and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Najbardziej lubił wschody słońca. Miodowe, brokatowe, leniwe. Zazwyczaj towarzyszyły rozognionym pociągnięciom ramion, siłujących się z taflą przyjemnie chłodnej wody. Były to ostatki treningu; dopływając sto metrów kraulem, czekała na niego dwukrotność tego w stylu grzbietowym, a potem dopiero zaczynał się dzień — wraz z tym słońcem, będącym zwiastunem dla kolejnych zmagań z uczelnianym życiem i niepojętych obowiązków nie w jednej, a kilku dodatkowych fuchach. Wschody te zawierały w sobie wszystko, co kochał najbardziej. Każdą cząstkę pobudzonego wysiłkiem ciała i satysfakcję, która otulała jego skórę. I świadomość, że j e s z c z e należy to wszystko do niego — Australia, baseny będące lustrem dla nieba i studenckie życie, którego nie zaznał nigdy wcześniej. Bo Francois potrafił być wdzięczny. Za wszystko; nawet podrażnioną od chloru (wymieniając wodę przesadzili wyjątkowo z dawką) skórę, poczerwieniałą na zgięciu rąk i swędzącą. A także za swoje idiotycznie powykrzywiane pasma włosów, szorstkie i sztywne, padające ofiarą tego samego pierwiastka, co skóra (zapomniał ubrać dzisiaj czepek). No i nawet za to, że w tych stronach był prawdziwie p o p u l a r n y, nie tylko wewnątrz swej drużyny pływackiej, z którą spędzał większość dni — czasem zdawało mu się, że lubił go tutaj każdy, bez wyjątku. Było to oczywiście nadzwyczaj błędnym przeświadczeniem, ale Baudelaire nie zauważał żadnych nienawistnych, pogardliwych spojrzeń pełnych dezaprobaty i irytacji, nie słyszał także nuty goryczy sączącej się z cudzych głosów i nie docierały go nawet złośliwe słowa, którymi czasem opisywano jego charakter. Nie zwracał na to uwagi, bo sam wystrzegał się podobnych defektów — bo Francis też przecież lubił wszystkich. Nawet tych wychudłych chłopców z okularami przytwierdzonymi do nosa, którzy wymądrzali się na wszystkich zajęciach, a także każdą pannę z przerośniętym ego, myślącą, że uszczypliwość jest teraz w modzie. No i te dziewczyny z lekkoatletycznej, które nieustannie wyciągały go na kolejne imprezy, nieważne czy w środku tygodnia, czy pod koniec. Chłopacy z treningów tego nie pochwalali — mówili Francisowi, że bardzo łatwo stracić nad sobą panowanie i nie tylko zerwać całą noc, ale przepaść w ferworze alkoholu lub mocniejszych środków (te z kolei prowadziły do uzależnień). Trener Pace słynął z niespotykanego dość rygoru i wyrzucił z drużyny już kilku chłopaków dowlekających się na trening pod wpływem tych substancji, ale Baudelaire zupełnie się tym nie przejmował — bo przecież potrafił nad sobą panować. Pił tylko w dni wolne od pływackich zobowiązań, a narkotyków nie ruszał nigdy. To znaczy nigdy, z wyjątkiem dzisiejszego wieczora.
Nie wiedział nawet czyje są to urodziny — przyjeżdżając na tereny Carnelian Land z grupą osób (czterema dziewczynami z lekkoatletycznej, jednym gościem z koszykówki, dwoma ze swojej drużyny, którzy ulegli w końcu jego namowom), złożył życzenia aż trzem brunetkom. Bo tylko tyle mu powiedziano — że to jakaś panna udekorowana w ciemne pasma obchodzi dzisiaj rocznicę przyjścia na świat, a on nie pytał o szczegóły. Mieli zajrzeć tylko na chwilę — jutro rano miał zawody — i niczego nie tykać (to jest, alkoholu, proszku i kolorowych tabletek), ale wszystko wymknęło się spod kontroli. Zdążył napisać jeszcze do Vincenta (wysłał mu pinezkę na mapie i skłamał, że reszta profesorów o niego pyta, podobnie jak jego grupa, nie mogąc doczekać się jego obecności), zadzwonić do Clementine (zapewniał, że nie narobi jej wstydu i że nie ma się czym martwić, bo zaraz stąd wychodzi), a potem trafił na Peryklesa i świat utracił przejrzystość. Krawędzie stały się nieostre i rozmazane, pokryte jakby gęstą mgiełką, a dźwięki dziwnie rozbijały się o jego głowę. Spędził tu dwie, może cztery godziny, wypowiadając i wystukując na telefonie słowa, które od razu zapominał. Wziął udział w dziwnej zabawie na trawniku przed domem, łączącej ze sobą ganek, drzewo i hektolitry alkoholu (nabił sobie kilka guzów, a gałkę oczną przemyło mu piwo), a potem, nie wiedząc co działo się pomiędzy, trafił do salonu uginającego się pod wysokim głosem Blondie, śpiewającej w głośnikach swój najbardziej znany kawałek o szklanym sercu. Stał pośrodku roześmianych, pogrążonych w rozmowie osób, z oczyma zakrytymi filtrem okularów przeciwsłonecznych i rozchwianymi ramionami, kręcącymi się na boki pod rytm piosenki, nie zdając sobie sprawy z trzech faktów: tego, że poza nim nikt nie tańczył, że nikt nie stał nawet obok niego i że od pewnego czasu przyglądała mu się osoba, którą kłamstwem starał się od kilku godzin ściągnąć na tą imprezę. W końcu jednak namierzył go wzrokiem. — Vincent! — krzyknął, może nieco zbyt głośno — mimo muzyki zagłuszającej niemalże wszystkie dźwięki, i tak kilka osób na niego spojrzało. — To znaczy Chenneviere! — poprawił się w parsknięciu swojego srebrzystego śmiechu.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Kiedy Yvette zakomunikowała mu tego ranka, że wyjeżdża (z koleżanką, na kilka dni — chciały zwiedzić w końcu Wyspy Cooka) Vincent od razu domyślił się, że to jego wina. Że niekoniecznie obchodzi ją lazur skryty w wodach okalających wyspy i że nie wybierze się na ani jedną wycieczkę po szlaku sunącym po nowozelandzkiej krainie; oczyma wyobraźni dostrzegał ją siedzącą przy hotelowym basenie, zapatrzoną w białą smugę zdobiącą jej prawą nogę. Bliznę skrywającą w sobie źródło ich wspólnego bólu. Bo choć pęknięcie kości zostało odpowiednio wyleczone, Yvie nie mogła już tańczyć. A on nie mógł grać, cieszyć się i uznawać za dobrego człowieka.
