stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

To był jeden z tych dni, które musiały się wydarzyć. Nic więcej – miały przyjść, trwać kolejne dwadzieścia cztery godziny, a potem odejść. Najlepiej w zapomnienie – choć z tego komfortu nie był akurat żaden pewnik. T a k i e dni potrafiły przecież człowieka trzymać się potem całe życie (gorszy dzień, głupi pomysł, pomyłka – czasami zaczynało się od jednej kreski; a co to takiego, taka kreska, co nie, Eli? d r o b i a z g ). Dni niewygodne i niewyczekiwane – w pulę roku wrzucone trochę na siłę i bez czyjegokolwiek entuzjazmu. Dni, jakich nie było żal nikomu, gdyby tylko dało się je tak przespać albo przewinąć w przód.

[akapit]

Zaczynały się niepozornie – od tej dziwnej, ciężkiej aury, która w łóżku przytrzymywała parę minut dłużej, niż zwykle. Od niezdrowego sceptycyzmu wplątanego między pierwsze, poranne myśli. Od mocniejszej kawy – na powitanie tego, co zbyć dało się podejrzeniem późno-jesiennej, czerwcowej chandry. Przez Alexa – pierwszej spędzonej na wolności, jeśli miało być z tego jakieś słodko-gorzkie, choć nadal marne pocieszenie.

[akapit]

Nawiasem mówiąc – od czasu wyjścia z więzienia za trzydziestoczterolatkiem nadal ciągnęło się sporo urzędowo-bankowej papierologii, której dopięcie wymagało od niego regularnych wizyt w centrum. Dzisiaj także (w końcu… czego spodziewać się po takim dniu, jak nie użerania się, z pozycji petenta, z jakimiś pożal się Boże urzędasami).

[akapit]

A przecież w tamte strony nie lubił wybierać się już z samego założenia. Ostatnimi czasy bardziej, niż zwykle. Gdyby nie obowiązki, pewnie całkiem zgnuśniałby na rodzinnej farmie – z daleka od ludzi i najmniejszych choćby szans natknięcia się na kogoś, kto by go pamiętał. Sęk w tym, że pamiętali w s z y s c y , bo miasteczka takie jak Lorne, w pierwszej kolejności, nigdy nie zapominały. Wieść o tym, że ten od Hawkinsów wreszcie się doprosił, po Lorne musiała rozejść się jeszcze tego samego dnia, kiedy go przyskrzynili. A teraz czuł się jak cyrkowa atrakcja wieczoru, skupiająca na sobie spojrzenia – gdziekolwiek nie poszedł.

[akapit]

Z drugiej strony – może Elijah miał rację. Może świat naprawdę nie kręcił się wokół niego. Może nikogo nie obchodziły już zdarzenia sprzed pięciu lat. Może nikt nie pamiętał już o nim, ani o Cooperze. Ani o Mazikeen. Może kondolencje i krótkie „kopę lat” było wszystkim, co pozostawiła po sobie przeszłość.

[akapit]

Chryste, gdyby mógł – to znaczy, gdyby w drodze powrotnej przez ulewę nie musiał wsiadać za kierownicę rozsypującego się Dodge’a – zajechałby do Rudd’s. Ulubionego pubu w Sapphire River – dzielnicy zaprojektowanej tak, jakby ktoś urządził sobie w niej poczekalnię pomiędzy piekłem i niebem. Z Shadow po jednej stronie – dla miłośników uciechy dla ciała i kościołem – dla tych, którzy woleli jednak zadbać o swoją duszę (albo wspomnienia z klubu, zamiast zabierać ze sobą do domu, zostawić po drodze, w konfesjonale). Sam nie był pewien na co pracowało się ciężej – na plik banknotów zgrabnym ruchem wsunięty za bieliznę, czy na odkupienie. Spodziewał się tylko, że w pierwszym przybytku na kolana padało się równie często, co w drugim. Ale w żadnym z tych miejsc nie zamierzał dziś zabawiać (potencjalnie – być może nigdy).

[akapit]

Na farmę wrócił popołudniu. O tym, co wydarzyło się podczas jego nieobecności, dowiedział się jeszcze zanim przekroczył próg domu – o ucieczce owiec, akcji ratowniczej i dwóch pozostałych zgubach, których nie udało się zagonić z powrotem do zagrody, a spłoszone – pognały daleko w kierunku lasu.

[akapit]

Trudno – nikomu nie uśmiechała się strata, ale takie rzeczy czasami się po prostu zdarzały. Poszukiwania brakującej trzódki były zbyt ryzykowne – nie tylko ze względu na pogodę, ale i rodziców Alexa, którzy z roku na rok zbliżali się do podeszłego wieku.

[akapit]

Nic dziwnego więc, że mały Noah – zupełnie zapłakany i zrozpaczony losem zagubionych zwierząt – z drewnianym pieskiem i ściskaną w dłoni chusteczką – swoją ostatnią nadzieję pokładał właśnie w wujku. Al wiedział, że nie powinien się zgadzać. Nie chciał, ani nie planował – ale zanim sam zorientował się, co najlepszego wyprawia – i dlaczego zgoda brzmi jak rekompensata (albo zadośćuczynienie za pożegnanie z Milo) – był już w drodze po Coopera. Nie wiedział, czy tego dnia miał wolne, czy znowu zabalował, wykorzystując przywilej zbitego dzieciaka, którego rodzice Hawkinsa nie mieli serca mu odebrać – choć, zdaniem Alexa, powinni, już dawno. Pozostało mu liczyć na odrobinę szczęścia.

[akapit]

Chciał myśleć, że nie przyszedłby tu, gdyby nie musiał (co było przecież, w pewnym sensie, prawdą) – adres wyprosiwszy zresztą od siostry (a jeszcze głupsza wydawała mu się świadomość, że nie znał jego obecnego miejsca zamieszkania – kogoś, kogo znał niemal całe swoje życie).

[akapit]

Chciał myśleć, że nie stanąłby przed drzwiami przyczepy – i że nie pukałby do brzydkich, rozlatujących się drzwi, gdyby nie Noah, który od czasu pożegnania z Al-Attalem snuł się po farmie przygnębiony – i jakby bez większego celu. Wydawało mu się, że był chłopcu winien chociaż tyle. Chęć, żeby go wysłuchać. Jakiś spadek po Al-Attalu.

[akapit]

Elijah mieszkał, na pierwszy rzut oka, w opłakanych warunkach. Jasne, pokój na farmie też nie był wielkomiejskim loftem, ale to, co zobaczył Alex, wydawało mu się zwyczajnie żałosne.
Z drugiej strony? Zupełnie zasłużone.
Pociągnął nosem, nasłuchując śladów obecności Coopera – w czczym wysiłku, skoro ten sam deszcz, który zlał Alexa do suchej nitki, zagłuszyłby pewnie i co głośniejszą rozmowę. Po ich ostatniej konfrontacji – tej w stajni, kiedy Alex dopiero co wrócił w rodzinne strony, przestrzeń między nim a Elijah wypełniały wyłącznie mrukliwe komentarze i wymiana surowych spojrzeń.
Wyrzuty i chłodny dystans.

[akapit]

To był głupi pomysł, żeby tu przychodzić (a głupie pomysły należały przecież do dni takich, jak ten); o słuszności tej myśli przekonując się, kiedy zauważył buty. Odstawione, równiutko, na zewnątrz. Buty, które Alexowi całkiem łatwo przyszło skojarzyć – i przypisać do właściciela, niebędącego Cooperem. Tylko jedna osoba zostawiała je przed progiem; co dla Hawkinsa pozostawało jakąś tam tradycyjną fanaberią, imigrującą do Australii razem z kulturą Araba. Zagryzł zęby, zupełnie nagle – razem ze zgrzytnięciem otwieranych drzwi – stając twarzą w twarz z Elim.
Cmoknął pod nosem.
Buty ci mokną – rzucił, cicho, krzyżując ręce na klatce piersiowej. – Zostawiłeś przed przyczepą. Na deszczu. Buty. – Nie zamierzał teraz nikogo – z niczego – rozliczać. Nie próbował nawet zaglądać blondynowi przez ramię. Chciał po prostu czym prędzej załatwić sprawę zagubionych owiec. – Masz chwilę? Potrzebuję- – chrząknął. – Jesteś potrzebny na farmie.

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Obudził się znów przy Lou, do czego nadal nie mógł się przyzwyczaić. Działało to zapewne w obie strony, czasem miał wrażenie, że chłopak gotowy był spać poza przyczepą, gdyby tylko pogoda na to pozwalała. A ta nie była łaskawa, sprowadzając coraz to kolejną ulewę na Lorne i tym samym skutecznie paraliżując część farmerskich obowiązków. Wyplątał się spod pieleszy, powitany porannym bólem głowy - bardzo chciał wierzyć, że to po prostu ciśnienie i szare, ciężkie chmury wiszące nad miasteczkiem, zwiastujące kolejny deszczowy dzień. Może nawet bardzo chciał siebie samego przekonać, że jego ciało wcale nie domagało się działki, bo przecież już drugi dzień nic nie brał, chcąc dowieść zarówno Arabowi, jak i samemu sobie, że wcale nie było żadnego problemu i mógł się rozstać z narkotykami, kiedy tylko chciał. To, że nie chciał to już była inna sprawa. Zebrał się jednak do pracy, burcząc cicho z niezadowoleniem - na pogodę, na zagubioną skarpetę i na ten cholerny, ćmiący ból. Po dwóch tabletkach paracetamolu (którzy już permanentnie leżał na kawałku kuchennego blatu, będąc pod ręką w wypadku wszelkich bolączek poobijanego Al-Attala) i szklance wody na śniadanie, wpakował się do swojego grata i pojechał do pracy.


Na jego szczęście, Al wyjechał na kolejną bitwę z urzędami, więc zajął się w spokoju typowymi porannymi czynnościami, z racji nagłego braku młodych rąk do pomocy, oporządzili zwierzęta razem z Marcusem, nie wdając się w zbyt głębokie konwersacje. Standardowe, nieco zmartwione “Jak się czujesz?” zbył narzekaniem na ciężki poranek i pogodę, chociaż wiedział, że stary Hawkins wcale nie o to pytał. Nietrudno było zauważyć, ile się między nim, a Alexandrem zmieniło. Nietrudno było zauważyć, jak bardzo Cooper się zmienił - chudy jak patyk, mimo codziennej fizycznej pracy, blady i często poddenerwowany. Same podejrzenia przecież nie wystarczały, musieliby go przyłapać na gorącym uczynku, a Elijah dbał o to, by tak się nie stało. Nawet swoją dorywczą pracą w Shadow ryzykował naprawdę niewiele, bo przecież wiedział, że Hawkinsowie tam się nie zapuszczali. Wytrzymywał więc dzielnie te spojrzenia, te codzienne pytania i póki mógł - korzystał z przywileju swoich piętrzących się przez całe życie problemów i smutnych oczu. Był dorosły, w dodatku zniknął na dwa lata, wracając w opłakanym stanie. Jakby na to nie patrzeć - z własnego wyboru. Nie mógł się już zasłaniać ciężką przeszłością, jednak wciąż dostawał dyspensę na różne swoje wyskoki. Ktokolwiek inny zapewne wyleciałby przy pierwszym kilkugodzinnym spóźnieniu, bo przecież nie o to chodziło na farmie. Trzeba było wstawać ze świtem i harować, bez leczenia kaca przez pół dnia lub drzemek ucinanych w przerwie od pracy, zakopanym w stogu siana.

