…), to pewnie dostrzegłby w nich nic więcej, jak klatkę piersiową obustronnie pochwyconą w wielopalczaste wnyki skostniałych, nieco przytrupich objęć.
Kiedyś usłyszał, że na takich osobach dałoby się uczyć anatomii (jak na podręcznikowych rysunkach i trójwymiarowych modelach, wstawionych w kąt sali biologicznej). No, ale akurat ta myśl, z jakiegoś powodu, trochę Rajiva zawstydzała.
– Może. – Temat zamknął krótkim skinieniem głowy. Póki co, żadne znaki na niebie i ziemi nie układały się w prognozę (roz)pogodzenia – zresztą, chyba nieszczególnie chciał o tym myśleć, ani tym bardziej rozmawiać.
– Czekaj, „coś jeszcze”, to znaczy... co konkretnie? – Najpierw zmarszczył brwi. A potem okazało się, że był już w łazience, choć nie w takim układzie, jakiego się spodziewał. – O-oh- o-okay?
Spojrzeniem łypał więc uważnie za krzątającym się po niej chłopcem. To znaczy – próbował, dopóki ten nie wprosił się w przestrzeń wyznaczoną rozstawem jego nóg. Wtedy faktycznie łatwiej było mu zerknąć gdzieś w bok albo wyżej, o centymetry mijając się z twarzą Atwooda – nagle pełen podziwu dla półeczek zastawionych różnymi cudactwami, które z jednej strony nie robiły na nim żadnego wrażenia (sama tylko Mia potrafiła czasami zająć całą łazienkę, Rajiva zmuszając do zaopatrywania się w żele do kąpieli z rodzaju trzywjednym; taka oszczędność miejsca), a z drugiej – wydawały mu się bzdurnym ratunkiem przed zaglądaniem w skupione oczy szesnastolatka. A przecież to z a w s z e było trochę-troszeczkę niezręczne uczucie, które zwykle kojarzyło mu się z takimi – no, załóżmy – wizytami stomatologicznymi, chociażby – kiedy gdzieś, przypadkiem, potknął się o wybój kontaktu wzrokowego.
Zresztą, z jakiej paki myślał teraz o dentystach?! Skup się, Rajiv! SKUP. SIĘ.
– Huh, um-? – Zamrugał. – Oh, okay. Spoko, heh. Jak mnie za bardzo rozświetlisz, to najwyżej będę udawał Edwarda ze Zmierzchu. – Chciał wzruszyć ramionami, ale ostatecznie uznał, że lepiej będzie, jeśli na czas całej tej operacji pozostanie w bezruchu. Nawet posłany szatynowi uśmiech wydał się odrobinę zbyt drętwy i ograniczony w zakresie własnej mocji – ale za to zdecydowanie nie nieszczery.
– Chciałem. Ale to było zanim nas tu ściągnąłeś. Razem. A ja mam wstydliwy pęcherz więc, sam rozumiesz, to nie są najbardziej sprzyjające warunki – stwierdził znad uniesionej w rozbawieniu brwi.
Potem tętentem opuszek palców wystukał w swoje kolano jakiś mało zborny, rozregulowany rytm.
– Muszę ci kiedyś przyprowadzić Evelio. Zawsze miał bzika na punkcie malowania twarzy. Wiesz, takimi farbkami, na różnych festynach i w ogóle. – Chrząknął, samym rzutem spojrzenia wskazując na te kosmetyczne szpargały. – To też by mu się na pewno spodobało.
Bellamy Atwood
- chociaż w chwili obecnej ze światem był raczej w stanie emocjonalnej wojny – trochę zły i obrażony na to, jak łatwo ten ulegał bardzo przygnębiającej desaturacji, wypłukując się nie tylko ze wszystkich swoich wachlarzy barw, ale i motywacji, i chęci, które na co dzień wyrastały z żyznej tkanki dziewiętnastoletniego serca
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Może. – Temat zamknął krótkim skinieniem głowy. Póki co, żadne znaki na niebie i ziemi nie układały się w prognozę (roz)pogodzenia – zresztą, chyba nieszczególnie chciał o tym myśleć, ani tym bardziej rozmawiać.
– Czekaj, „coś jeszcze”, to znaczy... co konkretnie? – Najpierw zmarszczył brwi. A potem okazało się, że był już w łazience, choć nie w takim układzie, jakiego się spodziewał. – O-oh- o-okay?
[akapit]
[akapit]
– Huh, um-? – Zamrugał. – Oh, okay. Spoko, heh. Jak mnie za bardzo rozświetlisz, to najwyżej będę udawał Edwarda ze Zmierzchu. – Chciał wzruszyć ramionami, ale ostatecznie uznał, że lepiej będzie, jeśli na czas całej tej operacji pozostanie w bezruchu. Nawet posłany szatynowi uśmiech wydał się odrobinę zbyt drętwy i ograniczony w zakresie własnej mocji – ale za to zdecydowanie nie nieszczery.
– Chciałem. Ale to było zanim nas tu ściągnąłeś. Razem. A ja mam wstydliwy pęcherz więc, sam rozumiesz, to nie są najbardziej sprzyjające warunki – stwierdził znad uniesionej w rozbawieniu brwi.
Potem tętentem opuszek palców wystukał w swoje kolano jakiś mało zborny, rozregulowany rytm.
– Muszę ci kiedyś przyprowadzić Evelio. Zawsze miał bzika na punkcie malowania twarzy. Wiesz, takimi farbkami, na różnych festynach i w ogóle. – Chrząknął, samym rzutem spojrzenia wskazując na te kosmetyczne szpargały. – To też by mu się na pewno spodobało.
Bellamy Atwood
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Na takich osobach można było uczyć się nie tylko anatomii - jakkolwiek pomysł taki nie wydawałby się Rajivowi powodem do wstydu - ale również i jak na błędach. Bo u takich osób niepokojąca fizjonomia - łykowatość bladego niezależnie od pory roku ciała, pół-przezroczystość skóry cienkiej i jasnej jak pergamin welinowy, niemal niewyczuwalny, ale złocący się w słońcu meszek lanugo porastający kark, barki i kant policzków - była tylko samym wierzchołkiem całej góry problemów i trudności, w które nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien z własnej woli się pakować. Ilekroć Bellamy próbował zrozumieć, co właściwie się z nim dzieje (oraz czemu) - w artykułach naukowych odgrzebanych w internecie, dorwanych w jakimś bibliotecznym zakamarku medyczno-psychiatrycznych opracowaniach, i pop-psychologicznych poradnikach dla zatroskanych matek (kartkowanych w poczekalni u terapeuty, nie zaś znalezionych u własnych rodziców) wyczytywał raptem tyle, że to on jest problemem. Jedna teoria mówiła, że to dlatego, że nie chce dorosnąć. Inna - że doprasza się uwagi, jakiej nie otrzymał w dzieciństwie. Ostatnia, wreszcie - chyba jego ulubiona (wypowiedziane z kpiącym uśmiechem, choć i na granicy płaczu) - że to dlatego, że ma problemy z płcią, i podświadomie próbuje zatrzymać naturalne, n o r m a t y w n e procesy zachodzące w p r z e o b r a ż a j ą c y m się organizmie.