Pozwolił jej jechać, choć niewiele miał przy tym do powiedzenia; Yvette nie potrzebowała jego zgody.
Tak jak i on nie potrzebował jej przyzwolenia na każdą zbrodnię, którą jej wyrządzał.
Powiedziała mu, że wie. O tych jego zdradach, liczonych późnymi powrotami do domu i trwającymi godzinę prysznicami. Gotowa była o tym porozmawiać (Vince zastanawiał się jak wiele dni upłynęło, nim odnalazła w sobie ku temu odwagę), ale on udawał, że to nieprawda. Tak jak i kłamał, że nie okalecza się już tak często. Naturalnym było więc to, że Yvette upokorzona w swym upokorzeniu, postanowiła na jakiś czas wyjechać.
Dom nie był bardziej pusty. Z jego wschodnich krańców dobiegał stłumiony dźwięk telewizyjnego programu rozrywkowego, który jego ojciec uwielbiał oglądać w każde popołudnie, a także odgłosy kroków stawianych co jakiś czas przez zatrudnianą pielęgniarkę. Czasem docierały do niego skrawki ich rozmów: Samuelu, nie siadaj w taki sposób, bo znów będą bolały cię plecy albo skarbie, musisz wziąć te leki. Uzmysłowił sobie, że mimo mieszkania w jednym domu nie widzieli się z ojcem od czterech dni. Może winien odczuć jakąś skruchę — wobec swego podejścia do tego starca i do chłodu, którym obdarzał Yvette. Siedząc jednakże samotnie w tym pustym, tekturowym domu, myślał wyłącznie o sprawach zupełnie odległych od tejże krainy nieszczęścia. I kiedy dostał wiadomość od Francisa zastanawiał się jedynie dziesięć minut, nim przepełniony wątpliwościami skierował się do sypialni i przebrał w coś mniej formalnego, niż zwykle. Czyli spodnie w kolorze irchowego brązu i beżową, gładką koszulę.
Czy mu wierzył? Niekoniecznie. W drodze pod wskazany adres zakupił jednakże butelkę dobrej wódki (wierzył, że na każdą imprezę należy przyjść z prezentem, nawet jeśli nie zna się jej charakteru — wódka zaś, w tym przypadku, zdawała się mu najlepszą opcją) i choć do ostatniej chwili wszystko w nim krzyczało “to zły pomysł”, Vince z niepewną miną wkroczył do przepełnionego studentami domu. Dość prędko dowiedział się dwóch rzeczy: po pierwsze, celem imprezy było świętowanie urodzin Harper Callaway (ustawił swój prezent na stoliku przy kolorowych pudełkach; nie odnalazł w sobie dość śmiałości, by przerwać jej rozmowę z przyjaciółmi i złożyć życzenia) a po drugie nie było tu wcale innych wykładowców. Krążąc pomiędzy gośćmi (kilka osób się z nim przywitało, radośnie proponując różnej maści atrakcje, a kilka prędko odwróciło wzrok bądź wyszeptało coś z przejęciem do najbliższego ucha) usiłował odnaleźć Francisa; chciał się przywitać i pożegnać. Mógł co prawda wyjść po prostu, ale skoro poświęcił już przybyciu tutaj tak wiele, uznał za rozsądne wymienienie z nim kilku choćby słów.