Te ciężkie, ciemne chmury zdawały się przybierać coraz to bardziej granatową barwę z godziny na godzinę, aż w końcu pękły, racząc całe Lorne gęstą ulewą. Eli zebrał się więc koło południa, odesłany przez Hawkinsów, bo i tak nie było sensu siedzieć i czekać, aż przestanie lać, skoro prognoza zapowiadała deszcz do końca dnia. Wrócił więc do swojej przyczepy znacznie wcześniej i nie spodziewał się już żadnych telefonów, ani tym bardziej osobistych wycieczek pod jego adres. Najwidoczniej się mocno mylił. Z całkiem spokojnego (jak spokojnym można było być, kiedy narkotykowy głód wciąż odzywał się gdzieś z tyłu głowy) popołudnia, wypełnionego dźwiękiem ciężkich kropel deszczu, uderzających rytmicznie w blaszany dach przyczepy, wyrwało go pukanie do drzwi. Owszem, przyczepa mogła wydawać się na trochę rozpadającą z zewnątrz, zresztą Lou nie szczędził sobie żartów, kiedy pierwszy raz się tu pojawił, ale w gruncie rzeczy było tu całkiem przytulnie. Czasem tęsknił za swoją klitką nad stajnią, przez te kilka lat zajmowaną przez kogoś zupełnie innego, ale i tak nie mógłby tam wrócić. Nie z tym trybem życia i tymi sekretami, które miał obecnie. White Rock Caravan park znajdowało się na uboczu, tutaj nikt o nic nie pytał, póki niski czynsz lądował w dłoniach starszej pani, zajmującej się działką. Elijah nigdy nie miał luksusów w życiu, więc to mu wystarczyło. Na pewno było znacznie lepsze od małego, obskurnego pokoju w rodzinnym domu Cooperów. Ze skrzypiącym łóżkiem i dużą szafą, w której nie raz wypłakiwał oczy. Ze smrodem zatęchłego alkoholu, rozlanego gdzieś przez ojca. I plamą jego własnej krwi na ohydnym, szarobeżowym dywanie, którą po sobie zostawił, ponurą pamiątkę, zanim na dobre uciekł od rodziców. Patrząc na klitkę nad stajnią przez pryzmat pomieszczenia, w którym spędził pierwsze prawie-osiemnaście lat życia - była wielkomiejskim loftem.

Otworzył drzwi, spodziewając się prędzej jednego z sąsiadów-hipisów z zaproszeniem na jointa, a nie Alexandra. Al był w ogóle ostatnią osobą, o której pomyślał, rozpracowując zamek w drzwiach. Zmarszczył brwi, w szczerym zaskoczeniu, bo co on tutaj do cholery robił? Jeżeli Hawkinsowie czegoś od niego chcieli, to przecież mogli zadzwonić… Zerknął na buty swojego obecnego współlokatora, potem na mężczyznę. To był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy patrzył mu prosto w oczy, bez zadzierania głowy do góry, dzięki podwyższeniu przyczepy. Potem znów spojrzał na buty.
I właśnie po to tutaj jesteś? Żeby uratować buty? - sarknął, ale zaraz się zamknął, słysząc kolejne słowa z ust Ala. Potrzebuję. Głupio zawiesił się myślami na tym niepozornym wyrażeniu, ale ciężko było go winić, skoro dopiero co usłyszał od Lou, że Hawkins najwidoczniej też nie zostawił tego wszystkiego, co ich niegdyś łączyło w przeszłości. Niby to było tylko ciekawskie pytanie ze strony chłopaka, spostrzeżenie z jego rozmów z Alem. Nic takiego, a jednak namieszało Cooperowi w głowie jeszcze bardziej, niż dotychczas. — Mhm. Co się takiego stało, że Marcus do mnie nie dzwoni, a wysyła Ciebie? - oparł się ramieniem o framugę i skrzyżował ręce na piersi. Maniery nakazywałyby go wpuścić do środka, żeby się choć trochę schował przed deszczem, ale z racji obecności Al-Attala - Elijah pierdolił teraz maniery. Nie zamierzał się wkopać w jeszcze bardziej niezręczne sytuacje, niż to było potrzebne.

Alexander Hawkins
death by overthinking
mvximov.
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.
To nie był dom.

[akapit]

To jedyne, co Alex zdążył pomyśleć, jeszcze zanim dosięgnął go głos chłopaka – odpowiednio doprawiony złośliwością, której po ich ostatniej rozmowie (w trakcie której Elijah przyznał się do jednej, ale nie jedynej ze swoich win) – oczywiście – można było się spodziewać.

[akapit]

Na tym niewielkim metrażu przyczepy było trochę tak, jak w akwarium bez filtra – z Cooperem w roli złotej, dogorywającej rybki, spełniającej życzenia klientów. W duchocie wszystkiego co brał – a brał przecież sporo: brał sobie innych mężczyzn, brał od nich pieniądze, brał cały ten syf, który potem można było palić, wciągać, połykać i wcierać w dziąsła. Nigdy tylko nie brał odpowiedzialności za to, co robił. Nigdy chyba też na poważnie nie brał siebie i swojej przyszłości – jeśli tą, w ogóle, kiedykolwiek miał przed sobą; może Claire i Marcus jedynie łudzili się, że takie dzieciaki jak Cooper – jeśli okazać im odrobinę wsparcia i troski – mogą jeszcze wyjść na prostą. Cóż, efekt stał teraz przed nim.

[akapit]

Problem w tym, że Alex nie wiedział. O prawdziwych przyczynach, dla których Elijah wątlał i przygasał w oczach – i dlaczego jego organizm przegrywał w walce o każdy kilogram. Nie drastycznie, ale systematycznie – już tak.

[akapit]

Może lepiej byłoby uwierzyć, że to zupełnie inny człowiek. Podobny do jego Eliego, ale obcy. Nienawiść do kogoś, kogo już nie było, zawsze okazywała się prostsza. Łatwiejsza. W takiej nienawiści pozostawała jakaś ostateczność. Jakaś definitywna stałość; bardziej jak blizna, niż wykrwawiająca się rana, która na widok tych bladoniebieskich oczu przypominała, że boli. Bo to cierpienie nie należało do tych z rodzaju fantomowych boleści – ten ból był prawdziwy i miał swoje źródło. W nim. W środku – a, poprawcie go, jeśli się mylił – jeszcze nie słyszał, żeby komukolwiek służyło amputować sobie serce.

[akapit]

Wiedział więc tylko, że to – ta klitka, w której mieszkał Eli – nie była jego domem. W ten sam sposób Alexander myślał zresztą o miejscu, w którym chłopak wychowywał się przez pierwszych osiemnaście lat życia – w alkoholowej stęchliźnie i pod zbyt ciężką ręką ojca. Przecież to jasne – kiedy mówił chodź, na dzisiaj fajrant i robi się późno, dawaj, wracamy «do domu» – zawsze, obydwoje, mieli na myśli ten odizolowany od reszty świata fragment hawkinsowej ziemi.

[akapit]

Teraz, stojąc tu, naprawdę próbował przekonać samego siebie, że jest ponad to (może to spotkanie na tym miało polegać – i on, i Eli, w rozmowie, w której wczepili się w dwie różne strony słów dwudziestoczterolatka). Tak czy inaczej – wystarczyło na niego spojrzeć, żeby przekonać się, że – niespodzianka – nie był. Nie był ponadto. Zagryzł zęby, zanim zdążyłby powiedzieć o słowo za dużo – i zmrużył oczy, trochę z racji ulewy, trochę z wyrzutem posłanym w stronę trzydziestodwulatka.

[akapit]

Może liczył, że to spojrzenie rykoszetem trafi także w Al-Attala – gdziekolwiek był i cokolwiek robił – może spał, pracował albo się pieprzył. Może był tu, a może był gdziekolwiek indziej. Jego wybór.

[akapit]

Wreszcie pozwolił brwiom zbiec się tuż ponad grzbietem nosa – w manierze podobnej zresztą Cooperowi – jednym ruchem przekierowując strużki siekącego weń deszczu; opływały szczękę, ciążyły na rzęsach, z szpicu nosa skapywały ciurkiem.
Sam się wysłałem. – Marcus nie miał z tym nic wspólnego. No, ale to nie znaczyło jeszcze, że młodszy z Hawkinsów przyszedł tu z własnej woli. Mógł być niezdrowo dumny i uparty, ale nie był g ł u p i , żeby w taką pogodę, w las, zapuszczać się w pojedynkę. – Pomagałeś w zagonieniu owiec, tak? Wiesz co się stało. – Z relacji ojca wywnioskował, że Cooper był w tamtym czasie na farmie. – Te dwie-
Cmoknął. Noah dał im już imię – Betsy i Dottie.
Te dwie, które uciekły, same nie wrócą. Chcę je znaleźć, więc przydałaby mi się pomoc. Ale jeśli jesteś… – Uniósł brew – i splunął gdzieś na bok, bardziej deszczem, niż śliną. – Nie wiem, jeśli jesteś bardzo zajęty, to sobie poradzę. – Pokręcił głową. Może jednak żałował, że w ogóle tu przyszedł. – Twoja decyzja. Nie mam czasu cię prosić. Zaraz zacznie się ściemniać i-
Przetarł twarz otwartą dłonią, jednocześnie zagarniając z czoła ciężkie od deszczu kosmyki włosów. Prychnął, ściszywszy głos.
Jezu Chryste, s e r i o ?
Jak się czuje? – Nie próbował zajrzeć do środka – na finiszu linii własnego spojrzenia wciąż tkwił wyłącznie blondyn. I tak wiedzieli, o kim mowa. – Wygoił się?

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Dom. Rodzina. Przyszłość. Te trzy pojęcia zostawił za sobą, zgubił je. Może razem z pierwszą kreską, zachęcony przez Remingtona. Może na komisariacie, wypowiadając słowa, które już na zawsze zmienią nie tylko jego życie, ale i całej rodziny Hawkinsów. A może gdzieś w przydrożnym motelu, kiedy bardzo potrzebował i pieniędzy, i kokainy. Jeśli Al wolał myśleć, że to nie był już jego Elijah - nie myliłby się tak bardzo. Przez te siedem ostatnich lat Cooper był na dosyć pokrętnej drodze do autodestrukcji. Z początku się bronił, ale niewiele trzeba mu było, by ulec ciekawości, narkotykom i Dickowi, który nieświadomie poprowadził go wprost w stronę piekeł. On chciał się tylko zabawić, karmiąc własne uzależnienie towarem od Coopera. Skąd miał wiedzieć, że chłopak będzie wracać, nie tylko z racji służbowych obowiązków, nie tylko po zapłatę za towar, ale kolejną kreskę, i kolejną noc z mężczyzną, okupioną bólem i siniakami. Blondyn zarzekał się, że poradzi sobie sam, że ogarnie to gówno, w które się wplątał, że wcale nie chciał pieniędzy Remingtona, by ułaskawić swojego dilera za zagubiony towar. Zarzekał się, że skończy z ćpaniem, kiedy obudził się w tym obrzydliwym motelowym pokoju, nie mając pojęcia co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Szkoda tylko, że jego własne ciało nie dało mu tak po prostu rzucić kokainy po dwóch latach wiecznego haju.

Tak jak i teraz zarzekał się, że wszystko jest pod kontrolą, a wcale nie było. Żył od działki, do działki, zajmując głowę pracą na farmie. Od weekendu do weekendu, obietnicy przyjemności i zwiniętych banknotów, wsuwanych mu w dłoń, bądź za bieliznę. Zawsze był trudnym dzieckiem, bo przecież ciężko było wyjść na ludzi, kiedy przez osiemnaście lat było się poniżanym i bitym, kiedy pielęgnowało się nienawiść do własnej rodziny. Teraz był trudnym przypadkiem, który nie chciał pomocy, bo zwyczajnie nie widział skali własnego problemu. Łatwiej było mu się wyprzeć wszystkiego, co kiedyś go uratowało - chociażby rodziny Hawkinsów. Jeżeli nie byli już jego rodziną, nawet tą przybraną, to przecież nie musiał się starać, by ich nie zawieść, prawda? Z drugiej strony ten kawałek ziemi trzymał go tam, trzymał go w Carnelian, ściągnął go z powrotem. Nie pozwolił uciec, wyjechać. Może chodziło o ten dom, o farmę, o zwierzęta, a może chodziło o Alexandra. Gdzieś pod warstwą tego wyparcia, regularnej narkotyzacji i kłamstw, ten jego Elijah nadal mieszkał w tym wątłym ciele. Być może teraz, bardziej niż kiedykolwiek potrzebował, by ktoś go przygarnął i mu pomógł, chociaż efektywnie zabijał w sobie tę myśl.

