inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Zszarzałe i nieistotne — takie było omijane przez cudzy wzrok auto, z lakierem przyoblekającym się zmatowiałymi plamami odciśniętymi nie tyle korozją, co długotrwałym działaniem podwyższonych temperatur; samochód od dwóch kwadransów stygnący pod równie zapomnianym domostwem, w którego strzelistych oknach nie paliły się żadne światła. Mężczyzna zaciskający dłonie na nagrzanej, szorstkiej kierownicy nie wpatrywał się jednak w opuszczony i obdarty z ludzkich śmiechów budynek, a wnikał przymglonym, ale wciąż czujnym wzrokiem do świata skrytego po drugiej stronie ulicy: obserwował sylwetki pokolorowane pomarańczową, przyjemnie przytłumioną powłoką wymyślnej lampy, sprzyjającej tak kameralnym spotkaniom, jak to rozgrywające się za oknem mlecznobiałego domu o numerze dwieście sześćdziesiąt pięć. Obserwował i czekał, obserwował i zastanawiał się; robiąc to zaciskał od czasu do czasu szczelnie powieki, a spomiędzy krótkich i błyszczących rzęs ulatywały namiastki przelanych wcześniej w nadmiarze srebrnych łez. Najstarsza ze zgromadzonych wewnątrz jadalni kobiet, elegancka i z płowymi włosami spiętymi w misterną fryzurę czyniącą ją jeszcze bardziej ciekawą, jeszcze bardziej dostojną i piękną, ustawiała na rozległym stole świeżo wyjętą z piekarnika pieczeń, a siedzący nieopodal mężczyzna uniósł się znad krzesła, wyciągając ku niej skwapliwie zaostrzone narzędzie do plastrowania; a jednak go nie użyto, nie od razu — każda z zebranych osób zamilkła, spojrzeniem uciekając do drzwi wejściowych; zupełnie tak, jakby oczekiwano czyjejś niezbędnej obecności. Orpheus wyobraził sobie, jakby to było, gdyby wkroczył teraz do piętrowej rezydencji położonej w jednej z najbardziej zamożnych dzielnic Lorne Bay, gdyby opieszale wsunął się do jadalni, a wówczas otuliłyby go słowa pełne ulgi: jak dobrze, że już jesteś, powiedziałaby najważniejsza z zebranych tam kobiet, zapewne judahowa matka, martwiliśmy się, dodałby ktoś z wytchnieniem, a on zaśmiałby się perliście, zbywając cudzą troskę niedbałym ruchem dłoni, jakoby nie potrzebował tych słów, nie potrzebował cudzej opieki i zmartwień stawiających go w głównej, najważniejszej roli. A jednak nie czekano na niego; podniesiono nóż, pokrojono parującą pieczeń i nikt już nie przejmował się osobą, której mogło brakować przy rozłożystym blacie z ciemnego drewna. To właśnie wtedy zdecydował się opuścić wnętrze wypożyczonego samochodu — pokonał odległość odsuwającą go od błękitnych drzwi i od judahowego życia, a następnie złamał każdą z zasad, jakich przyrzekli sobie starannie przestrzegać: nacisnął dzwonek, przeniknął do czyjegoś prywatnego świata, w którym nie było dla niego miejsca. Niedbałym i spiesznym ruchem otarł wierzchem nadgarstka zapuchnięte, pąsowe powieki, a napotykając westbrookową sylwetkę w drzwiach, uśmiechnął się blado. — Przepraszam. Wiem, że nie powinienem; wiem, że nie miałem tutaj przychodzić — powiedział z czarną barwą swojego głosu, jednocześnie zrezygnowany i pełen rozpaczy. — Byłem w jego domu, poznałem jego żonę i dzieci. Twój przyjaciel mnie zabrał. Wpuścisz mnie? Nie będę długo, obiecuję — wymamrotał zaraz, jakby słowa te spadły na niego bezwiednie, jak krople deszczu z ciemniejącego nieba.