Naprawdę nie chciał tego robić.
Nie chciał tu przychodzić, wiedząc, że będzie o n a. Jakby nie dość wystarczającą pokutą była poprzednia, idiotyczna impreza i znów starcie z przeszłością. Znów te same demony odbijające się w brązie wpatrzonych ufnie tęczówek. Znów ten sam uśmiech, ten sam zachłanny dotyk. Ale coś się z m i e n i ł o. I był kurwa pewien, że powód miał lśniące stalowym chłodem oczy. Oczy, które oparcie omijały jego sylwetkę, odkąd przekroczył próg baru. Oczy, przed którymi niezależnie jak bardzo się wzbraniał, przyciągały go magnetyczną siłą, przypominając o tym co zrobił i czego nie zrobił.
Nie przesunął dłońmi po delikatnie zarysowanej szczęce Rhiannon, tak jak zrobiłby to wcześniej. Nie oddał jej pocałunku, mimo, że mógł wziąć ją całą, gdyby tylko chciał. Ale nie chciał. I coś było ewidentnie nie tak. Tracił zainteresowanie. Nie pragnął, tak jak potrafił pragnąć - każdą molekułą własnej duszy. I czuł, o bogowie, czuł, że po raz pierwszy od dawna postąpił, kurwa, właściwie.
Trzymał się na uboczu, lawirując pomiędzy ludźmi. Kilka szotów z Apollo, żeby potem gładko uniknąć spotkania z Lemony. Czuł na sobie jej wzrok. Wiedziała, choć nie powiedziała ani słowa, nawet kiedy miała okazję. Hugo też nie wiedział. Żył w swoim świecie, podtrzymywany przez sztuczne powietrze pompujące mu się do płuc, a Huck odpowiadał za naoliwianie maszynerii. Kilka zdawkowych odpowiedzi, wystudiowany uśmiech rzucony do brunetki, którą skądś kojarzył, a która niezdrowo kręciła się w miejscu, kurczowo ściskając ramię nieznajomego chłopaka.
Był znudzony. Nie marzył o niczym innym, jak stąd wreszcie wyjść. Może nawet mógłby się niepostrzeżenie wyślizgnąć. Nikt by nie zauważył. Przynajmniej do czasu, w którym któreś z rodzeństwa przeszuka każdy kąt, w którym stał i napotka pustkę. Mógł się jeszcze przemęczyć. Wypić kilka piw, na które w c a l e nie miał ochoty. Nie był sobą. Czuł się niewygodnie w dopasowanej koszuli i jeansach. Czuł się niewygodnie we własnej skórze. Zwłaszcza, kiedy ona mijała go szybkim krokiem, zostawiając za sobą ogon w postaci unoszącego się w powietrzu zapachu bzu i agrestu konwalii. Znów, choć nieświadomie, doprowadzała go na skraj szaleństwa. Czysta udręka.
Głosy eksplodują w jego głowie, mieszając się z muzyką. N a p r a w d ę potrzebuje stąd wyjść. Nogi machinalnie prowadzą go w stronę bocznego wyjścia z tyłu budynku. Przed głównym wejściem będzie czekało zbyt dużo ludzi. Za dużo głosów. Za dużo interakcji, a Huck jest zmęczony. Kurewsko zmęczony tym wieczorem. Za uchylonymi drzwiami, oparta o fasadę budynku stoi drobna blondynka. Papieros zaciśnięty w ustach, brwi zmarszczone w poszukiwaniu - jak mniemał - zapalniczki. Damskie torebki, udręka kobiet. Powinien stąd pójść, nim zdąży go zauważyć i przyszpilić przerażonym gniewnym spojrzeniem. Ale ten drugi, przyzwoity wilk nagle traci głos. Poddaje się, bo w jakiś magiczny sposób Huckleberry Langford traci zdolność logicznego myślenia. Zresztą nikt nie powinien być zdziwiony, bo to nie pierwszy raz. Zamiast tego stąpa powoli, ostrożnie, przystając w odległości dwóch oddechów od jej ramienia.
- To pokojowa oferta - mówi, ale jego głos jest zachrypnięty. Wysuwa w jej stronę zapalniczkę. Jedną z wielu, które chowa po kieszeniach, jakby mnożyły się po każdej kolejnej imprezie. Z tym, że od jakiegoś czasu prawie na nie nie chodzi. - Możesz zatrzymać, jeśli chcesz - dodaje, chociaż jest niemalże pewien, że w ten sposób zapewnia jej narzędzie mordu, bo równie dobrze może złapać za zapalniczkę i cisnąć mu nią w twarz. Nie byłby wcale o to zły. Tak po prawdzie, zasługiwał na to. Czekał na to. - Mogę tu zostać? - przenosi spojrzenie ciemnobrązowych w tym świetle tęczówek na jej twarz. Znowu powinien odwrócić wzrok i dać jej święty spokój, ale nie potrafi powstrzymać się od powolnego błądzenia po delikatnej krzywiźnie jej nosa, gładkiej linii kości policzkowych i ustach, które doprowadzają go do obłędu.