Uniósł brew, słysząc, że Marcus nie miał nic wspólnego z jego wycieczką do Coopera.
Wiem. - dwie owce. Nikt nie zamierzał się narażać, by ich szukać, a tym bardziej posądził by o to Ala, który zdawał się usilnie wierzyć w to, że strata czasem była potrzebna. Szkoda, że nie praktykował tego stwierdzenia w związku ze stojącym przed nim blondynem. Skrzywił się nieco, ale powstrzymał się, zanim uraczył go kolejną złośliwością. Z jednej strony - nie bardzo chciał nigdzie z nim iść. Z drugiej jednak potrzebował choćby namiastki kontaktu z nim, wiedząc, że i tak nie będzie jak kiedyś. — Dobra, pomogę Ci. - mruknął, po czym schylił się po buty. Miał wrażenie, że jego żołądek zwinął się właśnie w supeł, kiedy tylko dotarło do niego, że to będzie drugi raz, kiedy zostaną sami. Nie na chwilę, kiedy Lou po prostu ewakuował się z pola rażenia, kiedy mijali się na farmie. Nie, to na pewno nie będzie szybka, ani prosta wyprawa. Kto wie, może Hawkins tak naprawdę planował go zostawić w lesie. Miał do tego pełne prawo, po tym wszystkim, co się wydarzyło.

Zawiązał buty i podniósł spojrzenie, zakładając kurtkę, kiedy Al uraczył go dosyć niespodziewanym pytaniem. Nie krył zaskoczenia, bo przecież nie znał całego obrazu relacji tej dwójki. Z jego perspektywy wyglądało to trochę tak, że mężczyzna przeciągnął Lou po błocie zaraz po wyjściu z więzienia, a teraz nagle się o niego martwił. Wcześniej racząc Coopera złośliwościami, kiedy ten miał w ogóle czelność zapytać o młodego, któremu dostało się niewdzięczne odebranie dryblasa z kartoteką. Zaśmiał się pod nosem.
Tak, w kilka dni na pewno się zagoił. - mruknął, przewracając oczami. - Powinieneś wiedzieć, że to tak nie działa. Będzie żył. - może nawet ta troska o Lou go trochę ukłuła. Tą małą szpileczką zazdrości, wbitą prosto w czuły punkt. Może tylko trochę chciał przenieść tor rozmowy na to, jak było kiedyś, kiedy to wszyscy martwili się o Coopera. Wyszedł z przyczepy, zarzucając kaptur na głowę i wrzucił jeszcze przemoczone buty do środka, zanim zatrzasnął drzwi. — Słyszałem, że Bennett się doigrał złamanego nosa. - powiedział jeszcze, uśmiechając się nieco, po czym podążył za Alem w stronę starego Dodge’a, zaparkowanego przed osiedlem. Zmierzył go spojrzeniem, zastanawiając się, czy warto ciągnąć temat pogrzebu, skoro się tam nie pojawił. — A Ty jak zawsze bez szwanku. - mruknął w końcu, nie mogąc się powstrzymać.

Wpakowali się do samochodu i po krótkiej podróży, okraszonej dźwiękiem kropel deszczu, rozbijających się o karoserię Dodge’a, a także cichą muzyką, sączącą się z radia. Nie odzywał się, jeśli nie musiał. Atmosfera w samochodzie zdawała się być tak gęsta, że bez problemu można by ją pociąć nożem. Albo się w niej udusić. Pokierował go tylko na końcu, wspominając w którą stronę pobiegły te zagubione zwierzęta. Chociaż teraz mogły być wszędzie, może nawet już martwe, kto to wiedział. Obaj jednak najwidoczniej mieli ten głupi nawyk, łudząc się, że może być inaczej.
Uciekły na zachód. Razem. Nie są zbyt mądre, więc może gdzieś tam się kręcą. - zerknął w końcu na Hawkinsa i znów zmarszczył brwi, zastanawiając się nad sensem, a może bardziej nad przyczyną tej całej eskapady. — Od kiedy tak Ci zależy na dwóch zagubionych owieczkach? - zapytał, ze słyszalną ciekawością i przytrzymał dłonią brzeg kurtki, by powstrzymać drżenie.

Alexander Hawkins
death by overthinking
mvximov.
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

W tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem (zresztą, zdawało się, że z pożytkiem dla obydwu stron) było nie myśleć. Wcale. Wyczyścić głowę z każdej co natrętniejszej wizji. Oczywiście, na tamtym etapie ciężko byłoby przewidzieć jakie potencjalne korzyści wynikałyby z takiego nie-myślenia, ani z jakimi wiązałoby się konsekwencjami, ale zdaniem Alexa ryzyka warty był choćby i cień szansy, że nie będzie musiał mierzyć się z tym scenariuszem, którego z założenia unikał, jak ognia, od kiedy wyszedł z więzienia wrócił do domu.

[akapit]

Na przykład: nie chciał, choćby kątem świadomości, zapędzać się w przeszłość – jakby tego było mało, przyczajoną w każdym ruchu siedzącego obok Coopera; w tym siedlisku charakterystycznych każdemu indywiduum manier; w sposobie, w jaki jego głos i akcent barwiły słowa w zupełnie unikalną mozaikę konsonansów (kiedyś Alexander z trudem wskazałby inne melodie albo dźwięki, do których miałby podobną słabość, jak do głosu Eliego – chłopak godzinami mógł opowiadać nawet o wyssanych z palca bzdurach, w interwałach wydzielonych wyłącznie fatycznymi "m-hm", albo pozbawionymi wokalu skinieniami głowy młodego Hawkinsa, który jednocześnie przyłapywałby się na nieśmiałej myśli, że w ten sposób spędzić mógłby wieczność). Stamtąd, z tych rezerw wypaczonych upływem czasu wspomnień, była już prosta droga do bólu – a o ile z fizycznym bólem Alexander (w przeciwieństwie do Eliego) utrzymywał względnie zdrowe relacje, o tyle z bólem wesoło biesiadującym na jego sercu jak pasożyt, radził sobie raczej nie najlepiej, jeśli nie nawet niezgrabnie i topornie (biorąc się z tym bólem za bary – wraz z frustracją i wybuchami gniewu). To cierpienie wcisnął więc prewencyjnie gdzieś pomiędzy fotel kierowcy i pasażera – z jednej strony jak przybłędę zabraną ze sobą autostopem, z drugiej – jak bezpieczną barykadę, za którą krył się przed zdecydowanie zbyt bliskim towarzystwem Coopera (szczególnie w proporcji do prawie żadnej przestrzeni oferowanej przez kabinę Dodge'a, na domiar wszystkiego gęstą od nieskończoności niewypowiedzianych nigdy słów).

[akapit]

Drogę – niedługą może, ale za to utrudnioną wciąż wzbierającą ulewą i wiatrem, który (tego należało się spodziewać, już teraz kalkulując straty na farmie) prędzej czy później powali pewnie parę okolicznych drzew – spędził na ostrożnym zapędzaniu się spojrzeniem pomiędzy wstęgę rozpostartej przed nimi trasy (paskudnej, powoli zamieniającej się w rozlazłą, brejowatą masę zapadającego się pod bieżnikami opon błota) i deskę rozdzielczą po stronie Elijah; jakby ten wytwarzał wokół siebie anomalię antygrawitacyjneg pola, niepozwalającą Hawkinsowi oprzeć na nim spojrzenia. O dotarciu do błękitu tęczówek nie było zatem nawet mowy. Tak mu się, w każdym razie, w tamtej chwili wydawało. Jeszcze nie wiedział, że zupełnie niesłusznie.

[akapit]

Kiedy był mały, taką pogodę wśród najmłodszych Hawkinsów traktowało się jak małe święto – uroczyście celebrowane dziecięcą ekscytacją, święto zamknięte w salwach deszczu bijących kiedyś o parapet w ten sam sposób, w jaki teraz biły o samochodowe szyby pickupa. W takie dni rodzice zawsze byli bardziej łaskawi – pozwalając jemu i Mattie dłużej pospać, albo zwyczajnie okrajając plan dnia z tej części obowiązków, która wymagała długich godzin spędzanych na dworze. I choć dziś niewiele pozostało z tamtej folgi – tak w Alexandrze, jeśli tylko przyjrzeć się dostatecznie dobrze, pod lupę wziąwszy ten dziecięcy błysk w melancholii dorosłego spojrzenia, wciąż dało się odnaleźć resztki zagubionego sentymentu.

[akapit]

Nadal, tak zwyczajnie, lubił deszcz. Jak dawnego przyjaciela (takiego, z którym drogi rozeszły się w zupełnie neutralnej atmosferze). Deszcz nie musiał mówić, żeby wypędzać z domu martwą ciszę (i niezręczne napięcie pomiędzy dwojgiem niegdyś bliskich sobie mężczyzn). Choć fakt – teraz, kiedy Elijah powiedział to, co powiedział, może jednak modlił się cichcem, żeby tej ciszy nigdy nie przerwał.
Tak byłoby lepiej – gdyby jego słowa nie wybrzmiały, ani nie przedarły się przez ten szkwał, rozszalały zarówno tam, na zewnątrz, jak i – zupełnie nagle – w spojrzeniu trzydziestoczterolatka, utkwionym w twarzy Coopera z takim zacięciem, jakie wiąże się najczęściej z bezpańskim, zdziczałym psem.
Zdążył tylko dać po hamulcach.

"Bez szwanku."
Alex ściągnął ku sobie brwi.
A co, wolałbyś, żeby zrobił z siebie ofiarę, zadzwonił na psy i z powrotem wpakował mnie za kraty? – Skrzywił się, dwa miesiące po wyjściu nadal nie znajdując się ani o krok bliżej pogodzenia się ze stratą pięciu lat wyjętych z życia (paradoksalnie – w tym zgorzknieniu przedłużając własny wyrok, nawet jeśli – w teorii – był na wolności).

"Jak zawsze."
Jeśli tyle znaczyło dla Eliego "zawsze", to Alex chyba przestawał dziwić się, że i ich "na zawsze" niewiele miało wspólnego z wiecznością.
Nie musiało nigdy wybrzmieć – nie na głos – żeby dać się odnaleźć w sposobie, w jaki nie spuszczali się z oka, zawsze gotowi nadstawić za siebie karku. I może tylko pójście za sobą w ogień okazało się wielkosłownym nieporozumieniem, zapominając o ryzyku puszczenia z dymem tego, co było między nimi.

[akapit]

Poza tym – nie chodziło o to, czy Elijah miał rację, czy nie. Polemizować mógłby z nim w nieskończoność, przeciągając linę uplecioną z najróżniejszych argumentów. Z tamtej ręki złamanej na rodeo w 2011. I z żebra, które dwa lata później podzieliło jej los. Raz, kiedy dostał po pysku na tyłach Rudd's, w wyniku jakiegoś zupełnie idiotycznego nieporozumienia. To wszystko były kiepsko dobrane słowa – jasne, problemy ściągał na własne życzenie, ale nie wychodził z nich bez szwanku. Nawet i przy tej okazji – wątpliwej przyjemności spotkania z Bennettem, znaczy się – poobijany mało konkretnie tu i tam, ale nie bez po dziś dzień ćmiącego bólu. Takie miał tylko szczęście, że Benny nie bił po twarzy.