Chryste, serio? Bellamy mógł być wieloma rzeczami, ale nie był jakąś cholerną larwą, żeby miał się w cokolwiek przeobrażać.
Jeśli nie jadł, to nie dlatego, że próbował cokolwiek zatrzymać. Jedynie po to, aby wreszcie przestało go boleć.
- Nigdy nie oglądałem Zmierzchu - Skontrował. Zresztą nie ma się co dziwić: Bellamy nie posiadał żadnego rodzeństwa, które mogłoby siłą wciągnąć go w wir wampirzo-romantycznych romansów, a w dodatku tylko dwa lata w metryce, kiedy wyszła pierwsza filmowa część trylogii (książki wydano wszak na długo zanim w ogóle pojawił się na świecie). Poza tym w tym okresie życia, w którym zwykle fantazjuje się o namiętnych kochankach z zaświatów, Atwood najpierw nie miał na podobne fanaberie czasu (pędzony z muzycznych prób na szkolne lekcje i ze szkolnych lekcji na muzyczne próby), później znalazł sobie prawdziwego kochanka, a na koniec rzeczywiście wysłał go w zaświaty - nie za bardzo próbował więc podobnych przygód szukać na papierze albo przeżytku DVD - Nie wiedziałem, że cię kręcą takie klimaty?
Mówił inaczej niż zwykle. Ciszej, i znad zagryzionej w skupieniu wargi, zawzięcie miętej między jedynkami. Nie zauważył nawet, że Lounsbury celowo rykoszetuje spojrzeniem ciemnych oczu tak, aby przypadkiem nie nadziać się na jego własny wzrok - wlepiony w efekty dość eksperymentalnej, choć sumiennej pracy.
- To przyprowadź - Będąc malującym, a nie malowanym, pozwolił sobie wzruszyć ramionami - gdzieś między dwiema finalnymi aplikacjami (tego słowa nauczył się oczywiście od Camelii, i teraz w prowadzonej w głowie narracji używał go obsesyjnie: Teraz z a a p l i k u j ę mój ulubiony p r o d u k t. Następnie, po dokładnej a p l i k a c j i delikatnego utrwalacza, wzmocnię efekt dodatkiem rozświetlających drobinek. Wreszcie przyjdzie pora aby z a a p l i k o w a ć kosmetyk, który wzmocni EFEKT WOW - szczyptę fluorescencyjnego cienia do...) tego, czy innego cudownego specyfiku - Kiedyś.
Z rozmarzenia szczęśliwie udało mu się wytrącić samego siebie zanim faktycznie sięgnąłby po kasetkę z wielobarwnymi kosmetykami, i zamienił tak ufnie poddającego mu się chłopaka w kombinat tęczy i personifikacji pawiego ogona.
Trochę, zresztą, posmutniał. Każde wypowiadane przez Rajiva kiedyś brzmiało tak, jakby ich teraz wcale nie miało skończyć się za raptem parę miesięcy.
- Twoi rodzice nie mieliby nic przeciwko? No, wiesz... Chłopcom w makijażu? - Przedrzeźnił tak, jakby Evelio nie miał zostać zamieniony w dziecięcą wersję jakiegoś tropikalnego zwierzątka, albo ulubionej postaci z kreskówki (jak to się zwykle robiło na tego typu festynach), a w kilkuletnią drag queen - Moi tak. Gdyby tylko wiedzieli.
Nie zdziwiłby się, gdyby mieli jakieś pojęcie. Albo mieli-mieć, zwłaszcza po dzisiaj, gdy jego misternie rozbłyszczona kreacja znajdzie się na setkach zdjęć i nagrań. Nigdy jednak nie odbył z nimi Tej Rozmowy otwarcie.
- Zresztą... Powiedziałeś im w ogóle, że idziesz na wesele? - Pochylił się, i potraktował szczyty kości policzkowych bruneta ostrożnym, choć stanowczym dmuchnięciem. Szast-prast, i ostatnia makijażowa aperfekcja zniknęła ze śniadego płótna dziewiętnastoletniej twarzy - I że raczej nie wrócisz dziś na noc?
Może trochę się rozpędził.
- Bo wiesz... O północy będą fajerwerki, potem jakiś kolejny poczęstunek... Pewnie będzie za późno, żebyś wracał. Mógłbyś spać ze... - Może rozpędził się trochę-bardzo - Tutaj.
W panice prawie strącił z blatu ulubioną szminkę. Potem wygładził poły frakienki.
- O ile wcześniej Dick nie poukręca nam łbów. No już, ja wychodzę, a ty sikaj, Rajiv, bo serio jesteśmy spóźnieni.
Rajiv Lounsbury
Chryste, serio? Bellamy mógł być wieloma rzeczami, ale nie był jakąś cholerną larwą, żeby miał się w cokolwiek przeobrażać.
Jeśli nie jadł, to nie dlatego, że próbował cokolwiek zatrzymać. Jedynie po to, aby wreszcie przestało go boleć.
- Nigdy nie oglądałem Zmierzchu - Skontrował. Zresztą nie ma się co dziwić: Bellamy nie posiadał żadnego rodzeństwa, które mogłoby siłą wciągnąć go w wir wampirzo-romantycznych romansów, a w dodatku tylko dwa lata w metryce, kiedy wyszła pierwsza filmowa część trylogii (książki wydano wszak na długo zanim w ogóle pojawił się na świecie). Poza tym w tym okresie życia, w którym zwykle fantazjuje się o namiętnych kochankach z zaświatów, Atwood najpierw nie miał na podobne fanaberie czasu (pędzony z muzycznych prób na szkolne lekcje i ze szkolnych lekcji na muzyczne próby), później znalazł sobie prawdziwego kochanka, a na koniec rzeczywiście wysłał go w zaświaty - nie za bardzo próbował więc podobnych przygód szukać na papierze albo przeżytku DVD - Nie wiedziałem, że cię kręcą takie klimaty?
Mówił inaczej niż zwykle. Ciszej, i znad zagryzionej w skupieniu wargi, zawzięcie miętej między jedynkami. Nie zauważył nawet, że Lounsbury celowo rykoszetuje spojrzeniem ciemnych oczu tak, aby przypadkiem nie nadziać się na jego własny wzrok - wlepiony w efekty dość eksperymentalnej, choć sumiennej pracy.