I co jeśli, wcale nie może tu zostać?
Nie wie czy znajdzie w sobie tyle siły, żeby odejść.
candela fitzgerald
Myśli za to o Remusie i o tym, jak swobodnie się przy nim czuję. Myśli o występie i jaką sukienkę włoży (zapewne w odcieniach pudrowego różu) - rozmyśla o mamie, o jej szmaragdowych źrenicach i włosach do ramion w kolorze mysiego brązu i tym, że przedwczesną śmiercią nigdy nie było jej dane zobaczyć córki spełniającej swe marzenia.
Rozważa swoją przyszłość i przeszłość, ale nie pozwala by sylwetka Huckleberry'ego Langforda wślizgnęła się jej do głowy.
Wiedziała, że tutaj będzie - informacja o przybyciu chłopaka rozeszła się pośród wszystkich zebranych szerokim echem. Kto go zaprosił? Kto miał czelność pozwolić mu pojawić się na imprezie zorganizowaną głównie dla Candeli? Nie zamierzała się tym przejmować, nie miała zamiaru zaakceptować by odebrał jej jeszcze więcej rozsądku. Wiary w siebie.
Zdecydowała się na najlepszy pomysł - i g n o r a n c j ę - i choć niejednokrotnie głowa Fitzgerald kierowała się w stronę intruza przybysza. Większość czasu skupiała się na innych inicjatywach, rozmowach śmiechu, tańcach z najbliższymi w tłumie. Nie zauważała, że szklanka coraz częściej robiła się pusta, a zamawianie wszelakich alkoholi stawało się dla blondynki nieodłączną częścią rozrywki w trakcie dzisiejszego dnia. Spojrzenie zaczynało być lekko zamglone, nogi powoli odmawiały posłuszeństwa - sprawiając wrażenie odrętwiałych, niczym jak z waty - ale to nie przeszkadzało dziewczynie by płynnym ruchem wchodzić w dalszą konkluzję zdarzeń.
Nie była aż tak pijana, chwiejny krok według niej był zaledwie odzwierciedleniem dobrej zabawy - zresztą nie imprezowała często, skupiona na swych życiowych celach większość wolnego czasu spędzała na salach treningowych. Upragniony zespół, był już na wyciągnięcie ręki - wystarczyło jedynie by najbliższy piątek przeszedł zgodnie z planem. Przygotowywała się na tą chwilę całe życie - poświęciła niemal wszystko, by znaleźć się w progach francuskiej szkoły baletowej.
Nie wyszła sama, zdecydowanie bardziej spita Lemony wymknęła się razem z nią, by nagle na zewnątrz zniknąć w objęciach kolejnego upiora Apollo Lanfgorda. Nigdy nie potrafiła zrozumieć ich relacji, niby byli zawsze blisko - a jednak dopiero w upojeniach alkoholowych ukazywali przed innymi oblicze swojego układu. To jak ją ściskał i wpychał język do ust. F u j. Candela, aż musiała odwrócić wzrok.
Oparta plecami o szarawy budynek, błękitnymi tęczówkami błądziła po twarzach wszystkich uczestników. Prawie nikogo nie kojarzyła, ale czy to nie oczywista oczywistość? Serce dawno oddała baletowi, przez co zupełnie odizolowała się od relacji międzyludzkich. Nie musiała nikogo znać, by znano ją - chlubę Lorne Bay - osobę, która ma jako jedyna szansę wyrwać się z tego przeklętego miasteczka.
Rzadko paliła, paczkę zwędziła przyjaciółce nim ta pokiereszowała się w ramiona kochanka. Trochę taka kara, za zostawienie jej tu samą. Niech ma, niech cierpi. Niestety, zaistniał jeden szkopuł - brak ognia, co było dla spragnionej tytoniu blondynki aktualnie największym utrapieniem. Powrót i znalezienie Remusa lub Hugo wewnątrz - graniczyło z cudem, za duży tłum - za bardzo byli rozchwytywani.