[akapit]

Nie, inaczej. Miał szczęście, że Benny nie zdążył. Co – do takiego wniosku doszedł tej samej nocy, której młodziutki Arab podsypiał płytko, bardziej na, niż w, jego łóżku – znaczyło, że Miloud w tamtej chwili naprawdę nie bawił się w kalkulacje. Może gdyby wiedział (jakimś przebłyskiem jasnowidztwa), jak to się skończy, zadbałby o siebie, a nie o jego parę porachowanych kości. Zdaniem Alexa? Szczerze mówiąc – był powinien (o siebie zadbać). Dlatego, jeśli Elijah naprawdę chciał wiedzieć, zaspokajając ciekawość tego miejsca w duszy, w którym magazynowało się zwykle żal, złość i zazdrość – z tego właśnie powodu sprawy pomiędzy nim i Lou przybrały wtedy inny obrót, niż można byłoby się tego spodziewać po ich dotychczasowych konfrontacjach. W porównaniu do incydentu sprzed dwóch miesięcy (obejmującego to zeufemizowane przeciągnięcie po błocie) – miały się jednak nieco inaczej. Tym razem odpowiedzialność leżała po stronie Hawkinsów. Zbiorczo. Co innego dopraszać się, a potem doigrać w zatargu jeden na jednego – a co innego zostać wciągniętym w ogień krzyżowy nieswoich spraw i porachunków; do tego, na Boga, w trakcie p r a c y . Bez wcześniejszego uprzedzenia – więc i o wyrażonej zgodzie nawet nie wspominając.

[akapit]

Tok myślowy Alexa ominął jednak sylwetkę Milou’ szerokim łukiem (wystarczy, że od tamtej nocy myślał o nim częściej, niż nakazywałaby przyzwoitość zwykłej, niczym szczególnym niepodszytej troski – która sama w sobie była raczej niepożądanym, w oczach Hawkinsa, skutkiem ubocznym). Po prostu zmarszczył brwi, prychnął, ledwie na ułamek sekundy przerzucając wzrok na drżenie cooperowej dłoni – tylko po to, żeby natychmiast wrócić do jego oczu; wpadając wprost w zakrzywienie spowalniającego czasu. Nawet oddech zdawał się wolniej uchodzić z jego płuc.
Nie zależy mi – rzucił w tej pozornej tylko, ale na pewno bolesnej komitywie, w której obydwoje wiedzieli, że jeśli mówił o parze owieczek – to nie tylko w las, ale i w ton Hawkinsa zbłąkały się zupełnym przypadkiem. Ale może obydwoje wiedzieli też, że pomimo surowych ram męskiego głosu, była w nim-
Elijah. Nie zależy mi.
No, co? Co takiego? Ten głupi nawyk – złudna nadzieja, że mogłoby być inaczej?
Wzruszył ramionami. Najważniejsze – uznał – było to, że zależało mu na Noah. Na siostrzeńcu, z którym raczej kiepsko szło mu nadrabianie całej tej przepaści, jaka w oczach chłopca zrobiła z Alexa obcego człowieka – więc choćby z rodzinnego Dodge’a miał wyjść sam – zamierzał znaleźć zagubione zwierzęta.

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Może i nie myślałby, gdyby nie trawił go ten nieznośny, pasożytniczy, narkotykowy głód. Wkradał się, wcale nie ukradkiem, właściwie wdzierał się z przysłowiowymi buciorami w ciało Coopera, powodując te wszystkie nieprzyjemne dolegliwości. Drżenie dłoni, ten nieznośny, ćmiący ból głowy (który nie raz i nie dwa wcale nie ustępował po kilku tabletkach) i rozdrażnienie, irytację otaczającą go rzeczywistością. Nie myślałby, gdyby miał odwagę przyznać się przed Lou samym sobą, że to nigdy nie była tylko zabawa, to nigdy nie był przelotny romans z narkotykami, a toksyczny związek, z którego nie był w stanie uciec. Nie myślałby, gdyby obecność dwudziestoczterolatka i jego własne, głupie zapewnienia o własnej samokontroli nie zepchnęły jego małego, przyprószonego lustereczka, permanentnie już zwiniętej wyświechtanej dwudziestodolarówki (która używana tak często zwyczajnie przybrała już na stałe odpowiedni kształt) i tych kilku maleńkich torebeczek do szuflady. Poza zasięg spojrzenia, które zawsze było przyciągane przez to centrum wszechświata. Teraz ten kawałek przestrzeni na szafce przy łóżku zajmowany był przez paczkę gumek i butelkę z lubrykantem, znacznie bardziej użyteczne przy tej ciągłej obecności chłopaka. Out of sight, but not out of mind.

Nie myślałby, gdyby był na swoim błogim haju.
Nie próbowałby mu dopiec, dogryźć, pokąsać obnażonymi zębami jak ten bezpański pies. Nie miałby wtedy potrzeby- właśnie, czego? Odwetu za ich ostatnią konfrontację? Upustu tej zazdrości, jaka pojawiła się razem z tak niedawną sugestią Al-Attala? Dlaczego w ogóle ten dzieciak wpierdalał się w nieswoje sprawy, co tak go interesowało? Dzieciak z którym sypiał, któremu regularnie oddawał swoje ciało, by ten robił z nim co tylko chciał. Na tyle dorosły, by bez zastanowienia wskoczyć z nim do łóżka, jednak na tyle młody, by w takich momentach wyciągnąć na pierwszy plan te dzielące ich osiem lat. Czy może to wszystko była potrzeba zwykłej złośliwości, jaka towarzyszyła odstawieniu?

Nie. - odpowiedział krótko, sucho wręcz, jednak na tyle szybko, by wciąć się w szyk jego zdania. Zbyt szybko, by można było w ogóle dalej łapać temat i ciągnąć tę przepychankę. Zaakceptował swoją przegraną w tej samej sekundzie, kiedy Al z impetem wcisnął hamulec. Odwrócił wzrok, spoglądając na szybę, zalaną deszczem. Drzewa i połacie terenów po obu stronach zabłoconej drogi zniekształcone były strumieniami wody i przypominały skupisko brązowo-zielonych plam, a nie jakiś tam pejzaż. Zmiął materiał kurtki, aż do zabielenia kłykci i zagryzł policzek, usilnie wlepiając spojrzenie w szybę. Nawet nie widok za oknem, bo załamanie światła zwyczajnie sprawiały, że żadnego widoku nie było. Trzeba było się zamknąć, pozwolić trwać tej ciszy, łamanej ciężkimi kroplami deszczu. Chociaż może właśnie takim go zapamiętał. Jego Al prawie zawsze był tym, który sklejał rozciętą cooperową brew. Albo przykładał mu zamrożoną sztukę mięsa, pieczołowicie owiniętą w kuchenną szmatkę, do policzka. Albo po prostu nie zadawał niepotrzebnych pytań, kiedy nastoletni wtedy jeszcze Elijah rzucał maleńkim kamykiem w okno Hawkinsa, szukając schronienia przed ojcem. Ratował mu tyłek znacznie częściej, niż te role się odwracały i może dlatego teraz to wyciągał, może dlatego ten toksyczny lokator w postaci nałogu wyciągał właśnie ten temat. Bo przecież te role w ostateczności się odwróciły na tyle, by zaprzeczyć samym sobie kiedy to Elijah ratował własną dupę, wkopując tym samym Hawkinsa. Najwyraźniej to sam Cooper postarał się, by to ich zawsze miało wcale nie być na zawsze. Postarał się o to już w momencie tej felernej imprezy z Remingtonem, kiedy kokaina zaćmiła mu myślenie, a zaraz wyostrzyła wszystkie zmysły, przyciągając go do mężczyzny jak żywy płomień ćmę. Szkoda tylko, że spalił sobie skrzydełka. Podobno akceptujemy tę miłość, na jaką zasługujemy. Albo przynajmniej wydaje nam się, że zasługujemy - jeśli była to prawda, to Elijah najwyraźniej nie zasługiwał na żadne głębokie uczucia, a jedynie na agresywne pieprzenie.

Od momentu, kiedy tylko usłyszał, że sprawcą tych wszystkich sińców i pęknięć w tak dokładnie wyciosanej twarzy Al-Attala był Bennett - winił za to wszystko siebie. Bo przecież powinien był tam być. Powinien był pójść spać, kiedy tylko Milou’ opuścił jego przyczepę, a on zamiast tego zdecydował uraczyć się kokainą i alkoholem, żałując tego następnego dnia, kiedy to wyniszczone ciało zbuntowało się przeciwko właścicielowi - zamiast ubierać go w czarny, stary, paradoksalnie przyduży garnitur (jednak od momentu zakupu dzieliło go nie tylko kilka dobrych lat, ale też i kilogramów masy mięśniowej) wysyłając go prosto nad muszlę kibla, gdzie przesiedział całą ceremonię, wyrzygując najpierw smutne resztki kanapki z poprzedniego dnia, a potem jedynie żółć, nieprzyjemnie palącą przełyk. Jeżeli ktokolwiek miał zbierać wciry od Bennetta w obronie Alexandra, to powinien być on. Ba, Cooper czuł, że ciężko byłoby mu się powstrzymać przed zrobieniem mu krzywdy, przed odpłaceniem mu za te wszystkie lata, kiedy kładł uszy po sobie, chowając się za Alem. Czy to by mu wyszło - ciężko było stwierdzić, już raz wydawało mu się, że da radę dwóm dryblasom na stacji benzynowej, a skończył z sińcem pod okiem. Przynajmniej przepędził ich wspólnymi siłami z kasjerem, który w końcu zdecydował się interweniować, kiedy Eli oberwał mocnym prawym sierpowym.

Łypnął na niego, swoim błękitem oczu, teraz podkrążonym niezdrowymi sińcami. Zupełnie takimi, które można było zrzucić na zwykłe problemy ze snem, całkowicie ignorując przyczynę tych problemów. Szarofioletowe plamy, biegnące od wewnętrznych kącików tych smutnych oczu - w kontraście do tego błękitu - teraz przypominały ciemne chmury, jakie jeszcze tego ranka zwiastowały burzę. Może rzeczywiście pewna burza nadchodziła nieubłaganie, nie siląc się na żadne ostrzegawcze grzmoty. Słowa Alexandra bolały. Miały boleć. Skrzywił się nieznacznie i ściągnął brwi, bacznie obserwując mężczyznę. Nie wytrzymał- odwrócił wzrok i westchnął ciężko, jakby ta krótka chwila spuściła całe powietrze z jego płuc, kusząc się również o nieprzyjemne ukłucie w sercu. Rozdarcie tej rany, która uporczywie nie chciała się zagoić, jak jakiś pierdolony stygmat.
Skoro ci nie zależy, to czemu tutaj jesteśmy? - zapytał, nawet nie starając się ukryć tego głupiego cienia nadziei, że może wcale nie chodziło tutaj o owce. Mylił się jednak, kiedy bardzo chciał wierzyć, że chodziło o niego. Nie, powód był z pozoru banalny, a jednak w tym momencie jego myśli nie rozpędzały się nawet obok tego małego ankle bitera Noah, który uporczywie chciał go nazywać wujkiem. I któremu już po stokroć tłumaczył, że żadnym wujkiem nie jest, nie chcąc tym bardziej łamać alexowego serca, gdyby nie daj boże kiedyś to usłyszał.