- To przyprowadź - Będąc malującym, a nie malowanym, pozwolił sobie wzruszyć ramionami - gdzieś między dwiema finalnymi aplikacjami (tego słowa nauczył się oczywiście od Camelii, i teraz w prowadzonej w głowie narracji używał go obsesyjnie: Teraz z a a p l i k u j ę mój ulubiony p r o d u k t. Następnie, po dokładnej a p l i k a c j i delikatnego utrwalacza, wzmocnię efekt dodatkiem rozświetlających drobinek. Wreszcie przyjdzie pora aby z a a p l i k o w a ć kosmetyk, który wzmocni EFEKT WOW - szczyptę fluorescencyjnego cienia do...) tego, czy innego cudownego specyfiku - Kiedyś.
Z rozmarzenia szczęśliwie udało mu się wytrącić samego siebie zanim faktycznie sięgnąłby po kasetkę z wielobarwnymi kosmetykami, i zamienił tak ufnie poddającego mu się chłopaka w kombinat tęczy i personifikacji pawiego ogona.
Trochę, zresztą, posmutniał. Każde wypowiadane przez Rajiva kiedyś brzmiało tak, jakby ich teraz wcale nie miało skończyć się za raptem parę miesięcy.
- Twoi rodzice nie mieliby nic przeciwko? No, wiesz... Chłopcom w makijażu? - Przedrzeźnił tak, jakby Evelio nie miał zostać zamieniony w dziecięcą wersję jakiegoś tropikalnego zwierzątka, albo ulubionej postaci z kreskówki (jak to się zwykle robiło na tego typu festynach), a w kilkuletnią drag queen - Moi tak. Gdyby tylko wiedzieli.
Nie zdziwiłby się, gdyby mieli jakieś pojęcie. Albo mieli-mieć, zwłaszcza po dzisiaj, gdy jego misternie rozbłyszczona kreacja znajdzie się na setkach zdjęć i nagrań. Nigdy jednak nie odbył z nimi Tej Rozmowy otwarcie.
- Zresztą... Powiedziałeś im w ogóle, że idziesz na wesele? - Pochylił się, i potraktował szczyty kości policzkowych bruneta ostrożnym, choć stanowczym dmuchnięciem. Szast-prast, i ostatnia makijażowa aperfekcja zniknęła ze śniadego płótna dziewiętnastoletniej twarzy - I że raczej nie wrócisz dziś na noc?
Może trochę się rozpędził.
- Bo wiesz... O północy będą fajerwerki, potem jakiś kolejny poczęstunek... Pewnie będzie za późno, żebyś wracał. Mógłbyś spać ze... - Może rozpędził się trochę-bardzo - Tutaj.
W panice prawie strącił z blatu ulubioną szminkę. Potem wygładził poły frakienki.
- O ile wcześniej Dick nie poukręca nam łbów. No już, ja wychodzę, a ty sikaj, Rajiv, bo serio jesteśmy spóźnieni.
Rajiv Lounsbury
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
– Wiele nie straciłeś. – Strasznie go świerzbiło, żeby machnąć ręką albo wzruszyć ramionami, albo w ogóle poruszyć się w jakikolwiek inny sposób – jak to zwykle bywało w takich momentach – nagle aż z b y t świadomy własnego ciała; jakby dopiero co się w nie wrodził. Powstrzymał się, rzecz jasna, choć nie bez trudu – raczej z najprostszej obawy o to, że trochę zaaplikowanego rozświetlacza (czy innego kosmetyku; w myślach wyartykułowane z taką ostrożnością, z jaką ludzie pierwotni obnosili się z misterium ognia) mogłoby dostać mu się do oka. A jego oko i tak znajdowało się już przecież w, dość dosłownie, opłakanym stanie. – To nie tak, że mnie kręcą. Po prostu – przełknął głośniej ślinę, z każdym następnym słowem pilnując samego siebie, żeby rozprawiać o faktach, a nie uczuciach – te wieczory filmowe, o których ci kiedyś opowiadałem, pamiętasz? Od tego właśnie były, żeby obejrzeć coś, czego nigdy nie zobaczylibyśmy w kinie. Wiesz, dosłownie wszystko. Od takich, no właśnie, popkulturowych bzdetów i innych Zmierzchów, przez zupełnie niszowe produkcje, pooo yyy- największe starocie. Takie w czerni i bieli, i z planszami tekstowymi, bo przecież całe audio jest w nich tak okrojone, że cały film można przegadać. Daj spokój, chyba nie myślałeś, że katujemy wyłącznie, no, bo ja wiem, Marvela? – Zaśmiał się, tak zupełnie zabawnie, łypiąc spojrzeniem spod górnego łuku rzęs, sam chichot przytrzymując w zaciśniętych ustach. Dopiero potem spoważniał, z jakimś neutralnym wyrazem, jako elementem przejściowym we własnej mimice.
To, co robił Oliver – teraz, z nim – było przecież zupełnie niewinną, wyświadczoną po koleżeńsku przysługą. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak zareagowaliby jego rodzice, gdyby szesnastolatek w pół drogi zmienił zdanie, rozświetlacz zamieniając na cień do powiek albo, zupełnie nagle, odnajdując w swojej dłoni – i na ustach Rajiva – szminkę.
Zamrugał.
– Nie wiem. – Chciał myśleć, że nie zrobiłoby to na nikim większego wrażenia. I że nadal większą sensacją byłaby (gdyby przed paroma miesiącami nie skończył szkoły) nieodrobiona praca domowa, niż obecność odrobiny koloru na twarzy. Ostatecznie stanął jednak w tym nastoletnim rozkroku; pomiędzy bezgranicznym zaufaniem do swoich rodziców, a zapobiegawczą asekuracją, która kazała mu nie sprawdzać. – Nie wydaje mi się, nie. – Prawda jest taka, że nie miał pewności. O ile sprawa z ojcem wydawała mu się całkiem prosta, a z matką raczej-optymistyczna, o tyle Albert i jego wojskowa kariera mogły budzić wątpliwości. – Może Albert – przyznał. – Znaczy, mój ojczym. Twoi rodzice serio nie wiedzą? – Ściągnął brwi. – A twoja siostra? To znaczy- no chyba musi wiedzieć, co? – Rajiv jakoś nie wyobrażał sobie, żeby mogło to działać na innych warunkach. Wciąż nie do końca rozumiał jednak zażyłości – i ich braki – w rodzinie Atwoodów (chociaż, między Bogiem a prawdą, cała ta aura roztaczana nad ich nazwiskiem sprawiała raczej, że chłopak w swojej głowie mówił zawsze o jakimś rodzie Atwoodów, dynastii – takiej złożonej z bladych twarzy i wysoko zadartych nosów) – starał się więc całkiem ostrożnie podchodzić do brania czegokolwiek za pewnik. Nawet coś, co dla niego wydawało się oczywistością.