Uśmiechnął się lekko kiedy go dostrzegł. Głośna muzyka i chaos zdawały się idealnie do niego pasować; tym bardziej jednak Vincent spostrzegł, że on sam nie jest w stanie wpisać się w ramy ów świata. Słysząc swoje imię drgnął i wykonał ku niemu kilka kroków, nie zważając na otaczających ich ludzi. — Skłamałeś — powiedział jedynie, kiedy się ku niemu nachylił — naturalnie dlatego, że muzyka była zbyt głośna, by móc odbywać swobodną rozmowę. — Więc wrócę do domu — dodał, przez ten cały czas posługując się francuskim. Chyba nigdy, poza pierwszym wykładem, nie wymienili ze sobą słów w innym języku.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Ostatnio zdarzało mu się myśleć o Vincencie częściej, niż by sobie tego życzył.
O tych nadgarstkach, zawsze rozmyślnie przysłoniętych ciężkością materiału.
O oczach, bezbrzeżnych, otoczonych szpiczastymi, ostrymi skałami, o które tak łatwo można było się rozbić i nad którymi zawsze panował sztorm.
O sposobie, w jaki wypowiadał jego imię — gładko, swobodnie, całkiem inaczej niż ktokolwiek, kogo Francois znał; jakby urodził się z tymi ośmioma literkami uścielonymi w ustach.
O jego wąskich wargach układających się w kształt zdania: powinieneś grać.
O jego żonie, która nie miała poczucia humoru i — jak Baudelaire podejrzewał — nagminnie zaglądała mu przez ramię, kiedy obejmował w dłoniach telefon.
A także o tym, jak wyglądałby pośród jego świata. Tego kolorowego, głośnego chaosu, w którym zawsze grała muzyka i który tak poważnie odstawał od uczelnianego porządku. Zastanawiał się, czy nieformalny, naturalny strój ukazywałby bladość skóry jego rąk (może zamiast ścieżek ułożonych z blizn, znajdowały się tam tatuaże? Obsceniczne, wulgarne; takie, których nie wypadało odsłaniać na uniwersytecie?), albo czy jego tęczówki, wraz z usposobieniem, ocieplały się po wyjściu na słońce. Francois był pewien, że nigdy nie przyjdzie mu poznać na te pytania odpowiedzi — a potem właśnie dostrzegł go w tłumie. Okrytego w ten sam rodzaj ubrań, co zwykle. Udekorowanego w chłodne odcienie barw zmieszanych ze sobą w tęczówkach. To, że Vincent Chenneviere mimo uciekających chwil, pędzących słów i marzeń, płonącego świata, zmieniających się gustów, planów i nadziei, pozostawał taki sam.
Tylko troszeczkę. Wybaczysz mi? — palec wskazujący lewitujący kilka milimetrów nad kciukiem ukazać miał błahe rozmiary tego oszustwa. Usta natomiast, kreślące się w niepoprawnym uśmiechu (nad jakim nie potrafił zapanować) wskazywać miały na ekscytację, jaką darzył ich niezwiązane z uczelnią spotkanie. A także fakt, że stali tak blisko siebie. — Mnie o ciebie nie pytali, ale jest tu dużo profesorów — podkreślił skrawek swojej prawdomówności, zataczając soczyste koło w powietrzu (jednym z tych palców, które wcześniej posłużyły mu za jego prywatną miarę kłamstwa), mające ukazać okalających ich imprezowiczów. Wyróżniające się z tłumu osoby, które miał na myśli, może i nie były stare, ale na pewno też nie były młode — a więc automatycznie wziął ich za wykładowców.
W porządku, chodźmy do twojego domu! — przystał na rzuconą propozycję, starając się przekrzyczeć tłum — vincentowa sylwetka poczęła się już bowiem boleśnie oddalać, odbierając im przejrzystość słów. Pragnął ją więc dogonić — łapczywie i nazbyt nierozważnie, bo już po pierwszym niezgrabnie postawionym kroku, jego stopy niefortunnie się splątały; tak, że utracił swą równowagę. A nie chcąc upaść na zlepioną alkoholem ziemię, pochwycił się koszuli Chenneviere’a, ciągnąc ją tak brutalnie do dołu, jakby próbował zedrzeć ją z jego ciała. — Przepraszam, jakoś dziwnie się czuję — wyjawił, próbując odzyskać władzę nad rozlewającymi się kolanami — wciąż przy tym zakleszczając palce na cząstce vincentowej odzieży. Stabilizując swoją sylwetkę, spostrzegł z entuzjastycznym zaskoczeniem, jak niewiele skrawków przestrzeni ich teraz dzieliło. — Ładnie pachniesz — podzielił się z nim tym jednym, nazbyt intymnym spostrzeżeniem i filuternie wygiął brwi, mrużąc następnie powieki. — Jak zaproszenie do łóżka — wyszeptałby (bo przeważnie w tej typu bliskości słowa należało wypowiadać cicho i delikatnie), gdyby tylko muzyka nie rozbijała się z rozmachem o ich ciała. — A tak poważnie, to jak ciastka, które piekła moja babcia na święta. Smakowałyby ci — uspokoił go, wciąż nie wypuszczając z potrzasku swoich dłoni.


vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Czy i on myślał? O nim?