Alexander Hawkins
death by overthinking
mvximov.
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Taki był jego zamiar. Od dłuższego czasu nie robił nic więcej, jak tkwił w tym postanowieniu, żeby każde ze słów, które padało w kierunku Eliego, sięgało głęboko; głębiej, niż chłopak mógłby być na to gotowy, głębiej, niż był w nim kiedykolwiek – w wykopaliskach wspomnień, w sercu, nawet w ciele – zupełnie dosłownie i brutalnie – odpowiednio drastycznie też i boleśnie, rozdłubując palcem tę niezasklepioną ranę; w sadystycznej potrzebie wyrównania rachunków albo niemożności pogodzenia się z każdym jednym teraz, w jakim nie było już żadnych i c h , a pozostały tylko dwa bardzo żałosne, bardzo samotne i odosobnione od siebie istnienia. Istnienia, które za cel obrały sobie uprzykrzanie tego, co pozostało z ich życia. I co pozostało ze współdzielonej przestrzeni na farmie, będącej punktem stycznym ich światów i codzienności. Przy tym wszystkim Alex zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi – albo najzwyczajniej w świecie ignorować fakt, że karząc Coopera, karał i krzywdził również samego siebie. Że każdy taki wyrzut zawsze, tą obosieczną tendencją, także i jemu podcinał skrzydła. No, a już na pewno zwyczajnie psuł humor, dzień i w ogóle sprawiał, że sam zapędzał się w ślepy zaułek własnej złości.

[akapit]

Czasami myślał sobie – w te noce, kiedy żaden ze współwięźniów sąsiadujących po obydwu stronach jego celi nie wiercił się za bardzo w swoim łóżku (twardym i niewygodnym), że łatwiej byłoby, gdyby nie wrócili. Obydwoje. On – z więzienia, i Elijah – gdziekolwiek nie wywiało go po zasądzeniu wyroku; to znaczy, kiedy sprawy zaczęły się komplikować.
Ale te myśli przychodziły rzadko i nie trwały długo. Wkrótce po nich zastanawiał się już, gdzie Elijah jest. I czy potrafiłby go, kiedyś, zrozumieć.

[akapit]

Może jeszcze nie teraz. Nie, teraz na pewno nie sprzyjały im okoliczności – nawet to niebo, gęste, ciężkie i zasnute chmurami, wypluwające z siebie deszcz i zionące wiatrem, i nie sprzyjał brak przestrzeni – i to, że najchętniej wziąłby go za orzydle i dał po pysku – albo potrząsał nim tak długo, dopóki nie wytrząsnąłby z niego dowodów i przyczyn – tych pięciu lat, tej wolności, którą mu zabrał i bezpieczeństwa, i spokoju ducha – i tego, że skoro był jedyną osobą, której Hawkins ufał, dziś fizycznie nie był już w stanie zaufać n i k o m u .

[akapit]

Alex znał wyłącznie jeden sposób, kiedy bolało zbyt długo i kiedy na ten ból nie miało się już siły (ani sposobu). Trzeba było go zignorować. Nauczyć się z nim żyć; nigdy tylko nie przewidział, że boleć może drugi człowiek. I to człowiek, którego zignorować się nie dało, bo po takim czasie widziało się go w samym sobie.

[akapit]

Teraz też nie mógł go zignorować – w takich chwilach jak ta, jego spojrzenie zawsze wędrowało za zniebieszczałym spojrzeniem Elijah; nienawidził tego momentu, kiedy chłopak odwracał wzrok, nigdy przy tym nie zastanawiając się zresztą, ile w tej pogoni było z oprawców pokroju jego ojca (patrz, p a t r z na mnie, kiedy do ciebie mówię) – na myśli mając starego Coopera, rzecz jasna, nie Hawkinsa, bo choć Hawkins rękę potrafił mieć ciężką, to miał przy tym bardziej szczere i sprawiedliwe serce. Jeśli Al kiedykolwiek dostał cięgi, to z racji tego, że sam sobie na nie zasłużył (to, w każdym razie, w tym świecie wydawało się zupełnie normalne) – a nie w ramach jakiegoś użycia sobie w poalkoholowym amoku.

[akapit]

Poza tym – wiedział, co powinien był odpowiedzieć – tak przecież zakładał plan, żeby odezwać się, zupełnie niewzruszenie, w bezbarwnej monotonii głosu, słowa kreując na pewniki jakby nie było w nich miejsca na pomyłkę albo zawahanie: są tutaj, bo Noah od życia nie dostał jeszcze w skórę (czy raczej skórkę – wciąż całkiem dziecięcą, jak obierka z wczesnej papierówki podstawiona pod słońce); nie na tyle, żeby chłopięcy smutek dało się przywołać do porządku którymś z tych uniwersalnych banałów pod tytułem takie jest życie albo dorośnij (ciężko wymagać tego od pięciolatka – i chyba kto jak kto, ale Cooper wiedział, że przedwcześnie odebrane dzieciństwo potrafiło dobitnie upośledzić dorosłość; tą samą dorosłość, która rzutowała potem na niemal każdą płaszczyznę życia).
Nie wiem – stwierdził w pierwszym, nieprzewidzianym rzucie; chrypliwie i płytko. A potem przełknął ślinę. Trochę za głośno. – Jak wróciłem, to myślałem, że nadal jest dla nich szansa. Że może jeszcze nie jest za późno. – Zasępił się. – Ale chyba nie w takich warunkach. – Kliknął językiem, odrywając jego koniuszek od podniebienia. – Wątpię.

[akapit]

Zdążył tylko chrząknąć – w tym chrząknięciu znajdując jakieś remedium i przywołanie się do porządku. Ruszywszy samochód, znów skupił się na drodze; przekonując się, że tak było lepiej. Łatwiej. Rozmawiać z Cooperem, jakby go tu nie było (w więzieniu też tak robił; nie zliczyłby rozmów przeprowadzonych z jakimś sterylnym, fantomowym Elijah, ani listów spisanych do niego na tyłach myśli – jednym z tych atramentów, które znikały całkiem samoczynnie).
W każdym razie obiecałem Noah, że spróbuję. Chciałem mu poprawić trochę humor, po tym jak Lou... – wyjechał? wyprowadził się? zniknął? w y n i ó s ł się stąd?; Chryste, jeszcze kilka dni temu nie miałby najmniejszych oporów, żeby rozprawiać o nim w sposób, w jaki mówiło się o szkodnikach – a jednak, zupełnie nagle, żadna z opcji nie wydawała mu się odpowiednio dobrze leżeć na języku. – Od kiedy go nie ma. – Skubnął zębami dolną wargę; odrobinę zbyt uwrażliwiony na te miejsca, w których zlana deszczem koszulka lepiła się do jego karku, ramion i lędźwi. – Pewnie dałyby się zwabić na jedzenie. Tylko ten deszcz. – Westchnął, w tym westchnieniu zawierając jakiś element wieńczący własny ciąg myśli. Jedne od drugich oddzielając grubą kreską. Tak mu się przynajmniej wydawało, dopóki nie zatrzymał Dodge'a – tym razem już na miejscu (to znaczy tam, gdzie nie dało się nim podjechać dalej i trzeba było przerzucić się na własne nogi).

[akapit]

Cokolwiek chodziło mu po głowie – nie chciał o to pytać. Ale, widocznie, była to jedna z tych kwestii, która nie dawała mu spokoju. Uwierała odrobinę za mocno (myślał, że to zazdrość – ale przed samym sobą nie potrafił przyznać się co było tej zazdrości obiektem – i co powodem).
Nie jest dla ciebie trochę za młody? – Lou. Dwadzieścia cztery lata. Za młody – pewnie tak – tylko na co? Sam przyłapał się na raczej kiepskiej precyzji własnego pytania; głównie dlatego, że i od chłopaka, tamtej nocy, dostał w prezencie wyłącznie trochę wątpliwości i przypuszczeń – i bardzo niewiele konkretów.

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Z każdą własną docinką pod adresem Hawkinsa, Elijah obrywał rykoszetem po własnym sercu. Z każdą jego odpowiedzią ten ból nasilał się, uderzając tylko w ten jeden czuły punkt, w tą nigdy niezasklepioną ranę na sercu. Byli trochę jak dwa zranione, zdziczałe zwierzęta, wiecznie krążąc wokół siebie i czekając na odpowiedni moment do ataku, w swego rodzaju walce o terytorium. Tego wszystkiego nie byłoby, gdyby Cooper po prostu nie wrócił ze swojej eskapady. Nigdy nie planował wracać, a z drugiej strony nie miał żadnego planu ani celu. Po prostu uciekał, jak rasowy tchórz, zamiast udźwignąć problem i chociaż spróbować go rozwiązać. To jednak wymagałoby przyjęcia pomocy od Remingtona, który chciał go z tego bagna wyciągnąć i rzucić okrągłą sumką w stronę pośrednika chłopaka, spłacając tym samym towar, który razem przećpali. Może wtedy byłoby łatwiej, ale on był zbyt dumny głupi, by w tamtym momencie zaakceptować jakąkolwiek formę pomocy. To były jego sprawy i miał sobie z nimi poradzić sam. Uciekając z kilkunastoma gramami kokainy i kilkoma setkami dolarów w kieszeni.
  • Gdzie?
    Przed siebie.
    Jak najdalej.
Nieważne jak bardzo oddalił się od farmy, jak usilnie próbował zabijać te wszystkie wspomnienia - od samego siebie nie mógł uciec. Ani od Alexandra, który na dobre zadomowił się w jego sercu. Myślał o nim. Zawsze, aczkolwiek nie do końca świadomie. Myślał o nim i o ogromie winy, jaką na siebie ściągnął, na własne życzenie. Za każdym razem, kiedy płacił za działkę w ten, czy inny sposób. Kiedy zbierał się nad ranem z mniej lub bardziej wygodnego łóżka, dzielonego każdej nocy z kimś innym. Kiedy mówił do niego, do swojego Ala, spędzając te nieliczne samotne noce na płytkach motelowych łazienek, racząc się kolejną, i kolejną działką - do utraty świadomości i uciszenia bólu chociaż na te kilka godzin. Zabijał swoją winę i samotność, nie dbając w tym wszystkim o siebie, bo i po co? Przecież z a s ł u g i w a ł na tę krzywdę. Na to, kiedy jeden z tych nieznajomych mężczyzn dusił go do nieprzytomności. Kiedy niejeden pozwalał sobie, bo przecież mu płacił, bo przecież zabrał go do dobrego hotelu i poczęstował szampanem i kreską. Bo przecież im się należało, a Elijah w jakiś bardzo naiwny sposób wierzył, że chociaż w ten sposób odpokutuje. Tylko co to za pokuta, jeśli Al miał się o tym nigdy nie dowiedzieć.

Tak samo jak Cooper nie chciał, by blondyn go zrozumiał. Zrozumienie jego- wyboru? Decyzji? B ł ę d u? - wiązałoby się ze zrozumieniem uzależnienia, które trawiło zarówno ciało, jak i psychikę. Popychało go do rzeczy, których nigdy by nie zrobił, a i za co? Za tą żałosną nagrodę w postaci grama białego proszku? Żałował wszystkiego, ale co mu po tym żalu, skoro wiedział, że wybaczenia nie będzie. Usilnie wbijał wzrok w rozmyte smugi deszczu na szybie, ignorując tę oprawczą pogoń za jego błękitnym oczami. Czuł to spojrzenie na sobie, stawiające każdy jeden włos na ciele na baczność. Bał się spojrzeć mu w oczy, bał się w nich zobaczyć- właśnie, co? Pogardę, nienawiść? Ten żal, który widział codziennie? W tej małej przestrzeni nie było miejsca na ucieczkę, a każde niewypowiedziane słowo kąsało bardziej i zagęszczało powietrze w kabinie starego Dodge’a.

Złamał się jednak i zerknął na niego, kiedy Al się odezwał. Krótko, bo zaraz wrócił do swojej szyby. Nie odpowiedział, zawieszając się na jego słowach.