Przez chwilę podejrzewał nawet, że te wszystkie kosmetyki, którymi Oliver się posługiwał – zresztą całkiem finezyjnie, zauważył – należały do wychodzącej dziś za mąż Ainsley. Ale tę myśl odrzucił całkiem prędko; przecież wyraźnie powiedział "mój rozświetlacz". – A ten dupek? Jej fa-
Zmrużył oczy w tej samej chwili, w której szesnastolatek obdmuchał jego policzki z drobinek czegokolwiek, co po tym makijażowym zabiegu mogło się na nich ostać. – Jej facet, wie?
Pokiwał głową.
– Ollie, spójrz na mnie. – Sam zresztą łypnął w dół; w garniturze czuł się całkiem dobrze. Może tylko odrobinę zbyt poważnie – na całe szczęście nadrabiał kolorem, jego zdaniem dużo przyjemniejszym od smętnej, klasycznej czerni. – Na jaką inną okazję miałbym się tak odstawić? – Dopiero potem trochę się zmieszał. Był pewien, że po wszystkim po prostu wróci spokojnie do domu. Do swojego łóżka. Chrząknął. – Yyy- No okay... tego akurat im nie powiedziałem. W ogóle nie wziąłem pod uwagę, że- – przerwał, stuliwszy usta w kombinatorski ciup. – Ale wiesz co, to nic. Wyślę im eskę. Iii chętnie dam się przenocować. Pod warunkiem że tutaj mimo wszystko znaczy u ciebie, a nie tutaj–w-łazience.
Niespełna godzinę później przekraczali już bramę ogrodów botanicznych Cairns; co z tego, że same w sobie były ogromne (dopiero teraz uwierzył, że na zwiedzanie obiektu warto byłoby zarezerwować co najmniej pół dnia) – skoro jakimś cudem i tak wydawały się wszystkich zebranych tu ludzi traktować trochę jak nieprzyjęty przeszczep. To znaczy, dla jasności – k o c h a ł uroczystości, przyjęcia i najróżniejsze, świąteczne spędy – ale tym razem nie mógł nic poradzić przeciwko myśli, że cały ten tłum odbierał uroku pstrokaciźnie kwiecistych kompozycji i naturalnej zieleni. Pomyślał, że może mógłby tu kiedyś wpaść sam. Albo z Oliverem, gdyby chciał.
– Wow, czekaj, czy ty tu w ogóle kogokolwiek znasz?! – Z odstrojonej gawiedzi przeniósł wzrok na kolegę – idącego przed nim krokiem tak prędkim i zwartym, jak mógł to wytłumaczyć wyłącznie zbyt prędko uszczuplający się margines czasu. Sam zaczął się porządnie denerwować. – Bardzo jesteśmy do tyłu?
Bellamy Atwood
[akapit]
Zamrugał.
– Nie wiem. – Chciał myśleć, że nie zrobiłoby to na nikim większego wrażenia. I że nadal większą sensacją byłaby (gdyby przed paroma miesiącami nie skończył szkoły) nieodrobiona praca domowa, niż obecność odrobiny koloru na twarzy. Ostatecznie stanął jednak w tym nastoletnim rozkroku; pomiędzy bezgranicznym zaufaniem do swoich rodziców, a zapobiegawczą asekuracją, która kazała mu nie sprawdzać. – Nie wydaje mi się, nie. – Prawda jest taka, że nie miał pewności. O ile sprawa z ojcem wydawała mu się całkiem prosta, a z matką raczej-optymistyczna, o tyle Albert i jego wojskowa kariera mogły budzić wątpliwości. – Może Albert – przyznał. – Znaczy, mój ojczym. Twoi rodzice serio nie wiedzą? – Ściągnął brwi. – A twoja siostra? To znaczy- no chyba musi wiedzieć, co? – Rajiv jakoś nie wyobrażał sobie, żeby mogło to działać na innych warunkach. Wciąż nie do końca rozumiał jednak zażyłości – i ich braki – w rodzinie Atwoodów (chociaż, między Bogiem a prawdą, cała ta aura roztaczana nad ich nazwiskiem sprawiała raczej, że chłopak w swojej głowie mówił zawsze o jakimś rodzie Atwoodów, dynastii – takiej złożonej z bladych twarzy i wysoko zadartych nosów) – starał się więc całkiem ostrożnie podchodzić do brania czegokolwiek za pewnik. Nawet coś, co dla niego wydawało się oczywistością.
[akapit]
[akapit]
Pokiwał głową.
– Ollie, spójrz na mnie. – Sam zresztą łypnął w dół; w garniturze czuł się całkiem dobrze. Może tylko odrobinę zbyt poważnie – na całe szczęście nadrabiał kolorem, jego zdaniem dużo przyjemniejszym od smętnej, klasycznej czerni. – Na jaką inną okazję miałbym się tak odstawić? – Dopiero potem trochę się zmieszał. Był pewien, że po wszystkim po prostu wróci spokojnie do domu. Do swojego łóżka. Chrząknął. – Yyy- No okay... tego akurat im nie powiedziałem. W ogóle nie wziąłem pod uwagę, że- – przerwał, stuliwszy usta w kombinatorski ciup. – Ale wiesz co, to nic. Wyślę im eskę. Iii chętnie dam się przenocować. Pod warunkiem że tutaj mimo wszystko znaczy u ciebie, a nie tutaj–w-łazience.
*
[akapit]
– Wow, czekaj, czy ty tu w ogóle kogokolwiek znasz?! – Z odstrojonej gawiedzi przeniósł wzrok na kolegę – idącego przed nim krokiem tak prędkim i zwartym, jak mógł to wytłumaczyć wyłącznie zbyt prędko uszczuplający się margines czasu. Sam zaczął się porządnie denerwować. – Bardzo jesteśmy do tyłu?
Bellamy Atwood
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
- Nie wiem, co myślałem - Odpowiedział natychmiast, między jednym dmuchnięciem w drobniutką miotełkę kosmetycznego pędzelka, a drugim. Zabrzmiał trochę za ostro - z czego sprawę, jak to mu się często zdarzało, zdał sobie już po fakcie, kiedy słowa wybrzmiały, i wsiąkły w korytka wyżłobione przez, nie oszukujmy się, łzy Rajiva na jego smagłych policzkach, wraz z nałożonym tam wcześniej korektorem; ale przynajmniej szczerze. Tego, jakie filmy Rajiv mógł oglądać ze swoimi znajomymi podczas tych słynnych seansów, o których rzeczywiście zdążył się już od Lounsbury'ego nasłuchać, próbował w swojej wyobraźni nie roztrząsać - razem z innymi szczegółami, jakie kusić mogły w ramach chłopięcego rytuału emocjonalnego samobiczowania. Na przykład - co wtedy jadali? Żelki o syntetycznych kolorach i niedorzecznych kształtach - prążkowanych, tłustych robali, wampirzych szczęk, statków kosmicznych, tropikalnych zwierząt i literek, które układać można było w nadgryzione gdzieniegdzie, a więc i wybrakowane, ale wciąż czytelne: RA IV JES GLUPI albo: KOC AM EDWAR A CUL ENA? Pizzę ociekającą serem - obiekt odwiecznego konfliktu pomiędzy przeświadczeniem o wyższości hawajskiej nad pepperoni i odwrotnie? Popcorn, który można też było zastosować w roli amunicji, celując nim - bez sensu, po prostu dla draki - w skroń albo bok szyi tego, czy innego współtowarzysza, chwilowo kompletnie skupionego na seansie? Albo: jak się na te imprezki ubierali? W dresy? W piżamy?! Czy może fajniej - w koszulki z logo ulubionych zespołów albo - w przypadku Rajiva, Atwood mógł wyobrazić to sobie bez najmniejszego trudu - z jakimś jednocześnie kretyńskim, jak i szczerze zabawnym sloganem?