Być może o łączącej ich przyjaźni. O uśmiechu, który jakimś cudem przywoływał na jego poszarzałą, wyglądającą wciąż przeszłości twarz. O tych kilku chwilach, które spędzali razem i w których, jak się mu zdawało, przepadali bezpowrotnie. Opowiedział o nim Yvette; mhm, mruknęła, kiedy z czymś na kształt ekscytacji wspomniał jej pewnego ranka o jego talencie. Nie słuchała go. Był pewien, że nie zapamiętała nawet jego imienia. A było takie piękne.
F r a n ç o i s.
Zbyt wiele ich jednak dzieliło. Nie tylko wiek; podczas toczonych rozmów Vincent nie odczuwał różnicy podyktowanej upływem lat (sięgać po ten argument musiały osoby nazbyt nadęte i zniszczone jakąś własną, prywatną aferą), podpisując ją ostatecznie jako coś trywialnego. Były sprawy ważniejsze, tyczące się jego małżeństwa, rodziców, kariery. Całej tej traumy, w której próżno było szukać przyczyny. Był mdły, anemiczny, egoistyczny. Uzależniony od bólu, ostrza, cierpienia.
Ale coraz częściej myślał, że wolałby mieć obsceniczne tatuaże. Na nadgarstkach. Gorszące innych, może i jego samego.
Nie gniewam się — odparł, przekrzykując głośną muzykę. Wcisnął nawet na usta lekki uśmiech, niosący z sobą szczerość; może i czuł lekkie zakłopotanie w związku z tymże kłamstwem, ale przecież od początku wiedział. Gdy tylko Francis do niego napisał, gdy zdradził mu charakter imprezy; Vincent w i e d z i a ł, że nie spotka tam ani jednej, równej sobie osoby. — Z całą pewnością nie są z kadry JCU — wyszeptał, drażniąc wypowiedzianymi słowami delikatną skórę jego twarzy; może znajdowali się nazbyt blisko siebie. Może też właśnie z tego względu odsunął się tak płynnie, stanowczo wykonując kilka kroków do tyłu. Nie chciał jednak wychodzić. To znaczy, atrakcyjność imprezy zakrapianej szeptem zaciekawionych twarzy, których rysy kojarzył z uczelnianych korytarzy, zdawała się bliska zeru, ale jednocześnie powstrzymywała go przed tym, co nadejść miało późną nocą. Od jakiegoś czasu odnajdywał w samookaleczaniu wyłącznie przekleństwo; czasem (być może chwilę przed pierwszym nacięciem) gotów był poprosić kogoś o pomoc. Czasem chciał z tym skończyć. Ale nie potrafił; nie, kiedy był kolejnym duchem nawiedzającym zbyt duży i przepełniony zimą dom.
Więc kiedy Francis wpadł wprost w jego ramiona, uśmiechnął się z ulgą. Co prawda zamierzał zignorować rzucone przez niego słowa, a stan, w jakim się znajdował, powinien wzbudzić jego zaniepokojenie, ale Vincent po prostu odnalazł dla siebie szansę. Na to, by nie paść znów ofiarą własnych demonów. — Nie przepraszaj — choć powinien. Za te słowa, które choć niosły w sobie żart, nie powinny paść. Ani teraz, ani nigdy. Mimo wszystko oplótł go ramieniem, wpatrując się w niego z troską. Nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu; ani rozciągnięta koszula, ani bliskość, ani też te wszystkie słowa. Rozejrzał się więc, ponownie go ignorując. Nie mogli po prostu stać w tej absurdalnej pozie wśród świętujących, pijanych i nazbyt ciekawskich osób. — Co piłeś? I jak dużo? — spytał, kiedy dojrzał, jak zakładał, cel ich wędrówki. Gwarantując mu stabilność doprowadził go do kuchni, w której, co odkrył z ulgą, było mniej tłoczno i zdecydowanie ciszej. — Jakie to były ciastka? — dopiero kiedy nakazał mu usiąść na jednym z kolorowych krzeseł (trzy inne osoby, które szeptały o jakiejś Mandy, uciekły zagniewane) zdecydował się powrócić do wypowiedzianych przez niego słów. Sięgnął po szklankę, napełnił ją zimną wodą i podał chłopakowi. — Odwiozę cię do domu. Gdzie mieszkasz? — nie mógł go zabrać do siebie. Myśl ta zdawała się mu tak niewłaściwa, że wolałby opłacić mu nawet hotelowy pokój bądź zawieźć w dowolne miejsce, nawet jeśli mieściłoby się trzy godziny drogi stąd.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Nie potrafił przestać. Uśmiechać się, myśleć już tylko o nim, i — niestety — zapanować nad mdlejącymi kolanami, które (byłoby to bardzo urocze i wyrwane żywcem z romansów dla nastolatek), nie mdlały jednak z powodu tej niewinnej bliskości. Jedyną (a może jedną z nielicznych) reakcją francisowego ciała na ów ulotną zażyłość, był dreszcz wspinajacy się po jego plecach w chwili, w której oddech bruneta połaskotał go w odkrytą skórę szyi i policzka. Po twarzy przemknął wkrótce także cień irytacji — że widzi go tak słabo, niewyraźnie, nie do wytrzymania; a więc zsunął z nosa przyciemniane okulary i udekorował nimi swą czuprynę.