Niespodziewanie przed jej twarzą odnajduję się wymarzony przedmiot, unosi głowę wyżej, a spojrzenie Caeli krzyżuję się z tymi najbardziej znienawidzonymi oczami. Odruchowo marszczy brwi i odbiera zapalniczkę z ręki - odpala papierosa, a po chwili wrzuca ją do torebki.
Z początku mu nie odpowiada, ucieka wzrokiem przed siebie, i choć bardzo tego nie chcę dłonie zaczynają jej drżeć. Dlaczego on nie może zostawić jej w spokoju? Wiecznie się pojawia, nieustannie orbituję obok - jakby była jego o f i a r ą, do której bez przerwy celuje z broni. Zawsze prosto w skroń.
Nie, spierdalaj. - Rób co chcesz. - po wzruszeniu bezradnie ramionami, oczyma sięgając do obściskującej się znanej im pary. - Nie mam ochoty na rozmowy. - zaznaczyła, czując się nieco pewniej. Tutaj jej nic nie zrobi, nie zaatakuję - za dużo świadków. Chmura szarego dymu wydostaję się spomiędzy pełnych warg.
O n a - ubrana choćby w cień, szmatę, zaledwie zalążek durnej, tiulowej sukienki - czy trykotu, bo taka chyba była prawidłowa nazwa - stanowiła największą torturę w jego podświadomości. Im bardziej próbował się jej pozbyć z głowy, tym mocniej wpijała się swoimi szponami paznokciami głębiej, zachłanniej, nie pozwalając mu nawet przez ułamek sekundy o sobie zapomnieć. Wciąż doskonale pamięta jedwabistą gładkość jej łabędziej szyi, to jak się łamała pojawiały zagłębienia w miejscach, w których naciskał na nią palcami. I chociaż teraz, brutalnie trzeźwy wie, że to było złe, w jego ciele rozpala się pragnienie, żeby jeszcze raz ułożyć klatkę palców, jeden obok drugiego, wzdłuż cienkiej pajęczyny prześwitujących przez skórę żył. Tym razem, z namaszczeniem przesuwając palcami po jej gładkiej linii.
Wie, że tego nie powtórzy. Teraz. Nigdy. W żadnym innym uniwersum nie złoży delikatnego ukąszenia pocałunku na mlecznobiałej fakturze. Tej samej, którą przyozdobił fioletami, zmierzchu odciśniętymi w napadzie szału.
I, słodki Boże, ta udręka nie ma końca.
A mimo to, oprócz kilku szotów - to nic, jak na weterana alkoholowych libacji - nie ma zupełnie ochoty na nic więcej. Nie sięga po ochoczo podsuwane w jego stronę kolorowe drinki. Prawie nie zwraca uwagi na ręce przewieszone przez jego szyję. Ledwie widzi rozpalone gorączką pożądaniem oczy i usta wydęte w kształt serca, co jakiś czas rozchylające się, żeby wysypać z siebie kilka słów. Słów. Zdań. To nie ma znaczenia, bo kiedy się wysypują, opadają na posadzkę i nikną przydeptane podeszwą jego buta. Mruczy coś pod nosem - chaotyczne wytłumaczenie, chociaż tak naprawdę wcale nie musi się tłumaczyć. Nie ma na to ochoty, ani na oglądanie swojego brata bliźniaka pożeranego przez Aborygenkę, której szczerze nienawidzi nie cierpi. Tak po prawdzie, nie ma już nawet siły jej nienawidzić. Coś w nim kruszeje, mięknie. Rozlewa się we wnętrzu i topi organy.
Jedno jest niezmienne. Ten sam, palący od środka ból. Nieco przytępiony, ale wciąż wyraźny. Ból, któremu na pewien czas oddał swoją duszę, zatracając się w nim bez końca, zupełnie jakby leciał w głąb króliczej dziury. Jeszcze nie tak dawno, pozwoliłby zniknąć mu pod strumieniem alkoholu. Nie stroniłby od czerwonych kubeczków, piwnego ping ponga i wszystkich innych używek, z narkotyczną miękkością rozpływających się na języku. Nie umie nawet nazwać tego stanu. Trochę jakby znajdował się poza powłoką własnego ciała, dryfując ponad granicą imprezy, miasteczka, całego, jebanego świata.
Omijał ją wzrokiem, ale i tak widział - chwiejny krok, lśniące doskonale znaną jemu samemu euforią oczy, niedbale rozrzucone po ramionach włosy. Widział, że jest zalana w trupa pijana. Rzadko widywał ją w takim stanie. Nawet wtedy, kiedy nie dzielił ich gruby mur, odgraniczający oba niepasujące do siebie światy. Zawsze to Hugo ze swoją słabą głową, zataczał się odbijając od ścian, samochodów i wszystkiego co stanęło na jego drodze, a ona, choć podchmielona zawsze trzymała pewien poziom. Czy może bardziej dosłownie - pion.