Wreszcie - i w te rejony Bellamy już w ogóle zapędzać się nie chciał n i g d y (celowo odpychając wszelką pokusę, która wielokrotnie nakazywała mu nawiedzać profile znajomych Rajiva na Instagramie - te, oczywiście, jakich nie strzeżono ograniczeniem dostępności - i tylko cudem udawało mu się powstrzymać przed scrollowaniem w nieskończoność, czy też do pierwszego upublicznionego na profilu zdjęcia) - czy kogokolwiek z tego kumpelskiego grona kiedykolwiek łączyło z brunetem cokolwiek innego niż zwyczajne koleżeństwo!?
Jeśli już musiało, pewnie modliłby się - z oczywistych przyczyn - żeby padło na Louisa. No ale, Chryste, w reakcji na sam zaczątek podobnych myśli robiło mu się niewyraźnie, i chyba trochę słabo.
- Ale o czym? - Zaintonował, nadal rozpędzony na fali przesadnej zadziorności i automatycznej defensywy (naturalnej u każdego, komu w byciu sobą brakowało nie tylko odwagi, ale też zwyczajnie wprawy), a jednocześnie w zderzeniu z myślą, że nie będzie na to lepszego momentu - That I like makeup, or that I'm queer, or...? - Sam już nie był pewien co jeszcze mogło znaleźć się na liście potencjalnych zaczynów dla rodzinnego rodowego skandalu u Atwoodów - Zresztą, wszystko jedno. To raczej nie są rzeczy, o których w mojej rodzinie się rozmawia, Rajiv.
Choć brunet miał rację - i Bellamy przypuszczał, że zarówno Ainsley, jak i jego rodzice nie tylko i z jednego, i z drugiego doskonale zdają sobie sprawę, jak i pewnie zdołali odbyć między sobą parę poświęconych temu kłopotliwemu zagadnieniu rozmów.
- Zresztą zobaczysz. Nie wątpię, że Alistair i Allegra już się postarają, żebyś ich zapamiętał.
Być może to, że wcześniej nie powiedział Rajivowi o obecności własnych rodziców na ślubie było wynikiem czegoś bardziej strategicznego, niż zwyczajny rzut roztargnienia.
Zamknął kasetkę z ostatnim potrzebnym mu kosmetykiem, i spróbował się uśmiechnąć, oceniając efekt swoich dotychczasowych starań. Było całkiem przyzwoicie - to jest: niewidocznie. Lounsbury wyglądał jedynie na odrobinkę zmęczonego (a na jakimkolwiek terenie zaludnionym przez Atwoodów i Remingtonów nikogo taki stan rzeczy nie powinien zbytnio dziwić).
- Masz to jak w banku - Zapewnił wreszcie, z ulgą przynajmniej na myśl, że zarówno Ainsley i Dick, jak i reszta jego rodziny, z pewnością nie będą im tej nocy przeszkadzać w mieszkaniu. Jego rodzice nie byliby sobą, gdyby nie opłacili paru bliższych Ogrodowi Botanicznemu apartamentów, w których z pewnością dogorywać będzie po weselu garstka najbliższych rodzinie gości - W razie czego możesz zająć nawet caaały pokój gościnny.
Kiedyś, jasna sprawa. Ale nawet chętniej teraz - gdyby tylko się dało całą tę odświętną zbieraninę działaniem magicznego zaklęcia usunąć z zieloności ogrodów nie tyle jak nieudany transplant nawet, a po prostu szpecącą, patologiczną narośl - tak, by mogli zostać z Rajivem we dwóch. I bez ostrzału ciekawskich (często), oceniających (ciągle) spojrzeń, które znacznie gęściej wsiąkały w spowijający jego ciało welur, niż w klasykę garnituru noszonego przez Lounsbury'ego.
Czy to dlatego szedł coraz szybciej - jakby próbował uciec przed gradem niewysłowionej krytyki? Nie był pewien. Wiedział natomiast, że jeśli faktycznie spóźnią się na tyle dramatycznie, by zmieniło to nurt całej imprezy, wina spadnie na Rajiva (jako negatywny wpływ, albo niekoniecznie dobre towarzystwo), ponieważ Rajiv nie należał do rodziny, a rodzina, oczywiście, w narracji musiała pozostać bez najmniejszej skazy.
- Hmm? Więcej osób niż bym chciał - Przyznał - w przejściu niemalże do truchtu - choć większość zebranego tu wujostwa i kuzynostwa kojarzył wyłącznie z przelotnego widzenia albo, serio, rodowych portretów (nie zdjęć - tylko faktycznych, robionych na zamówienie podobizn zawisłych potem w mosiądzu zdobionych bogato ram).
W tembrze głosu kolegi usłyszał nerwówkę, i mało brakowało, a chwyciłby go za rękę.
- Tylko trochę. To jeszcze nie tragedia. Pokażę ci gdzie usiąść, okay? I sam będę musiał na chwilę... Yyy... Będę musiał cię na moment zostawić. To znaczy, cały czas tu będę, tylko... Powiedzmy, że muszę dać coś w rodzaju... - Popisu. Skrzywił się. Brak prawdziwego śniadania i nadmiar emocji coraz silniej podchodził mu do gardła - Przemówienia? Ale przysięgam, że to raptem parę minut, a potem zajmiemy się... Czymś. Czymkolwiek. Zobaczysz, porobimy coś fajnego.
Rajiv Lounsbury
Wreszcie - i w te rejony Bellamy już w ogóle zapędzać się nie chciał n i g d y (celowo odpychając wszelką pokusę, która wielokrotnie nakazywała mu nawiedzać profile znajomych Rajiva na Instagramie - te, oczywiście, jakich nie strzeżono ograniczeniem dostępności - i tylko cudem udawało mu się powstrzymać przed scrollowaniem w nieskończoność, czy też do pierwszego upublicznionego na profilu zdjęcia) - czy kogokolwiek z tego kumpelskiego grona kiedykolwiek łączyło z brunetem cokolwiek innego niż zwyczajne koleżeństwo!?