Nie są? To ktoś powinien powiedzieć im, żeby nie nagabywali studentów — odrzekł, przyjmując jakiś konspiracyjny ton głosu i badając wzrokiem omawiane sylwetki w taki sposób, jakby zebrało się wokół nich kolegium seryjnych morderców z całego świata.
Trzeźwość nakazywałaby mu poddać się niemałemu zdumieniu — nie tylko przez to, że Vincent posyłał mu uśmiech za uśmiechem, nie wściekał się o nieprzyzwoite słowa i był tak niespotykanie rozmowny; a dlatego, że w ogóle tu przyjechał. Dla niego. Ale Francis nie był tego wszystkiego do końca świadom — tak jak jego ciało nie było świadome swojego ruchu, plączącego mu bezdusznie nogi. A gdyby tylko wiedział, że przez swoje niezgrabne wiadomości — wysyłane bez umiaru i najmniejszego choćby wstydu — odciągnął Vincenta od zdobienia swych nadgarstków kolejnymi bliznami, dzwoniłby do niego już zawsze, bezustannie.
Rano chyba wodę, potem mrożoną herbatę, później coś jeszcze, ale spokojnie, wyszły z tego raczej dwa litry — uspokoił go, nie do końca rozumiejąc, skąd pojawiła się ta nagła (i jakże dziwna) troska o odpowiednie nawodnienie organizmu. — A ty? — nie bacząc jednak na swoje zaskoczenie, postanowił odwdzięczyć się podobnym zainteresowaniem. A potem pozwolił mu zaprowadzić się do kuchni (pozwoliłby zaprowadzić się w s z ę d z i e, choć wolałby, żeby okoliczności były nieco inne — chciałby na przykład posiadać większą kontrolę nad swoim ciałem i lepszą przejrzystość myśli), pośród tłumu w swych szaleńczych ruchach zdającego się rozmywać tak, jak czasem świat rozmywał się w wodzie, kiedy pływał. Nawigowany w kierunku krzesła, otarł się o mijającą go dziewczynę, którą — z powodu zupełnego przypadku — zamiast za ramię (by nie upaść) złapał kilka centymetrów niżej, posyłając jej wiązankę rozbawionych przeprosin, podczas gdy ona oddalała się już udekorowana w dwa okrągłe rumieńce, kręcąc bezradnie głową. — Słyszałeś? Mandy jest kurwą, puściła się z Brandonem — powtórzył głucho część plotek zasłyszanych przed momentem, dziwiąc się niezwykle, że w tym stanie udało mu się zrozumieć słowa kierowane obcym językiem. Zanim jednak przeszedł do konstruowania odpowiedzi dotyczącej ciastek, postanowił się jeszcze pochwalić. — Powiedziała mi kiedyś, że wyglądam jak młody Ben Barnes, co myślisz? — zapytał, w celu zademonstrowania ów podobieństwa wyginając jedną z brwi w niewielki łuk — zdawało mu się, że taką ekspresję niezmiennie przyjmuje wspomniany aktor.
Koszerne. Kurwa, korzenne. Z wanilią i miętą i miodem — odpowiedział w końcu, z wyrazem sennego uśmiechu — jakby przywoływał w myślach bardzo ciepłe i kolorowe wspomnienia ze świąt, albo próbował poczuć w ustach smak tych konkretnych wypieków. — Powinieneś przyjechać do mnie kiedyś na święta, mój tata by cię polubił, jesteś w wieku mojego najstarszego brata, a on woli go chyba bardziej ode mnie — prawdę powiedziawszy, nie miał pojęcia, czy było tak w rzeczywistości — na ten moment nie był nawet pewien, jak jego brat ma na imię. Mimo wszystko wolałby rozmawiać właśnie o tym: o ciastkach skonstruowanych z wykluczających się kompozycji smakowych i o bracie, który być może miał, a być może nie miał w życiu lepiej od niego, a także wyobrażać sobie Vincenta zaścielającego jedno z ogromnych, rzeźbionych krzeseł okalających wigilijny stół; nie chciał jednak odpowiadać na pytanie „gdzie mieszkasz?”, które to przecież nie mogło przynieść żadnych wyjaśnień. Westchnął głośno, oblizał usta i otoczył dłonią podarowaną mu szklankę wody, opierając ją na swoim kolanie. — Tam gdzie ty. A ty? — och, na pewno pomieszkiwał już na tym samym osiedlu — nieważne czym ów osiedle było. Francois sypiał przecież wszędzie.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Zastanawiał się nad tym. Zamknięty w przekleństwie swego umysłu, w którym to zawsze i bez przerwy był kimś lepszym innym, podejmował się słów i gestów, których potem nie miał odwagi przelać na rzeczywistość. A więc zastanawiał się nad wyciągnięciem ku niemu dłoni, którą, delikatnie i czule, pozbawiłby go pary przyciemnianych szkieł. Trochę żałował, gdy Francois zrobił to sam.