Nawet teraz, płochliwie na niego zerkając, wzrok ma mętny. Boi się. Naiwnie byłoby wierzyć, że po tym wszystkim się go nie lękała. Nawet, jeśli uważał, że jej siła była nieporównywalnie wielka w stosunku do filigranowego ciała. On był trucizną. Rozważnie było się go obawiać. Cechą trucizny było to, że jeśli nie znalazło się odpowiednio szybko antidotum - zabijała. Czasem powoli, czasem od razu. I chociaż w końcu dotarło do niego, że wcale nie chciał już być trucizną, sam nie potrafił już znaleźć na to antidotum.
Za późno.
- Jesteś pijana - zauważa, sięgając do tylnej kieszeni spodni po własną paczkę papierosów. Wtyka jednego do ust, przez chwilę nie obarczając jej ciężarem swojego spojrzenia. Cienka smuga dymu krzyżuje się ze strużką wypuszczoną spomiędzy jej ust. Albo jest jebanym masochistą, albo psychopatą, bo zamiast odwrócić się plecami do ściany, wciąż stoi na przeciwko niej i znów podejmuje wędrówkę wzrokiem po jej ciele. - A na co masz ochotę? Na picie na umór? Nie pasuje ci to, Caeli - kręci głową, odsuwając się pół kroku w tył. Przydługie kosmyki włosów - powinien je już dawno obciąć - rozsypują się na jego czole. Odgarnia je ruchem ręki. Chciałby zadać jej więcej pytań, ale cokolwiek ciśnie mu się na język, zastyga na jego koniuszku i pozostawia po sobie gorzki posmak piołunu.
candela fitzgerald
Dlaczego nie potrafi się go wyzbyć z głowy?
Zatruł ją. O z n a c z y ł. Wcisnął swe macki, wprowadził w stan hibernacji, gdzie nie potrafiła ruszyć kończynami. Coś jej wtedy zrobił. Coś o wiele okrutniejszego, niż zaciśnięcie palców na krtani.
Zawsze wydawało się jej, że jest najsilniejsza - pewna, płynnie komponująca ze światem. Artystyczna dusza, wprawiała ją w poemat porozumiewawczy z matką naturą. Candela Fiztegrald kochała żyć, egzystować wedle wyznaczonych schematów. Radziła sobie z każdą przeciwnością, zatrzymując się tylko wtedy gdy potrzebowała złapać oddech.
Pięła się powolutku ku swym celom, a jej szeroki uśmiech - najczęściej rozweselał innym dzień. Posiadała osobowość marzycielki, spokojnej wędrującej pośród tłumów i zawsze mądrze rozważającej każdy swój kolejny krok.
Aktualnie prawie nic nie pozostało z tamtych cech.
Podkrążone oczy, niedbałość w szczegółach, w y c o f a n i e - pchało ją ku ramion nieodłącznej desperacji. W panice, w drżeniu dłoni i malinowych warg za każdym razem gdy wychodziła z nawiedzonej gotyckiej posiadłości, w pośpiechu odwracała się za siebie. Nie raz, nie dwa, w kurtynie czarnych łez dostrzegając jego ledwo tlącą się sylwetkę, jakby zawsze był obok - gotowy do ataku.
Czasami wciąż odczuwała jego gorący nasiąknięty alkoholem oddech na swej łabędziej szyi - pogardę w oczach i pięknie wyrzeźbioną grecką szczękę, gdy z całą siłą, wściekłością przyciskał jej ciało do zimnej ściany.
Obiecała sobie, że tego nie wybaczy, i mimo próśb, groźb pewnej Aborygeńskiej piękności nie wypuści pary z ust. A jednak gdy czas mijał, i istota zdarzenia wpływała na bystry umysł doprowadzając do rzeczywistej aury swego zwątpienia. Idea wydania go na spustoszenie, obrzucenie kamieniami stawała się coraz częściej kusząca.
Niech cierpi, niech poczuję - niech zda sobie sprawę, jak to jest gdy jest nachalnie odbierany oddech.
Nie dziś, nie teraz - nie nadszedł na to jeszcze czas, pozwoli poczuć mu się pewnie, by w końcu, w ostatecznym rozrachunku zawziętej wojny uderzyć z o wiele większym impetem. Aż odczuję kolizję. Nie była zawistna, nie była podła - lecz trunek płynący po wysuszonych żyłach, bezustannie dodawał jej odwagi. Aż kpiła, aż drżenie ustało wymieniając się z chwiejnym chodem.