Jeśli już musiało, pewnie modliłby się - z oczywistych przyczyn - żeby padło na Louisa. No ale, Chryste, w reakcji na sam zaczątek podobnych myśli robiło mu się niewyraźnie, i chyba trochę słabo.
- Ale o czym? - Zaintonował, nadal rozpędzony na fali przesadnej zadziorności i automatycznej defensywy (naturalnej u każdego, komu w byciu sobą brakowało nie tylko odwagi, ale też zwyczajnie wprawy), a jednocześnie w zderzeniu z myślą, że nie będzie na to lepszego momentu - That I like makeup, or that I'm queer, or...? - Sam już nie był pewien co jeszcze mogło znaleźć się na liście potencjalnych zaczynów dla rodzinnego rodowego skandalu u Atwoodów - Zresztą, wszystko jedno. To raczej nie są rzeczy, o których w mojej rodzinie się rozmawia, Rajiv.
Choć brunet miał rację - i Bellamy przypuszczał, że zarówno Ainsley, jak i jego rodzice nie tylko i z jednego, i z drugiego doskonale zdają sobie sprawę, jak i pewnie zdołali odbyć między sobą parę poświęconych temu kłopotliwemu zagadnieniu rozmów.
- Zresztą zobaczysz. Nie wątpię, że Alistair i Allegra już się postarają, żebyś ich zapamiętał.
Być może to, że wcześniej nie powiedział Rajivowi o obecności własnych rodziców na ślubie było wynikiem czegoś bardziej strategicznego, niż zwyczajny rzut roztargnienia.
[akapit]
- Masz to jak w banku - Zapewnił wreszcie, z ulgą przynajmniej na myśl, że zarówno Ainsley i Dick, jak i reszta jego rodziny, z pewnością nie będą im tej nocy przeszkadzać w mieszkaniu. Jego rodzice nie byliby sobą, gdyby nie opłacili paru bliższych Ogrodowi Botanicznemu apartamentów, w których z pewnością dogorywać będzie po weselu garstka najbliższych rodzinie gości - W razie czego możesz zająć nawet caaały pokój gościnny.
♡
Tak. Chciałby. Bardzo. Kiedyś, jasna sprawa. Ale nawet chętniej teraz - gdyby tylko się dało całą tę odświętną zbieraninę działaniem magicznego zaklęcia usunąć z zieloności ogrodów nie tyle jak nieudany transplant nawet, a po prostu szpecącą, patologiczną narośl - tak, by mogli zostać z Rajivem we dwóch. I bez ostrzału ciekawskich (często), oceniających (ciągle) spojrzeń, które znacznie gęściej wsiąkały w spowijający jego ciało welur, niż w klasykę garnituru noszonego przez Lounsbury'ego.
Czy to dlatego szedł coraz szybciej - jakby próbował uciec przed gradem niewysłowionej krytyki? Nie był pewien. Wiedział natomiast, że jeśli faktycznie spóźnią się na tyle dramatycznie, by zmieniło to nurt całej imprezy, wina spadnie na Rajiva (jako negatywny wpływ, albo niekoniecznie dobre towarzystwo), ponieważ Rajiv nie należał do rodziny, a rodzina, oczywiście, w narracji musiała pozostać bez najmniejszej skazy.
- Hmm? Więcej osób niż bym chciał - Przyznał - w przejściu niemalże do truchtu - choć większość zebranego tu wujostwa i kuzynostwa kojarzył wyłącznie z przelotnego widzenia albo, serio, rodowych portretów (nie zdjęć - tylko faktycznych, robionych na zamówienie podobizn zawisłych potem w mosiądzu zdobionych bogato ram).
W tembrze głosu kolegi usłyszał nerwówkę, i mało brakowało, a chwyciłby go za rękę.
- Tylko trochę. To jeszcze nie tragedia. Pokażę ci gdzie usiąść, okay? I sam będę musiał na chwilę... Yyy... Będę musiał cię na moment zostawić. To znaczy, cały czas tu będę, tylko... Powiedzmy, że muszę dać coś w rodzaju... - Popisu. Skrzywił się. Brak prawdziwego śniadania i nadmiar emocji coraz silniej podchodził mu do gardła - Przemówienia? Ale przysięgam, że to raptem parę minut, a potem zajmiemy się... Czymś. Czymkolwiek. Zobaczysz, porobimy coś fajnego.
Rajiv Lounsbury
about
Social butterfly, który do Lorne Bay przyleciał na początku marca, bo jego matka dostała ofertę pracy na University of Melbourne. Ma indyjskie korzenie, brytyjski akcent i absolutną niechęć, żeby zostać w Lorne dłużej, niż to absolutnie konieczne.
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
[akapit]
– Wow, czekaj- Nic nie mówiłeś?! – Sam już się gubił w tym, jak postrzegał relację Atwooda z jego siostrą; coś jakby kołowała go i intrygowała jednocześnie. – Czemu nic nie powiedziałeś? Przecież mogliśmy razem to- yyy- nie wiem, przećwiczyć? – Prędko jednak ugryzł się w język – nie chciał sugerować, że Oliver potrzebował jakichś p o w t ó r e k ; po prostu wydawało mu się, że milej byłoby ćwiczyć mówiąc do kogoś, a nie do lustra. No i, że to wszystko pomogłoby w uporaniu się z tremą.
Bo to była trema, prawda? Musiała być. Co innego?
W tym otoczeniu – jak okiem sięgnąć – sam by się tremował.
[akapit]
[akapit]
– Gdzie mam usiąść? Tu? – Zajął wskazane miejsce i, nie robiąc sobie za wiele z ryzyka, że taki gest mógł nie być mile widziany (w zasadzie… nie mógł być widziany wcale – Lounsbury miał bowiem nadzieję, że przeszedł poniżej linii wzroku tu zebranych), skubnął kolegę gdzieś na wysokości uda (za każdym razem zaskoczony jak daleko ciało szesnastolatka ukrywało się albo gubiło w ubraniach). – Hey, no chyba się nie stresujesz, co? Będzie dobrze, zobaczysz. – Uśmiechnął się i zawędrował bliżej oliverowego ucha. Nie za bardzo. Tylko odrobinkę. – Myślisz, że będziemy się mogli trochę pokręcić po okolicy?
Bellamy Atwood
about
Am I permanently broken?
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Or is it just the sunshine blues?
Could you keep those arms wide open?