Czy faktycznie był rozmowny? Nie ująłby tego w ten sposób. Nie kiedy ciszą odsuwał od siebie te fragmenty rozmowy, którym nie był w stanie, z różnych powodów, sprostać. Przyzwyczajony jednak do swego milczenia, nie dostrzegał, że przy nim odzywa się częściej, śmielej. Że w tembrze jego głosu drga najszczersza sympatia. Poza tym, miał teraz na głowie ważniejsze kwestie, niż własne wycofanie czy te francoisowe okulary; pozwalając, by uczepiony jego ramienia zachował równowagę, musiał wymyślić sposób na to, jak mu pomóc. Jakże jednak miał podjąć jakiekolwiek działania, skoro nie wiedział, czego jest to wynikiem? — To… dobrze, całkiem dobrze — odparł z cichym westchnieniem, niewymierzonym jednak w Francoisa. Nie bezpośrednio. Vincent po prostu stronił zawsze od wszelkich używek; czasami upijał się samotnie w jakimś barze, ale stanowiło to zawsze preludium jego przekleństwa — pił bowiem dlatego, by odnaleźć się później z kimś obcym w hotelowym pokoju i przypomnieć sobie, dlaczego tak bardzo się nienawidzi. — A poza tym? Piwo? Tequile? — dopytał więc, uznając, że może to mieć znaczenie. Nie dostrzegał jeszcze, w jak bardzo złym znajduje się stanie; póki co sądził, że spożył o kilka kieliszków za dużo. Doprowadzenie go do kuchni miało być jednak chwilowym przystankiem w obranej przez niego misji — wbrew nieprzyjemnym okolicznościom zachłysnął się świadomością, że tym razem to on może komuś pomóc. On. Mężczyzna, który powinien leżeć teraz albo w trumnie, albo w szpitalu dla obłąkanych.
Myślę, że nie wiem, kim jest Ben Barnes — odparł, po raz kolejny ignorując wypowiedziane przez niego słowa. Nie z powodu złośliwości; Vincent naprawdę nie wiedział co takiego miałby mu na niektóre zdania odpowiadać. — Chyba nigdy takich nie jadłem — ale przynajmniej próbował. Podtrzymywać rozmowę i prowadzić ją ku nieznanemu im obu miejscu. Tym bardziej teraz, przekonany o tym, że rozmowa ta jest im potrzebna; nie chciał, by Francois zagubił się gdzieś w swej nietrzeźwej świadomości. — Chciałbym pojechać z tobą do Francji. I poznać twoją rodzinę — odpowiedział, tym razem już wbrew sobie. Bo nie powinien dzielić się z nim podobną nadzieją; pozostawało liczyć mu na to, że chłopak i tak nie zapamięta wiele z toczonej przez nich rozmowy.
Wypij wszystko — polecił mu, kucnąwszy przy zajmowanym przez niego krześle. Wpatrując się w głębie jego oczu, rozbieganych teraz i uraczonych sztucznym szczęściem wiedział, że mu ulegnie. Że popełni błąd. Resztkami rozsądku zaproponować chciał mu hotel, ale to mogło zostać odebrane jeszcze gorzej niż perspektywa zabrania go do swojego domu. — Jestem żonaty, Francois. Mieszkam z ojcem, który jest chory. Nie mogę zabrać cię ze sobą — sprawiło mu to ból. Czułby się pewnie lepiej wiedząc, że Baudelaire jest bezpieczny w jednej z gościnnych sypialni, ale Yvette nie byłaby wyrozumiała. Doszukiwałaby się w tym czegoś niewłaściwego, choć zapewniałby ją szczerze o tym, że po prostu musiał mu pomóc. — Jest ktoś, kto mógłby się tobą zająć? Mogę do kogoś zadzwonić? Spotykasz się jeszcze z Clementine? — spytał więc, mając nadzieję, że jego odpowiedź odsunie od nich nadciągające problemy.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Oczywiście chciałby go pocałować. Pośród rozdygotanego alkoholem, narkotykami i muzyką tłumu (ci o słabszej głowie już mylili kroki, wyglądając raczej jak ofiary epilepsji, nie jak uroczo bawiący się studenci przedstawiani w hollywoodzkich filmach), prześlizgując się między ciekawskimi spojrzeniami obmywającymi sylwetkę Francisa i Vincenta co kilka minut, może sekund, ale nie na długo — każdy raczej był zajęty przede wszystkim sobą. Poza tym, odkąd po uniwersytecie rozniosła się plotka (owszem, sam ją puścił w obieg) o związku Francisa z gwiazdeczką młodzieżowego kina, tą zadzierającą nosa i bardzo mściwą, która jednym skinieniem palca potrafiła zrujnować komuś życie (ta pogłoska również miała niewiele wspólnego z rzeczywistością), dziewczyny o kształtnych ciałach i długich rzęsach starały się raczej na niego już nie zerkać. Uważały chyba, że jedno nazbyt emocjonalne spojrzenie na jego powykręcaną czuprynę, zielone oczy i gęste brwi nadające tęczówkom hipnotyzującej głębi, mogłoby być dla nich zbyt niebezpieczne.