Może nie jest za późno…

Do cholery jasnej, przecież Hawkins mówił o owcach, a jednak ta ostatnia rozmowa z Lou ściągała jego umysł na niewłaściwe tory. Powinien go zapytać, ale nie miał odwagi, usilnie broniąc swojego tytułu tchórza. Wzruszył ramionami, mnąc bogu ducha winną krawędź kurtki w palcach. Nie mógł nie pomyśleć teraz o Lou, który w ciągu ostatnich kilku tygodniu wywrócił mu całe życie do góry nogami
Let’s try for the ankle biter then. - mruknął, nie bez czułości. Zawsze trzymał się z daleka od dzieciaka, dla jego własnego dobra, ale przecież nie był całkowicie pozbawiony serca. Zbyt dobrze wiedział, co się działo, kiedy dzieciństwo uciekało za wcześnie albo zostało zabierane przez dorosłych, których przecież głównym zadaniem było zapewnić tę niewinność, lekkość ducha i wiarę w świat w tych najmłodszych latach życia. Wiedział też, jak bardzo Noah zaprzyjaźnił się z Lou, zresztą odkąd go nie było farmie, Cooper nie raz był przez niego wręcz przesłuchiwany w sprawie Al-Attala. Gdzie teraz jest, co robi i czy już wszystko mu się zagoiło.
Masz czym je zwabić? - nie to, że nie wierzył w jego organizację. Ot, podtrzymywał tę rozmowę, chociażby w tak błahy sposób. Te dwie zagubione owieczki mogły się pałętać po lesie, mogły się rozdzielić, a mogły już równie dobrze zostać posiłkiem dla drapieżników. Nie dowiedzą się, jeśli tego nie sprawdzą.

Sięgnął dłonią do klamki, kiedy samochód się zatrzymał, z zamiarem wyjścia na tę ulewę, a jednak zatrzymało go to pytanie. Zmarszczył brwi i zamrugał kilka razy, wyraźnie zaskoczony. Cóż, nie sposób było nie zauważyć, że zbliżyli się do siebie z Arabem w ostatnim czasie, ale czy to było aż tak widoczne? Wypuścił powietrze nosem, krótko, a potem się uśmiechnął, nieco rozbrajająco - tak, jakby w ogóle nie wiedział do czego Al pił w tym momencie. Pytanie było na tyle niedoprecyzowane, że przecież mógł pytać o wszystko. Chociażby tak niewinne, jak zwykła przyjaźń, prawda?
A na co konkretnie miałby być dla mnie za młody? - uniósł brwi, lustrując jego twarz spojrzeniem. Chyba pierwszy raz od tych pięciu lat pokusił się przy nim o uśmiech. Nawet, jeśli w tym momencie grał idiotę, chcąc usłyszeć od Hawkinsa, o czym myślał, co doprowadziło go do takich wniosków.

Alexander Hawkins
death by overthinking
mvximov.
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

Alex prędko przekonał się, że wcale niełatwo przyjdzie mu nad sobą zapanować (czuł się, jakby maszerował po linie nad przepaścią, a Cooper robił wszystko, żeby wytrącić go z równowagi). Zanim jeszcze poprosił chłopaka o pomoc wydawało mu się, że ryzykuje wyłącznie czymś nieistotnym – jakimś przedłużeniem niezręcznej ciszy i równie niezręcznych spojrzeń – ale, jak to zwykle bywało, im bardziej starał się nie myśleć o rzeczach, które w obecnej sytuacji wydawały się zbyt ryzykowne, tym usilniej zmierzał dokładnie w ich kierunku. J a k i c h rzeczach? O żadnych. O niczym takim – wmawiał sobie, jednocześnie wiedząc doskonale jak bardzo uwierała go świadomość Elijah pod kimś z kimś innym; Elijah robiącego rzeczy tak beztrosko i nierozsądnie; Elijah, który wieczorami bawił się w najlepsze – do pracy przychodząc na ewidentnym kacu; Elijah bez poczucia odpowiedzialności; Elijah, który nie należał do niego, ani do nikogo – ale nie wiedząc jeszcze (a przynajmniej nie będąc absolutnie p e w n y m), że Cooper, i to było tragiczne, już nie do końca należał nawet do siebie samego.
Pomyślałem, że zwabię je na największego barana w Lorne. A co? – Uniósł brew, udając, że uśmiech chłopaka (z założenia całkiem ładny, ale obrzydzony zaistniałymi okolicznościami) wcale nie działał mu na nerwy; że wcale nie jest jednym z tych uśmiechów, które chciałoby się zetrzeć z twarzy. Zresztą, nie zliczyłby ile razy właśnie przez ten niby-przyjemny grymas ściągali na siebie kłopoty.
Prychnął.
Eli – zaczął, za każdym razem tak samo niedumny z siebie – przede wszystkim za to, jak wyrywny potrafił być w raz nabytych przyzwyczajeniach; nie tyle stały w uczuciach – czasami myślał, że był, ale czy ktoś by go o to podejrzewał? – co z zastałym w nim uczuciem, na domiar złego niezmiennie drapiącym w duszę. To uczucie musiało trzymać się go jak małe, bulwiaste strączki desmodium w swoim sezonie wczepione w nogawki spodni albo w wyczesywaną potem, psią sierść (śmieszne w sumie, że wszystkie skojarzenia, zawsze, w życiu Alexa sprowadzały się no najprostszych, wiejskich schematów – ale spędziwszy na farmie całe życie, z myślą, że tutaj umrze, nie tylko się godził, co oddychał z ulgą; w s z y s t k o było tutaj prostsze – choć z braku porównania zastanawiał się czasami, czy Elijah – w tej całej swojej podróży dostrzegał jakąś przewagę miast ponad przyziemną tutejszością). Nienawidził w każdym razie siebie za tę czułość, którą mimowolnie wkładał w imię Coopera – to zawołanie sprowadzone do trzech króciutkich liter, jakimi kiedyś pieściłby nie tyle chłopaka, co swobodę rozwleczonej pomiędzy nimi ciszy. Ciszę zagłaskaną i oswojoną rytmem równych – lub wybitych z równowagi wcześniejszym wysiłkiem – oddechów (czy to po pracy, zawodach, czy głupiej, szczenięcej miłości manifestowanej najpierw nieporadnie, a potem z coraz śmielszą wprawą – czasami w sposób przemyślany, innym razem – gdziekolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek, byłe już i teraz, i kiedy naprawdę nie chciało się już czekać). – Elijah – Tak było lepiej. Nie wiedział dla kogo, ani z jakiego powodu, ale był pewien – że tak, tak zdecydowanie było lepiej. Bezpiecznie. – Don’t be ridiculous. You know exactly what I’m talking about. – Pokiwał głową z czymś na wzór bardzo marnej, ustępliwej dezaprobaty. – You let him fuck you, didn’t you? – Nie miał żadnej pewności; to nawet nie tak, że nie wiedział jakiej odpowiedzi powinien był się spodziewać (wręcz przeciwnie, coś podpowiadało mu, że zna ją aż za dobrze – nawet jeśli nie był w stanie poprzeć jej konkretnymi argumentami; były tylko słowa Milou’, od dnia pogrzebu odtwarzane w nieskończoność – jakby bał się, że mogłyby wyślizgnąć mu się z pamięci), ale nie wiedział co z tą odpowiedzią miałby zrobić; na pewno nie zamierzał na nią czekać – specyfika takich pytań – zadanych w boleśnie bezpośredni sposób, bez ogródek, polegała na tym, że milczenie okazywało się odpowiedzią samą w sobie. Alexa nie interesowało więc, czy Cooper pójdzie za nim (choć chciał, Chryste, oczywiście, że chciał) – czy zostanie w samochodzie, czy powie tak, tak było, czy zaprzeczy, wyprze się wszystkiego tak, jak cały ten czas wypierał się odpowiedzialności. Bo nie – Alex nie potrafił uwierzyć Eliemu w śpiewki o tym, jak było mu p r z y k r o.

[akapit]

Uniósł więc tylko brew, z samochodu wychodząc wprost na deszcz (zdrowy rozsądek podpowiadał poczekać na lepszy moment; zdrowy rozsądek mówił, że to niebezpieczne, ale mówił też, że nie mają czasu – i faktycznie, z Elijah zawsze się tak żyło, choć w tamtym czasie nie mógł być tego świadomy – czas biorąc jak kredyt, nie bez haczyków, bo z odsetkami na okrągłych pięć lat); nie tylko znacząco utrudniający rozeznanie się w terenie, ale i sprawiający, że każde słowo z ust jednego i drugiego z mężczyzn zniekształcał ten statyczny szum – może jak próba uciszenia krnąbrnych dzieci przez samą matkę naturę albo jak telewizyjny odbiornik z zagubionym sygnałem. Potem obszedł pickupa, aż do skrzyni ładunkowej zabezpieczonej roletą; wyciągnął kubeł z przysmakami – jabłka, kostki sprasowanej lucerny i soję – wszystkie ulubione przysmaki hawkinsowych owiec (z nadzieją, że i tym razem sprawdzi się powiedzenie o żołądku i sercu – i drodze pomiędzy tymi dwoma narządami, i że w ten sposób uda im się przekabacić zwierzęta – o ile, w pierwszej kolejności, w ogóle je znajdą).
Do you know how old is he? – zawołał szorstko, teraz oparty o bok samochodu, ze spojrzeniem znów wbitym w blondyna. – Did you even ask? Or are you just so desperate to settle for anyone at this point?

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Cooper sam balansował nad przepaścią, i sam robił wszystko, by wytrącić siebie z równowagi. Podobno ograniczenie ćpania miało mu pomóc, a przynajmniej na to się łudził - że będzie całkowicie normalnie, że przecież nic się nie zmieni i będzie mógł funkcjonować bez prochów. Jakby zupełnie zapomniał o tych dniach, kiedy pracował trochę za dużo, z farmy Hawkinsów udając się prosto do stadniny Ainsley. Kiedy nie miał czasu na kreskę, bo przecież w pracy nie wypada, a i lepiej, żeby nikt się nie dowiedział. Kiedy przepuścił kasę na imprezowanie, albo odpuścił kilka zmian w Shadow, co skutkowało brakiem kolejnej dawki kokainy. Zupełnie zapomniał, jak w tych momentach w s z y s t k o działało mu na nerwy, jak musiał się czymś zająć, by nie myśleć o narkotyku, by nie snuć misternych planów na zdobycie działki i skonsumowanie jej gdzieś po drodze między jedną pracą, a drugą lub tą trzecią. Albo kiedy ważył wszystkie za-i-przeciw odpuszczenia sobie snu na rzecz jedynie towarzyskiego wypadu do Shadow, ryzykując kacem i zjazdem, które tak niemiło utrudniały życie na roli. Dobrze wiedział jak cienka była granica, wystarczyło jedno potknięcie i spadłby z powrotem w przepaść uzależnienia, bo przecież póki co to był tylko taki głupi, może trochę nawet zły nawyk. Póki co przecież był całkowicie wolny i nie należał do nikogo. Nie do Lou, który regularnie zostawiał na jego ciele ślady swojej obecności - przyzwoicie jednak, tam gdzie skórę zasłaniała bawełna t-shirta, choć czasem wspomnienie minionej nocy można było przyuważyć na odsłoniętym przez bezrękawnik ramieniu. Nie do żadnego z tych mężczyzn, którzy machali mu banknotami przed nosem, roszcząc sobie prawo do własności, choćby na te kilkanaście minut spędzonych w dark roomie. I już nie do Alexandra, choć gdyby tylko mógł - byłby cały jego. Nadal jednak nie zdawał sobie sprawy z faktu, że obecnie należał tylko do swojego uzależnienia nawyku, który dyktował każdy jego dzień, każdą godzinę i minutę.

