about
nigdy nie byłem szalony, nie tak naprawdę; może z wyjątkiem chwil, kiedy wzruszało mnie serce
Jeszcze kilka lat temu — nawet wiele miesięcy po ich rozstaniu — Terence był tym urzeczony:
tym kruchym, drżącym zawsze w chwilach niepewności głosem,
permanentną potrzebą przyjęcia całej dawki bólu dla siebie, a nie rozdzielenia jej na równo, po pół, na ich dwóch,
błędnym przekonaniem, że nie zasługuje ani na ciepłe słowa, ani miłe uśmiechy i pocałunki,
i poczuciem, że wszystkie ciemne i ziejące chłodem zawiłości umysłu, musi zachować tylko dla siebie.
Ale teraz miał tego dość. Tak dla odmiany, chciałby w końcu porozmawiać z nim szczerze, poważnie i bez zbędnych heroicznych filtrów, które wydawały się bardzo wyuczone. Po tych siedmiu latach, chciałby w końcu otrzymać pewne odpowiedzi. I dotychczas sądził, że je otrzyma — nawet po nad wyraz kiepskim początku ich rozmowy, który teoretycznie nie zwiastował nic dobrego. Ale Vince znów uciekł w swoje dawne nawyki, znów zachowywał się tak, jak gdyby tylko on jeden na całym świecie cierpiał. I to właśnie otwierało dawne rany — nie żaden lamentujący głos Yvette, pytający Terry’ego, dlaczego musiał wybrać sobie akurat jej męża.
— Mhm, jak tam sobie chcesz — mruknął, być może z pewną goryczą. Nie do końca uważał, że Vincent naprawdę miał na względzie jego dobro — bo gdyby tak było, ich życie od siedmiu lat wyglądałoby całkiem inaczej. Sądził natomiast, że Chenneviere popadł w nawyk usprawiedliwiania każdej złej, krzywdzącej i odpychającej decyzji — napędzanej jakimś dziwnym, masochistycznym zapędem — właśnie rzekomą troską o Burkharta.
Bo to, że opowiedziałby mu teraz o swoich problemach, z którymi nie potrafi (a raczej nie chce) uporać się samodzielnie, nie wiązałoby się automatycznie z odnowieniem dawnej, utraconej zażyłości.
Bo Terence wierzył, że teraz mogliby być (albo chociaż spróbować, czemu nie) po prostu przyjaciółmi.
I nie uważał, że nadawanie tej rozmowie przesadnego tragizmu i patosu jest potrzebne. Ale Vincent jak zwykle robił wszystko po swojemu, tak jak te siedem lat temu.
— Pewnie cię to nie obchodzi, albo uporczywie wmawiasz sobie, że cię to nie obchodzi, no i w żaden sposób nie wykorzystasz tej wiedzy, ale zatrzymałem się w Tingaree. U Balbuka, bo jego synowie siedzą teraz na odwyku. Mówię ci o tym dlatego, że być może kiedyś zmienisz zdanie i stwierdzisz, że jednak chciałbyś mi o tym opowiedzieć — rzekł, przyzwalając na to, by z jego płuc wydobyło się ciężkie westchnienie — takie dobitnie świadczące o tym, jaki niebosiężny wysiłek wkładał w prowadzenie tej rozmowy. W końcu jednak należało ją zakończyć — dlatego rzucił jeszcze ciche: no to pa, bez żadnego “do zobaczenia”, albo “odezwij się czasem”, bo tego typu propozycje złożył mu już przecież siedem lat temu, a Vincent nigdy nie zdecydował się z nich skorzystać. I wyszedł. Na tę pościeloną atramentem noc, w której już po chwili się zagrzebał, starając się odrzucić od siebie wszystkie niewypowiedziane tej nocy słowa. A potem, kilka jednakowych dni później, wciąż słysząc kłamstwa Chenneviere'a echem rozbijające się po głowie, zgodził się uciec na drugi kraniec Australii z człowiekiem, którego miał wystrzegać się jak ognia, po to tylko, by choć na moment wyczyścić swoje myśli z vincentowego bałaganu.
tym kruchym, drżącym zawsze w chwilach niepewności głosem,
permanentną potrzebą przyjęcia całej dawki bólu dla siebie, a nie rozdzielenia jej na równo, po pół, na ich dwóch,
błędnym przekonaniem, że nie zasługuje ani na ciepłe słowa, ani miłe uśmiechy i pocałunki,
i poczuciem, że wszystkie ciemne i ziejące chłodem zawiłości umysłu, musi zachować tylko dla siebie.