Nie do końca pojmował też cały ten problem o treści “profesorowie nie mogą migdalić się ze studentami, ani tym bardziej wskakiwać z nimi do łóżka” (zasada ta zapewne brzmiała bardziej oficjalnie i uroczyście, ale Francois nie czytał przecież regulaminu uczelni, by to wiedzieć), co tym bardziej wkładało mu do głowy niesione chórkiem szepty “no dalej, całuj”. Ale nie całował. Dlaczego? A choćby dlatego, że na Vincencie zależało mu bardziej, niż na innych, no i też trochę dlatego, że lekko się bał. Bo Chenneviere był dość nieobliczalny, a może po prostu Francisowi ciężko było przewidzieć jego następny krok. Nie wiedział na przykład, jakie ów pocałunek mógłby nieść konsekwencje — anulowanie stypendium, wywalenie z uniwersytetu, zepsucie jego paktu z Clementine, a może jeszcze rozpad cudzego małżeństwa? I, o zgrozo, może ktoś doniósłby o tym śmiałym eksperymencie jego rodzicom, którzy posłaliby go do pastora na egzorcyzmy i do końca życia chowali przed światem w swojej małej, zakurzonej i oblepionej pajęczynami piwnicy, w której tata trzymał zepsuty samochód, a mama owocowe przetwory?
No i czy Vincent w ogóle odwzajemniłby ten dotyk roztętnionych alkoholem ust na swoich wargach?
Chryste, jakbym wypił jeszcze trochę, to bym się zrzygał — odrzekł, nie do końca chyba zachęcając go do tego pocałunku. Ale stawiał na szczerość — prawdomówność, nieważne jak brudna i odpychająca mogłaby się zdawać, była jego dzisiejszą domeną. Liczył, że wiele na niej ugra. — Perry powiedział, że tych małych fioletowych lepiej nie łączyć z gazem bo coś tam coś tam, nie wiem, to był pierwszy raz, szeryfie — dodał, nie do końca będąc pewien, dlaczego ochrzcił go szeryfem — chyba dlatego, że przesadnie wypytywał go o dzisiejsze nawodnienie organizmu, co było bardzo dziwne i niespotykane, a stróże prawa też byli bardzo dziwni i zadawali niespotykane pytania.
Pragnienie złożenia na jego ustach namiętnego, długiego i bardzo intymnego pocałunku poglębiło się, kiedy w powietrzu zawisły słowa “chciałbym pojechać z tobą do Francji”, na co Baudelaire, w swym ckliwym uniesieniu trwającym zaledwie kilka sekund, chciał odrzec: z tobą zawsze czuję się jak we Francji, co było bardzo prawdziwe, ale też bardzo pochrzanione. A więc tylko się uśmiechnął; ślamazarnie, trochę uroczo, może też zaczepnie, jak to on. Po chwili naszło go jednak pewne pytanie. — I jak byśmy cię im przedstawili? — Sam nie był w stanie domyślić się odpowiedzi; bo przecież Vincent nie był ani jego profesorem, ani (jeszcze) jego kochankiem, ani jego chłopakiem, ani chyba nawet przyjacielem, choć co do tego Francois miał już pewne wątpliwości. Wlepiał więc w niego swoje zaciekawione spojrzenie, oczekujące na pewne deklaracje, a potem wraz z sylwetką bruneta zsunął się tym spojrzeniem ku ziemi. Podobało mu się to ułożenie. Sprawiało, że wszystko wewnątrz niego znów t o p n i a ł o, choć teraz już nie od specyfików krążących w jego krwi. — Okej, ale liczę po tym na jakąś nagrodę — postawił śmiało swój warunek, nadający jego oczom figlarnego błysku (ten zresztą zdawał się z nich nigdy nie znikać). A potem poprawił splot palców na mokrej szklance, uniósł ją ku rozognionym ustom i trzema łykami pochłonął całą jej zawartość — tak, jakby podczas tych kilku krótkich sekund zmarnowanych na katowanie gardła mdłymi falami mineralnej wody, mogło ominąć go coś bardzo istotnego i szczególnego, a więc musiał się spieszyć. Odsuwając już szkło od warg, przetarł je wierzchem prawej dłoni i lekko się skrzywił — substancja ta wywołała niewielkie nudności. — Kurwa, koszmar — podsumował krótko, uznając, że bliskość vincentowego ciała rekompensuje mimo wszystko tę chwilową niedogodność. Odstawił szklankę z głośnym hukiem na blat stołu, a by jeszcze trochę (nieznacznie, lekko, a jednak wymownie) przybliżyć się do Vincenta, obniżył trochę swoje ciało: łokieć prawej ręki oparł o kolano, podbródek ułożył na zgiętej dłoni, a zwężone purpurową pastylką źrenice wlepił w jego usta, poruszające się w rytm padających słów. — To chyba nie jest dobra pora na poznanie twojego taty — zgodził się, absolutnie nie zamierzając się z nim sprzeczać. A potem zamaszyście pokręcił głową. — Nie, nienienie, Clementine by mnie zabiła i pewnie zerwała umowę. Możesz zostawić mnie tutaj, tu też jest całkiem wygodnie — obiecał, prostując plecy i wychylając się nieco z krzesła; tak, by poszerzyć delikatnie obszar swojej widoczności. — Ej, Mandy! — krzyknął, namierzając wzrokiem skąpo odzianą blondynkę, udekorowaną w jasny róż. — Widziałaś gdzieś Sida, Carmen albo Joela? — reszty grzechów imion nie pamiętał, choć to właśnie z tymi osobami przybył dziś na imprezę. A potem dotarło do niego, że wciąż posługiwał się francuskim, a więc powtórzył pytanie tym razem po (miał nadzieję) angielsku.