Parsknął, słysząc go. Nawet nie zamierzał się kłócić, Al miał przecież rację. Poczuł się trochę jak za tych starych, dobrych czasów - kiedy takie słowne przepychanki nie niosły ze sobą podtekstu pełnego bólu i straconych pięciu lat.
Pozostaje mieć nadzieję, że będą zainteresowane. - odparł, śmiejąc się pod nosem, a uśmiech, choć już nie tak szeroki, nadal widniał na jego zmęczonej twarzy. Ten sam, za który nie raz dostał po pysku, lub jeśli miał więcej szczęścia - wciągał i jego, i Ala w słowne bójki. Albo skutkował wyrzuceniem z baru czy klubu, bywało przecież różnie. Przestał się uśmiechać dopiero, kiedy usłyszał swoje imię, z tą ledwie wyczuwalną nutą czułości - a jednak dla kogoś, kto wsłuchiwał się w te trzy litery, tak często padające z ust Hawkinsa w każdych możliwych okolicznościach; wypowiadane po cichu, szeptem lub wykrzykiwane chociażby na zawodach - ta jedna nutka, która bardzo chciała się schować w międzyliterowych odstępach zwyczajnie nie miała gdzie zaginąć. Potem jednak nadeszło to drugie, pełne imię. Wypowiadane przez rodziców Hawkinsów tylko w sytuacji, kiedy sobie coś przeskrobał, kiedy czekała go kolejna tyrada na temat lekkomyślności i młodzieńczej głupoty. Poczuł się jak dzieciak, który robił coś, czego nie powinien. Jak wtedy, gdy stary Hawkins przyłapał go z papierosem - bo stary Cooper miał to przecież gdzieś. I tak karał go za samo istnienie.

Spodziewał się pytania, takiego z tych bezpośrednich, bo przecież dokładnie taki był Al. Nie bawił się w żadne metafory czy aluzje, jednak konstrukcja pytania uderzyła go w sposób, którego nigdy by nie oczekiwał. Przebiła się przez uniesioną gardę, z zaskoczenia go policzkując - nie dosłownie przecież, ale dokładnie tak się poczuł. Zmarszczył brwi i zamilkł na te kilka sekund. Nie chodziło tu o Lou. Ani o nich obu, w dowolnej konfiguracji Elijah-Lou, Lou-Elijah, zależnie od tego kto znalazł się pod kim. Tu chodziło tylko o niego, o to czy dał się chłopakowi wypieprzyć. Był winny blondynowi wiele rzeczy, a prawda stała na samym czele. Więc jeśli tego chciał - to ją dostanie.
I did- I do let him fuck me- - urwał jednak zanim dostawił to e do m i skrzywił się, kręcąc głową. Dopiero kiedy sam wypowiedział te słowa, poczuł jak bardzo to wyrażenie go uprzedmiotowiało. Te pierwsze dwa lata bez Ala właśnie takie były. Wtedy pozwalał mężczyznom się pieprzyć, w zamian dostając pieniądze, narkotyki i wiele nieprzyjemnych wspomnień, które jakby wróciły wszystkie naraz. Na te kilka sekund. — No. We’re sleeping together. That’s different. - spojrzał mu w oczy. W tych własnych, błękitnych, tlił się teraz nie tylko ten stale zamieszkały smutek, ale i wspomnienie krzywdy, obudzone tymi kilkoma słowami. — I’m not a toy, Al. I used to let men fuck me, but Lou is not the case. And you weren’t either. - mruknął, po czym pociągnął za klamkę i wyszedł z samochodu na deszcz. Pozornie ewakuował się z sytuacji, w niemej odmowie rozwinięcia tematu. Wiedział przecież, że tej całej wyprawy nie wyjdzie wiele dobrego, narobi sobie tylko jeszcze więcej bólu i rozdrapie ranę w sercu, upewniając się tylko, by się przypadkiem nie zagoiła. Wsunął dłonie do kieszeni i odwrócił się w stronę Hawkinsa, kiedy ten dalej pił do wieku Al-Attala. Zmierzył go spojrzeniem, nie rozumiejąc. Nie rozumiał, po co Al to robił. Czemu aż tak go to interesowało, a poza tym - co chciał osiągnąć wybierając się w ulewę bez chociażby przeciwdeszczowej kurtki. Jeśli miał na celu przeziębienie i przymusowe wolne - znacznie utrudniłoby to życie Cooperowi, już i tak pokrywającemu część obowiązków nieobecnego już Lou. Może taki był cel. A może zupełnie inny, może gdyby nie przeszkadzałby mu ten ćmiący, nieprzyjemny ból głowy, z r o z u m i a ł b y czemu mężczyzna drążył temat.
Twenty four. Old enough! - rozłożył ręce, wyraźnie zirytowany faktem, że komuś to przeszkadzało. I że musiał podnosić głos, by deszcze nie zniekształcił jego słów. Z drugiej strony, gdzieś w środku tkwiła w nim ta rozmowa z Lou. Dokładnie ta, kiedy chłopak namieszał mu w głowie aluzjami, że Al jednak nie do końca zostawił go w tej przed-więziennej przeszłości. Mężczyzna jednak nie próżnował i uskuteczniał swój słowny cios za ciosem, celując w każde możliwe sto punktów do zdobycia. I sprawnie mu się to udawało. Pokręcił głową. — I don’t settle, Al. I can’t. But you know, MAYBE I’m fucking Lou and all these other men to forget you. But guess what, I can’t do that either. - wykrzyczał to wszystko, zanim pomyślał, ale nie żałował. Nie zamierzał nawet. Wcisnął dłonie z powrotem do kieszeni, trochę w manierze obrażonego dzieciaka i odwrócił się plecami do Hawkinsa, kierując swoje kroki w stronę lasu. — Come on, let’s at least try to find the sheep. - burknął, odwracając się w jego stronę, by go usłyszał.

Alexander Hawkins
death by overthinking
mvximov.
stockman — pracuje na rodzinnej farmie
34 yo — 196 cm
Awatar użytkownika
about
Al wyszedł na wolność po pięciu latach spędzonych w więzieniu. Od roku pracuje na rodzinnej farmie i próbuje nadążyć za światem, który przez ten czas ani myślał na niego czekać.

[akapit]

To nie był ani czas, ani miejsce na tę rozmowę i Alexander doskonale zdawał sobie przecież z tego sprawę – w końcu, jak mógłby nie; jeszcze zanim wyszli z samochodu, sprowadzenie zwierząt z powrotem na farmę było jego priorytetem, a nie wyłącznie wymówką wyssaną z palca. Ale – Chryste, zawsze to ale, jakby sprawy nigdy nie mogły się mieć tak po prostu – obecność Elijah, szczególnie taka jak teraz, rzadka, bo w układzie sam na sam, okazała się temporalnie ważniejsza od zagubionych owiec (w tamtej chwili Al nie utożsamiał tego ze szczęściem małego Noah – gdyby tak było, nie poczułby nic ponad wstyd, że stawia swoje potrzeby ponad obietnicę złożoną chłopcu). Tak było zawsze – a mimo to Alex nadal dziwił się z jaką łatwością wpadał w pułapkę Elijah – Elijah-wyobrażenia, Elijah-fantazji, Elijah utopijnej wizji – zawsze najważniejszy, zawsze przyćmiewając resztę spraw, obowiązków, resztę świata, po prostu. Może dlatego zderzenie wizerunku chłopaka z rzeczywistością tak bolało; wizerunku, który pomieszkiwał w jego głowie za półdarmo. I może był to jedyny powód, dla którego jeszcze nie rzucił się na niego z pięściami rozświerzbionymi od wewnątrz; wcale nie od potu, ani nie od nadzwyczajnej kwasoty deszczu (choć właśnie tak się krzywił – jakby deszcz opływający jego twarz był dosłownie kwaśny albo gorzki). Od złości. Od wszystkiego, co chciałby mu powiedzieć, wygarnąć i co chciałby mu wreszcie oddać – uznając najwidoczniej, że w jakimś dobitnie niesprawiedliwym przydziale dostał od chłopaka sporo bólu – i tylko odrobinę tych nierównoważących rzeczony ból wspomnień (to w sumie śmieszne, ale pamięć zawsze była trochę kulawa – pamiętał na przykład śmiech, ale nie potrafiłby już przywołać żartów), których i tak upierał się strzec, jak skarbu. Prawda jednak, że miał jeszcze jeden powód, dla którego nigdy nie skrzywdziłby Elijah. We wspomnieniach zachował aż za dużo tych migawek i scen, w których Eliego skrzywdził jego własny ojciec; a Alex z ojcami miał taki problem, że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie chciał być, jak oni (i tylko z rzadka przerażały go takie momenty, w których przyłapywał się na lustrzanym niemal podobieństwie do starego Hawkinsa – a czasem także i starego Coopera, jeśli ktoś wybitnie zalazł mu za skórę – choć nie w ten sposób krew z krwi, a jakimś przypadkiem i zbieżnością okoliczności, w jakich jedna osoba może przypominać drugą).

[akapit]

Pociągnął nosem. Dostało mu się do niego trochę wody. Prychnął. Zaczęło się prawie niewinnie – jasne, obydwa głosy pozostawały dziwnie ważkie, jakby obciążone ulewą siekącą z nieba, ale nie miały w sobie tej premedytacji, z jaką próbowało się drugą osobę sprowadzić do parteru.
Great. Just- Just great. That’s exactly what I wanted to hear. – Zmarszczył brwi; nie czuł się wtórnie zdradzony, ani oszukany – niektóre rany po zabliźnieniu miały to do siebie, że utwardzały tkankę – dlatego takie podgryzania nie robiły dziś na nim większego wrażenia. Poczuł tylko odrobinę dyskomfortu – lekkie mrowienie na myśl, że Elijah i Lou ze sobą sypiali – czynnie, regularnie, że po tamtej rozmowie, po pogrzebie, Arab i tak zdecydował się nauczkę wyciągnąć z własnych, a nie cudzych błędów.

[akapit]

No, cóż, miał takie prawo; kto jak kto, ale Alex nie miał ani zamiaru, ani, o ironio, właśnie prawa mu go zabierać. Dopiero potem zrzedła mu mina; nie od razu – spięcie w mimice puszczało powoli – rozluźniło zagryzione zęby, liznęło łagodnie uniesione brwi, nawet jakiś rodzaj niepewności błysnął mu w oku; jeśli Eli rzeczywiście wpatrywał się w niego tak uważnie, to nawet deszcz nie mógł zamaskować zaskoczenia, jakim się zaniósł.
Excuse me? You let other men what-?
Przełknął głośniej ślinę i stężał na twarzy. To akurat wydawało mu się jasne – nigdy nie chodziło o innych mężczyzn; nawet przed nie zaglądałby Eliemu do łóżka – tak długo, jak na siebie uważał, a u schyłku dnia wracałby do niego. Zawsze do niego. Wydawało mu się, że taki mieli układ. Tylko że tym razem sprawy miały się inaczej; tym razem problemem było co Elijah robił ze sobą, a nie z innymi. I dlaczego dopiero to brzmiało jak nóż w plecy i zdrada.
Why are you doing that? Why are you trying so hard to make it sound weird? – To nie brzmiało dobrze. Istniało spore prawdopodobieństwo, że na słowa chłopaka nie za bardzo zwróciłby nawet uwagę, ale sam d o b ó r tych słów pozostawił już jakąś wątpliwość. I niesmak, jednocześnie. I zawód – zawód chyba też, ale w stosunku do Elijah nie była to już żadna nowość. W tamtym momencie Alex nie myślał już nawet, czy Eli chciał, żeby bolało, czy nie – przypuszczał, że tak i każdym atomem własnego jestestwa czuł, że mu się to udało – w tej samej chwili, w której ulewa zamieniła się w ocean sączący z nieba, a on zapomniał, jak się pływa – i teraz po prostu biernie tonął w wyznaniu idącego przed nim blondyna. Mógł tylko go wyprzedzić i stanąć na jego drodze, całkowicie zapominając o tym, po co to tu przyjechali.
I haven’t fucked anyone for five years! Five! Years! I've hated you and still couldn't bring myself to do that to you! And you’re telling me- what? That you wanted to forget me after you had ratted on me?! Jesus fucking Christ, you’re a mess, Eli. You’re a mess. – Na powrót zagryzł zęby; mówił głośno, ale niewyraźnie i tak szybko, że drżał mu głos – nadal jednak otoczony tym ostrym, ciężkim tonem. – What do you want me to do, then? Feel sorry for you?! – Może tylko chciał doszukiwać się skruchy. Może chciał myśleć, że Elijah się tłumaczy. Może próbował mieć jeszcze jakąś nadzieję – nie wiedząc tylko, czy była prawdziwa, czy istniałaby tylko po to, żeby mógł ją przekreślić. – Huh?! Talk to me! You want me to pity you?! Boo-hoo, poor Elijah, the true victim! Cut the crap, for fuck’s sake, will you?! Those are all consequences of your own actions! You’re fuckin’ pathetic. Fuckin’ pathetic! And I hope you won’t e v e r forget me! That would be too much of a favour on my side to let you do so! In fact, I hope all of it will fucking haunt your dreams for the rest of your life! That’s the least you deserve for what you did!