In case I get these legs to move
Sen naprawdę miał podobno dużo pozytywnych skutków: chociażby dla zdrowia psychicznego, układu nerwowego, odporności organizmu - wymieniać można by długo. Tym, co Bellamy'ego interesowało zwykle najbardziej, był przy tym oczywiście metabolizm - a na którejś z obsesyjnie przeglądanych przez siebie stron internetowych nastolatek przeczytał, że zdrowy sen w odpowiedniej ilości nie tylko go normuje, ale i przyspiesza, czego wizja, jak na każdy porządnie anorektyczny umysł przystało, działało na Atwooda niczym kocimiętka.
Poza tym mówiło się, że sen służył też na wzrost. To znaczy - w razie, gdyby ciało się wahało, czy już się w tym procesie zatrzymać, czy jednak pozwolić sobie na nonszalancję paru dodatkowych centymetrów, rzetelny, nieprzerywany odpoczynek ponoć sprzyjał drugiej z ewentualności. Bellamy zdawał sobie sprawę, że na ten moment są sobie z Rajivem równi. Wzrostem - w tym kontekście wszystkie społeczno-egzystencjalne różnice, dywagacje i dylematy zostawiając na marginesie. Z jakiejś przyczyny jednak zawsze nawet samemu sobie wydawał się znacznie drobniejszy od bruneta - nie tylko z tej racji, że przedramię Lounsbury'ego było mniej więcej rozmiaru jego własnego ramienia grubo powyżej łokcia, co rzucało się w oczy tym ostentacyjniej, im mniej mieli na sobie ubrań (Chryste, nie w taki sposób - po prostu w dzień j e s z c z e cieplejszy, i znacznie mniej odświętny niż dzisiaj, to znaczy taki, w jaki zamiast welurów i garniturów mieli na sobie koszulki z krótkim rękawem, spodenki o krótkiej nogawce, i permanentną, niesłabnącą ochotę na mrożoną kawę, albo lody - dla Rajiva pewnie coś bez większych ograniczeń, dla Bellamy'ego za to najpewniej sorbet, coś o niskiej zawartości cukru i wysokiej zawartości wody), ale również, ponieważ Rajiv poruszał się w zupełnie inny, swobodniejszy jakby sposób. Bellamy był przy tym od kolegi młodszy, więc z nich dwóch to pewnie przed nim roztaczała się bardziej prawdopodobna perspektywa dorośnięcia jeszcze, może tak do metr-osiemdziesięciu-pięciu? Jakiś czas temu przyłapał się na gdybaniu, jakby to było - zorientować się nagle, że przewyższa Lounsbury'ego, choć coraz bardziej orientował się, że wcale tego nie lubi - przeciwnie zaś, lubi czuć się przy nim drobny, i młodszy, i lubi też, może nawet najbardziej ze wszystkiego, czuć, że mógłby się nie tylko, w razie jakiegoś zawrotu głowy, o niego oprzeć, ale też, że może na nim polegać...
Cały ten rozwiązły proces myślowy prowadził szesnastolatka, w każdym razie, do jednej tylko konkluzji: jeśli Rajiv rzeczywiście zostanie u nich dzisiaj na noc, on sam, własnoręcznie, już zadba o to, żeby zagonić go do snu o rozsądnej - jak na poweselną, w każdym razie - porze, wszystkie te rozmowy bez końca zostawiając jednak na poranek.
- Nie, nie moglibyśmy - Szczeknął teraz na bruneta znacznie ostrzej niż planował, tak własną reakcją zaskoczony, że aż się wzdrygnął. Boże, jaki on miał problem!? Nie miał prawa przecież oczekiwać, że Lounsbury domyśli się natury całego tego jego "przemówienia", i faktu, że żadna werbalna próba nie miałaby najmniejszego sensu. No bo skąd!? Sam był sobie winny - jedną z najbardziej integratywnych części swojego życia, Te Jebane Skrzypce, jak do tej pory trzymając przed dziewiętnastolatkiem w ścisłej tajemnicy. Popatrzył na niego potulniejszym, przepraszającym wzrokiem - Prze- Przepraszam. Nie tak to miało zabrzmieć - Podrapał się w kark - Po prostu... Żadna... Yyy... Wspólna próba nie byłaby pomocna - Wyjaśnił znacznie łagodniej, trochę bezradnie wzruszywszy ramionami - Zobaczysz dlaczego.
Łypnął w kierunku własnego, skrytego pod welurem uda, po którym dziabnięcie palców Rajiva rozchodziło się teraz śmiesznym, niebolesnym mrowieniem. Nie pierwszy raz w życiu, a już na pewno nie pierwszy raz w takich chwilach - to jest przed występem, z tremą faktycznie panoszącą się w ciele, i adrenaliną zawężającą pole jego uwagi tylko do zmartwień w temacie wszystkiego, co mogło pójść nie tak - dopadało go nagle surrealistyczne poczucie kompletnego odcięcia się od własnego ciała. To było trochę tak, jakby jego stopy, nogi, dłonie przestawały nagle należeć do niego. Jego biodra i brzuch nie były podpisane niczyim inicjałem. Nawet jego własna twarz, którą można było, dla otrzeźwienia, ochlapać na przykład lodowatą wodą i oklepać ponaglającym gestem dłoni, zdawała się być przytroczoną do niego niczym maska - przed światem osłaniająca prawdziwego Bellamy'ego Atwooda, który był gdzieś pod jej okowami bardzo mały, bardzo młody, a przede wszystkim - bardzo przestraszony.
Fakt jednak, że Rajiv uszczypnął go w nogę, jakimś cudem sprowadził go z powrotem do własnego ciała - jakby Bellamy był... Hmm... Powiedzmy: latawcem, rozłopotanym podmuchami wiatru i rzucanym we wszystkich kierunkach świata nad jego powierzchnią, zaś dotyk bruneta - cienką, ale mocną żyłką, mającą moc, aby z powrotem ściągnąć go na ziemię.
Zamrugał gwałtownie. Potem się uśmiechnął. Potem zadarł głowę ponad linię ramion innych gości, dostrzegłszy gdzieś na horyzoncie Dick'a, mającego - zgodnie z planem - wywołać go z tłumu w umówiony wcześniej z Ainsley sposób (to jest taki, który nie zdradzał Bellamy'ego z jego drobnym, a jednak ostentacyjnym kłamstwem). Wreszcie - zerknął na Rajiva.
- Tak, będziemy mogli - Zapewnił, zanim, z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny - może zwyczajnie przez nagłą bliskość i dostępność chłopaka (a może, ponieważ myślał o tym mniej więcej CAŁY CZAS przez ostatnie trzy tygodnie), przychylił się bliżej, głębiej, i musnął wargami centrum śniadego, chłopięcego policzka. Ot, łagodnym, niewinnym (choć pewnie wystarczająco jednoznacznym, by parę osób tutaj mogło się oburzyć) ruchem; na tyle pewnie jednak stanowczym, by zasiać pod skórą bruneta zalążek rumieńca. Potem - mniej więcej w chwili, w której niefortunny pan młody sięgał po mikrofon - zerwał się z krzesła - To co, do zobaczenia za chwilę!