Pojechali już, mówili, że muszą wcześnie wstać! — odkrzyknął mu wysoki, kobiecy głosik, opatrzony pewnego rodzaju zdziwieniem — albo nie spodziewała się spotkać go tu noc przed zawodami, albo w obecności profesora Chenneviere (a może jedno i drugie).
Biedna Mandy — szepnął, kiedy już odeszła. Wciąż miał w głowie tego całego Brandona i plotkujące o nich dziewczyny.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Vincentowi daleko było od myśli rozbijających się o pocałunki, czułości czy miłe słówka (czyli te, na które liczy się od tej jednej, upragnionej osoby, a które otrzymuje się przeważnie od kogoś z tła, tkwiąc w zdziwieniu, że w ogóle dochodzi do takiego zjawiska); Vincent bowiem zajęty był rozważaniami na temat własnej moralności, poddawanej samokrytyce. I pytaniom co inni zrobiliby na jego miejscu, choć odpowiedź zawsze, bez względu na gromadzone dane, padała taka sama: zadbaliby o bezpieczeństwo swego przyjaciela. Co prawda nie wiedział, czy Francois jego przyjacielem jest, czy raczej tylko kimś na kształt kolegi, ale był jednocześnie jedyną osobą, z którą Vincent ostatnio spędzał czas.
Więc może Francois był jego przyjacielem, a Vincent był zaledwie dla niego znajomym; relacje międzyludzkie nigdy nie wydawały się mu odpowiednio sprawiedliwe.
Nie myślał więc o tym, co pochłaniało teraz biednego francuza; ba, gdyby tylko jego usta zostały naznaczone pocałunkiem, Vince z całą pewnością powiedziałby coś w stylu “jesteś pijany” i od razu wybaczyłby mu tę pomyłkę, uparcie twierdząc, że w aurze zakrapianej alkoholem i bóg wie czym jeszcze imprezy łatwo dać się ponieść emocjom.
Tymczasem Vincent zamarł w milczeniu, ściągając z Francoisa spojrzenie. Dumał nad tym, jaki krok powinien być kolejnym; okazywało się nagle, że doprowadzenie chłopaka do kuchni było najłatwiejszą częścią udzielenia mu pomocy. Stroniąc od używek tego typu (czym, na boga, mogły być małe, fioletowe pastylki?) nie miał pojęcia, czy za kilka godzin Francois dojdzie do siebie, czy jednak lepiej byłoby go odwieźć na płukanie żołądka. I czy lepiej, gdyby położył się spać, czy jednak jego oczy za wszelką cenę powinny pozostać otwarte? Kiedy więc chciał pytać: kim jest Perry i czy nadal gdzieś tu krąży, wiedział już, że odpowiedź na niepokojące go pytania jest tylko jedna. Bo na wschodzie jego prywatnej krainy, gdzie zawsze było ciepło, wesoło i gościnnie, mieszkali na zmianę Linden oraz Shana, wykwalifikowani pielęgniarze jego ojca.
Jakkolwiek byś chciał — odparł, myśląc raczej o tym, że mógłby być jego przyjacielem, znajomym bądź kłamstwem utkanym ze słów “to jest Vincent, mieszkał kiedyś niedaleko, poznaliśmy się po drodze”, jeśli Francois uznałby poprzednie etykiety za kłopotliwe. Nie sądził, że w myślach jego krążyły także słowa takie jak kochanek bądź partner. A potem się uśmiechnął, co poniekąd było jedyną nagrodą, jaką był w stanie mu zaoferować.
Rzadko bywamy z ojcem w tym samym rejonie domu — nie przekonywał już Francoisa co do wadliwości jego pomysłu; to samego siebie chciał przekonać, że zagwarantowanie mu bezpiecznego noclegu jest jedyną słusznością. Ignorując jak zwykle większość wypowiadanych przezeń słów wstał; wygładził zgięcia na spodniach, powstałe przy okazji kucnięcia, udając tym samym, że nie dostrzega Mandy. Tej samej, która uwielbiała przychodzić na niektóre z prowadzonych przez niego na uczelni sympozjów, zawsze otulona nutą kokosowych perfum, przez które należało wietrzyć salę całą godzinę. — Gdybym cię tu tak po prostu zostawił — począł mówić, naturalnie po francusku, kompletnie nie przejmując się Mandy — nie zmrużyłbym dzisiaj oczu — zakomunikował, po czym westchnął cicho. Być może Francois naprawdę miał sobie poradzić. Być może nie był to pierwszy raz, kiedy przesadził z przyjmowanymi używkami. Wiedział jednak, że godzina po godzinie, wyznaczając czas między nocą, porankiem i rozpoczęciem nowego dnia, zastanawiałaby się tylko, czy Francois jest bezpieczny. — Chodź — polecił więc nagląco, wyciągając ku niemu dłoń. Wątpił, by chłopak dał radę dotrzeć do jego samochodu o własnych siłach.

koniec, kierunek dom vincenta
françois baudelaire
ODPOWIEDZ