Elijah Cooper
Alex
dc: vulminth
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
taki trochę content warning +18, żeby nie było


N i g d y nie było miejsca, ani czasu na takie rozmowy. Nie można było się do nich przygotować, wybrać swojej roli i powtórzyć linijek, chociażby zamykając się w łazience i mówiąc do lustra, przerabiając słowo po słowie razem z odpowiednią mimiką. Takie rozmowy zakradały się niespodziewanie, w tych rzadkich, a nawet prawie-niemożliwych momentach sam-na-sam, kiedy druga strona konwersacji nie miała ucieczki. Tak jak teraz, w kabinie starego Dodge’a. Teraz nie miało znaczenia jak bardzo wprawnym było się w ucinaniu, bądź zmianie tematu. Nie z Alem, który zadawał tak proste, bezpośrednie, a zarazem tak trudne pytania. Z kolei te pytania po raz kolejny zderzały ten obecnie już prawie-wymyślony, utopijny wizerunek Elijah z rzeczywistością. Z tym wrakiem, który po nim pozostał, bo tego Elijah sprzed pięciu, czy nawet sześciu lat już nie było. Nie było tej pewnej niewinności i bólu, chowanego przed światem (ale nie przed Alem, który zawsze był tą bezpieczną ostoją, pozbawioną niewygodnych pytań i prób pomocy na siłę). Cokolwiek zostało z tego skrzywdzonego chłopaka, który dla odrobiny miłości zrobiłby wszystko - teraz było regularnie zabijane przez Elijah-ćpuna, tłumione każdą kolejną kreską. Niewinności już nie było, nie było już tego starego Eliego, jakiego znał Hawkins. Nie chował już bólu, a z premedytacją krzywdził sam siebie, zapędzając się coraz to dalej, bardziej, nieubłaganie rozpędzając się w stronę autodestrukcji. Wszystko w jakimś pokręconym planie odpokutowania swoich win, a przynajmniej tak sobie to tłumaczył; że należało mu się to wszystko, za te stracone pięć lat i zniszczoną resztę życia. Nie zmieniło się w nim tylko jedno - to uczucie, którym darzył Alexandra, to przywiązanie, choć teraz chyba nie miało tak wielkiego znaczenia, co kiedyś. K o c h a ł go (teraz co prawda tylko tak, jak kochać mógł ćpun - ze swoim chemicznym romansem przekładanym ponad tę prawdziwą osobę). Czasem myślał, że może od zawsze było coś z nim nie tak, skoro przez całe życie pakował się w kłopoty. Może był jak jedno z tych źrebiąt, które rodziły się tylko po to, by umrzeć, jednakże jakimś cudem oszukał swoje przeznaczenie i nadal tkwił w tej rzeczywistości, samemu urządzając sobie istne piekło na ziemi.

Zmarszczył brwi. Hawkins brzmiał tak, jakby wiedział - tym pytaniem chcąc się jedynie upewnić, potwierdzić jakąś hipotezę, postawioną samemu sobie jakiś czas temu. Nie była to oczywistość, jednak czuł to rozczarowanie w głosie, w spojrzeniu, w całym jego jestestwie. Trochę tak, jakby obstawiał jednego z tych słabych zawodników rodeo - wiedział, że i tak przegra, chociaż się łudził, że mogło być inaczej. Bez zaskoczenia, jakby już przywykł, że nie można od niego oczekiwać nic więcej.
Why did you ask then? You knew already. Did Lou tell you and you just wanted to hear me say it? - nie mógł teraz nie myśleć o Lou, ani nie zastanawiać się skąd Al wziął to pytanie. Przecież przez cały ten czas wydawało mu się, że nie wychylali się tak bardzo, trzymając cały ten układ w ryzach podczas pracy, w zasięgu wzroku Hawkinsów. Bo przecież tak miało właśnie być: No Hawkins attached. — Why do you even care? - teraz on zadawał te trudne pytania, łudząc się na odpowiedź, którą bardzo chciał usłyszeć, chociaż sam nie wiedział, co miałby z taką informacją zrobić. W tym momencie obstawiał numery całkowicie w ciemno, mając nikłą nadzieję na jackpota. Nadzieja matką głupich, prawda?

Wpatrywał się w niego, wyłapując każdą tę delikatną zmianę w twarzy blondyna. Nadal jednak nie rozumiał czym Hawkins był tak zaskoczony, skoro sam podjął temat w taki sposób, który ich obu sprowadził do tych słów. Sam mówił o Cooperze tak, jakby jego osoba sprowadzała się tylko do faktu, że dawał się wypieprzyć. Gdyby usłyszał to od kogokolwiek innego, spłynęłoby to po nim, wzruszyłby ramionami i zapewne beztrosko wpadł w dłonie kolejnego nieznajomego - czy to z klubu, czy z apki randkowej - potwierdzając takie założenie. Trochę na złość tej złośliwości. Nie w tym przypadku.
I’m trying to make it sound weird? You’re the one talking about me as if I was a bloody sex toy. Now that is weird. - żachnął się, kręcąc głową z dezaprobatą. Nie podobało mu się w jakim kierunku zmierzała ta konwersacja i jak bardzo przywoływała rzeczy, o których bardzo nie chciał myśleć. Rzeczy, z którymi radził sobie jedynie na haju, akceptując je i pozwalając, by się działy, deikatnie zapuszczając korzenie w jego podświadomości. By potem obudzić się, zakwitnąć w jednym z tych momentów trzeźwości (lub głodu), poruszone słowem, gestem, bądź dotykiem. Przeszło mu nawet przez myśl, że może właśnie t y m był też dla niego - zabawką, która się w końcu znudziła lub zużyła, kiedy w życiu Alexandra pojawiła się tamta dziewczyna. Nie chciał tak myśleć, a jednak nasionko zostało zasiane przez umysł płatający mu figle. W końcu skoro tym był dla Remingtona, a potem dla wielu mężczyzn po nim - to dlaczego Al miałby myśleć o nim inaczej? Nie, nie miało to absolutnie żadnego sensu, a jednak ta myśl w obecnym momencie miała się świetnie, podlewana tym bólem, jaki wywoływała.

Zatrzymał się, kiedy blondyn pojawił się przed nim, odcinając mu drogę. Łypnął na niego spode łba. Mieli przecież tylko znaleźć te cholerne owce i zwijać się z powrotem - Al do swojego suchego, ciepłego pokoju w pełnoprawnym domu, a Elijah do rozklekotanej przyczepy, ostukiwanej przez ciężkie krople deszczu. I do Lou, z którym zapewne spędziłby wieczór właśnie w ten sposób, który uwierał Alexandra. Kradnąc te chwile przyjemności, sunąc dłońmi i ustami po jego młodym ciele, wyrzeźbionym pracą, jakby ucząc się go na pamięć od nowa za każdym razem. Tak, jakby chciał móc go odtworzyć, kiedy go zabraknie, a przecież to miało się stać, nieubłaganie, nieuchronnie nadchodziło coraz bliżej. Zamiast szukać owiec, wpadli w pułapkę tej rozmowy, a może raczej już kłótni, rozpoczętej od tego jednego pytania. Od chęci zaspokojenia ciekawości? Słuchał go, dając mu się wywnętrzyć, wyrzucić z siebie te wszystkie słowa, wyżyć się. Obserwował go w ciszy, przerywanej szumem deszczu, gryząc policzek od środka i wsłuchując się w drżenie głosu. Chociaż powinno boleć, powinno być jak posypywanie ran solą lub sadystyczne grzebanie w nich palcem - nie było. Alex wydawał się wyrzucać z siebie namiastkę tego pięcioletniego bólu, jakby oddając mu to z powrotem, a Eli przyjmował to bez walki. Składając reklamację, na samego Coopera, który okazał się nie działać tak, jak powinien.
I’ve been trying to forget what we had, so it would hurt less. But no matter what I do, I know I can’t fix this. - zaczął, po czym prychnął, wyrzucając powietrze nosem. Nie zamierzał go krzywdzić. Ani się tłumaczyć, a tym bardziej usprawiedliwiać. Nie miał na to siły. — Fuck- I’d rather have five years without fucking than-that. Than letting men fuck me, as you beautifully said so yourself. And you’re right, I did that all to myself. I can’t be a victim if I did that to myself. - pokręcił głową, zawahał się, ale kontynuował. — They were paying me, Al. And when a man is paying, they think they can do whatever the fuck they want to you. I was beaten up. I was choked, just enough so I would pass out. But not to get completely strangled, because apparently consent wasn’t what got him off. They think they’ll throw you a couple hundred more, give you more booze and that would make it all up. - nie krzyczał. Nie wykrzykiwał tych słów, mówiąc jedynie na tyle głośno, by mężczyzna go słyszał. Sam przyłapał się na tym jak pusty się czuł, przywołując te wszystkie wspomnienia. Jakby były za gęstą ścianą deszczu, rozmyte narkotykowym upojeniem, z pozoru tylko nie-krzywdzące, z pozoru przyjemne; a przecież pewne odruchy nie wzięły mu się znikąd. Chociażby jak chował głowę między ramionami, by nikt już nie dociskał go do poduszki, materaca czy pościeli tak długo, by stracił oddech. Albo kiedy odpychał dłoń Lou, kiedy znalazła się gdziekolwiek w okolicy jego szyi, niebezpiecznie blisko, zatrzymując się tam chwilę za długo. — Fuck, in my head it was some kind of a twisted atonement for what did to you. It’s disgusting. It’s pathetic. I kept meeting up with them and I don’t know what some of them did to me. But I guess I was asking for it, I had it fucking coming. And yes, I’m a mess, who the fuck wouldn’t be? And don’t pity me, because all of that shit is exactly what I deserved. Every bloody second of it. - głos mu się łamał i drżał, kiedy te słowa już prawie-krzyczał. — And I know I’m never gonna forget you. I just know, so don’t worry, you will haunt me for the rest of my life. - co tam mówiła mu Divina o przebaczeniu? Że miał pokazać, że na nie zasługuje? Cóż… powodzenia w takim razie. Wyminął go, wchodząc w las i skrzywił się, kiedy rozmiękłe liście i błoto zamlaskały mu pod stopami. Zamierzał znaleźć te owce, choćby teraz miał to robić sam. Żywe, lub martwe.
death by overthinking
mvximov.
ODPOWIEDZ