Rajiv Lounsbury & Ainsley Remington & Dick Remington
Poza tym mówiło się, że sen służył też na wzrost. To znaczy - w razie, gdyby ciało się wahało, czy już się w tym procesie zatrzymać, czy jednak pozwolić sobie na nonszalancję paru dodatkowych centymetrów, rzetelny, nieprzerywany odpoczynek ponoć sprzyjał drugiej z ewentualności. Bellamy zdawał sobie sprawę, że na ten moment są sobie z Rajivem równi. Wzrostem - w tym kontekście wszystkie społeczno-egzystencjalne różnice, dywagacje i dylematy zostawiając na marginesie. Z jakiejś przyczyny jednak zawsze nawet samemu sobie wydawał się znacznie drobniejszy od bruneta - nie tylko z tej racji, że przedramię Lounsbury'ego było mniej więcej rozmiaru jego własnego ramienia grubo powyżej łokcia, co rzucało się w oczy tym ostentacyjniej, im mniej mieli na sobie ubrań (Chryste, nie w taki sposób - po prostu w dzień j e s z c z e cieplejszy, i znacznie mniej odświętny niż dzisiaj, to znaczy taki, w jaki zamiast welurów i garniturów mieli na sobie koszulki z krótkim rękawem, spodenki o krótkiej nogawce, i permanentną, niesłabnącą ochotę na mrożoną kawę, albo lody - dla Rajiva pewnie coś bez większych ograniczeń, dla Bellamy'ego za to najpewniej sorbet, coś o niskiej zawartości cukru i wysokiej zawartości wody), ale również, ponieważ Rajiv poruszał się w zupełnie inny, swobodniejszy jakby sposób. Bellamy był przy tym od kolegi młodszy, więc z nich dwóch to pewnie przed nim roztaczała się bardziej prawdopodobna perspektywa dorośnięcia jeszcze, może tak do metr-osiemdziesięciu-pięciu? Jakiś czas temu przyłapał się na gdybaniu, jakby to było - zorientować się nagle, że przewyższa Lounsbury'ego, choć coraz bardziej orientował się, że wcale tego nie lubi - przeciwnie zaś, lubi czuć się przy nim drobny, i młodszy, i lubi też, może nawet najbardziej ze wszystkiego, czuć, że mógłby się nie tylko, w razie jakiegoś zawrotu głowy, o niego oprzeć, ale też, że może na nim polegać...
Cały ten rozwiązły proces myślowy prowadził szesnastolatka, w każdym razie, do jednej tylko konkluzji: jeśli Rajiv rzeczywiście zostanie u nich dzisiaj na noc, on sam, własnoręcznie, już zadba o to, żeby zagonić go do snu o rozsądnej - jak na poweselną, w każdym razie - porze, wszystkie te rozmowy bez końca zostawiając jednak na poranek.
- Nie, nie moglibyśmy - Szczeknął teraz na bruneta znacznie ostrzej niż planował, tak własną reakcją zaskoczony, że aż się wzdrygnął. Boże, jaki on miał problem!? Nie miał prawa przecież oczekiwać, że Lounsbury domyśli się natury całego tego jego "przemówienia", i faktu, że żadna werbalna próba nie miałaby najmniejszego sensu. No bo skąd!? Sam był sobie winny - jedną z najbardziej integratywnych części swojego życia, Te Jebane Skrzypce, jak do tej pory trzymając przed dziewiętnastolatkiem w ścisłej tajemnicy. Popatrzył na niego potulniejszym, przepraszającym wzrokiem - Prze- Przepraszam. Nie tak to miało zabrzmieć - Podrapał się w kark - Po prostu... Żadna... Yyy... Wspólna próba nie byłaby pomocna - Wyjaśnił znacznie łagodniej, trochę bezradnie wzruszywszy ramionami - Zobaczysz dlaczego.
Łypnął w kierunku własnego, skrytego pod welurem uda, po którym dziabnięcie palców Rajiva rozchodziło się teraz śmiesznym, niebolesnym mrowieniem. Nie pierwszy raz w życiu, a już na pewno nie pierwszy raz w takich chwilach - to jest przed występem, z tremą faktycznie panoszącą się w ciele, i adrenaliną zawężającą pole jego uwagi tylko do zmartwień w temacie wszystkiego, co mogło pójść nie tak - dopadało go nagle surrealistyczne poczucie kompletnego odcięcia się od własnego ciała. To było trochę tak, jakby jego stopy, nogi, dłonie przestawały nagle należeć do niego. Jego biodra i brzuch nie były podpisane niczyim inicjałem. Nawet jego własna twarz, którą można było, dla otrzeźwienia, ochlapać na przykład lodowatą wodą i oklepać ponaglającym gestem dłoni, zdawała się być przytroczoną do niego niczym maska - przed światem osłaniająca prawdziwego Bellamy'ego Atwooda, który był gdzieś pod jej okowami bardzo mały, bardzo młody, a przede wszystkim - bardzo przestraszony.
Fakt jednak, że Rajiv uszczypnął go w nogę, jakimś cudem sprowadził go z powrotem do własnego ciała - jakby Bellamy był... Hmm... Powiedzmy: latawcem, rozłopotanym podmuchami wiatru i rzucanym we wszystkich kierunkach świata nad jego powierzchnią, zaś dotyk bruneta - cienką, ale mocną żyłką, mającą moc, aby z powrotem ściągnąć go na ziemię.
Zamrugał gwałtownie. Potem się uśmiechnął. Potem zadarł głowę ponad linię ramion innych gości, dostrzegłszy gdzieś na horyzoncie Dick'a, mającego - zgodnie z planem - wywołać go z tłumu w umówiony wcześniej z Ainsley sposób (to jest taki, który nie zdradzał Bellamy'ego z jego drobnym, a jednak ostentacyjnym kłamstwem). Wreszcie - zerknął na Rajiva.
- Tak, będziemy mogli - Zapewnił, zanim, z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny - może zwyczajnie przez nagłą bliskość i dostępność chłopaka (a może, ponieważ myślał o tym mniej więcej CAŁY CZAS przez ostatnie trzy tygodnie), przychylił się bliżej, głębiej, i musnął wargami centrum śniadego, chłopięcego policzka. Ot, łagodnym, niewinnym (choć pewnie wystarczająco jednoznacznym, by parę osób tutaj mogło się oburzyć) ruchem; na tyle pewnie jednak stanowczym, by zasiać pod skórą bruneta zalążek rumieńca. Potem - mniej więcej w chwili, w której niefortunny pan młody sięgał po mikrofon - zerwał się z krzesła - To co, do zobaczenia za chwilę!
Rajiv Lounsbury & Ainsley Remington & Dick Remington