Ale teraz miał tego dość. Tak dla odmiany, chciałby w końcu porozmawiać z nim szczerze, poważnie i bez zbędnych heroicznych filtrów, które wydawały się bardzo wyuczone. Po tych siedmiu latach, chciałby w końcu otrzymać pewne odpowiedzi. I dotychczas sądził, że je otrzyma — nawet po nad wyraz kiepskim początku ich rozmowy, który teoretycznie nie zwiastował nic dobrego. Ale Vince znów uciekł w swoje dawne nawyki, znów zachowywał się tak, jak gdyby tylko on jeden na całym świecie cierpiał. I to właśnie otwierało dawne rany — nie żaden lamentujący głos Yvette, pytający Terry’ego, dlaczego musiał wybrać sobie akurat jej męża.
— Mhm, jak tam sobie chcesz — mruknął, być może z pewną goryczą. Nie do końca uważał, że Vincent naprawdę miał na względzie jego dobro — bo gdyby tak było, ich życie od siedmiu lat wyglądałoby całkiem inaczej. Sądził natomiast, że Chenneviere popadł w nawyk usprawiedliwiania każdej złej, krzywdzącej i odpychającej decyzji — napędzanej jakimś dziwnym, masochistycznym zapędem — właśnie rzekomą troską o Burkharta.
Bo to, że opowiedziałby mu teraz o swoich problemach, z którymi nie potrafi (a raczej nie chce) uporać się samodzielnie, nie wiązałoby się automatycznie z odnowieniem dawnej, utraconej zażyłości.
Bo Terence wierzył, że teraz mogliby być (albo chociaż spróbować, czemu nie) po prostu przyjaciółmi.
I nie uważał, że nadawanie tej rozmowie przesadnego tragizmu i patosu jest potrzebne. Ale Vincent jak zwykle robił wszystko po swojemu, tak jak te siedem lat temu.
— Pewnie cię to nie obchodzi, albo uporczywie wmawiasz sobie, że cię to nie obchodzi, no i w żaden sposób nie wykorzystasz tej wiedzy, ale zatrzymałem się w Tingaree. U Balbuka, bo jego synowie siedzą teraz na odwyku. Mówię ci o tym dlatego, że być może kiedyś zmienisz zdanie i stwierdzisz, że jednak chciałbyś mi o tym opowiedzieć — rzekł, przyzwalając na to, by z jego płuc wydobyło się ciężkie westchnienie — takie dobitnie świadczące o tym, jaki niebosiężny wysiłek wkładał w prowadzenie tej rozmowy. W końcu jednak należało ją zakończyć — dlatego rzucił jeszcze ciche: no to pa, bez żadnego “do zobaczenia”, albo “odezwij się czasem”, bo tego typu propozycje złożył mu już przecież siedem lat temu, a Vincent nigdy nie zdecydował się z nich skorzystać. I wyszedł. Na tę pościeloną atramentem noc, w której już po chwili się zagrzebał, starając się odrzucić od siebie wszystkie niewypowiedziane tej nocy słowa. A potem, kilka jednakowych dni później, wciąż słysząc kłamstwa Chenneviere'a echem rozbijające się po głowie, zgodził się uciec na drugi kraniec Australii z człowiekiem, którego miał wystrzegać się jak ognia, po to tylko, by choć na moment wyczyścić swoje myśli z vincentowego bałaganu.
KONIEC
vincent chenneviere