Miał rację. Dziś nie była sobą, a jego lustrzanym odbiciem.
Spójrz kogo stworzyłeś.
Chmura szarego dymu przeistaczała się przez ich sylwetki, przy samych koniuszkach łącząc się ze sobą w nierozpoznawalne abstrakcyjne dzieło. Oczy wciąż posiadała za mgłą, rozchwiane - być może delikatnie zdezorientowane. Wiedziała gdzie i z kim jest, co robi - do kogo powinna natychmiast wrócić, ale przez stan głębokiego upojenia z umysłu blondynki odlatywało kilka wspomnień z tego konkretnego wieczora.
Jutro będzie źle, jutrzejszy dzień będzie utrapieniem.
- Wolę być pijana, niż skazana na Ciebie. - wzruszyła ramionami, pozwalając sobie na krótkie zerknięcie poprzez obdarzenie całej sylwetki napastnika. Prawa brew odruchowo pofalowała jej do góry, a usta wygięły się w kwaśnym, złowieszczym uśmiechu. To żeś mu powiedziała, Caela.
- Aha. - odburknęła, a pomarańczowy filtr od papierosa ponownie znalazł się pomiędzy ustami. Trzy wciągnięcia, aż do płuc - jak rasowa palaczka ze slumsów, obróciła się bokiem - a odkryte ramie docisnęła do chłodnej konstrukcji budynku. - Czyli Ty masz monopol na to, aby schlewać się w trupa i rozczarowywać wszystkich dookoła, a ja mam siedzieć cicho i tańczyć jak mi zagrasz? - prychnęła, łapiąc za kosmyk swych długich włosów, który okręciła wokół swego wskazującego palca. - Czego Ty chcesz, huh? - wycedziła, tym razem heroicznie nie odwracając spojrzenia. - Jeżeli masz mi pieprzyć i użalać się nad uchem, to spierdalaj. - nieważne co by teraz zrobił, co powiedział - w jej oczach był na pozycji spalonej.
Niszczył to co piękne. Cokolwiek mu wpadło pomiędzy palce, kruszyło się i niszczało. Tłukło się i rozpadało na drobne odłamki, zupełnie jak porcelanowy łabędź, którego kupił z myślą o niej... Zatruwał relacje i sączył się pomiędzy rany, rozrywał skórę i odzierał kolejne warstwy, by jak śliski wąż wpełznąć prosto w sam rdzeń istoty - do duszy. Każda z tych o z n a c z o n y c h, musiała ostatecznie skończyć z wypalonym piętnem. Ale to na jej duszy zależało mu najbardziej i nie potrafił wyjaśnić tej obsesji tego magnetycznego przyciągania, które kończyło się jak zderzenie meteorytu z ziemią - k a t a s t r o f ą.
Równocześnie przez cały ten czas niszczył siebie. Kawałek po kawałku wydzierał z wnętrza człowieczeństwo. I choć zawsze balansował na krawędzi, rok temu przekroczył granicę, kończącą się przepaścią. W ciemności z której go wydarto, ona była światłem. Płomieniem skrzącym się od lat poza zasięgiem jego ręki. Płomieniem, który utrudniał mu zatopienie się w mroku. Płomieniem, który za wszelką cenę musiał zgasić, żeby zjednoczyć się z gęstniejącą ciemnością.
A wystarczyło, żeby stanął w jego blasku i pozwolił skąpać się światłem. Mógł podjąć to ryzyko i wcale się nie sparzyć, ale to wymagało zrzucenia z siebie pancerza, wyzwolenia się z klatki, którą sam wokół siebie wyhodował. Klatki, w której czuł się na pozór bezpiecznie, a która odgradzała go od emocji. Od bólu rozprzestrzeniającego się po duszy jak zaraza. Bo przez cały czas bolało i to było nie do zniesienia. Zatem zaryzykował, ale zamiast wybrać światło, odciął się od uczuć, drążących ścieżki w jego wnętrzu. Przestał czuć, ale to wcale nie było dobre. Gdy nie czuł, jakaś cząstka w jego wnętrzu desperacko chciała poczuć więcej - c o k o l w i e k. I ten dziki instynkt, budził w nim coś pierwotnego, furię, która przejmowała kontrolę nad jego ciałem, po wszystkim porzucając je na rozdrożach, bez żadnego kierunkowskazu.
Ale nie można nie czuć wiecznie. Może był za słaby. Może jego umysł nigdy nie był gotowy na ostateczne pozbawienie się ostatniej cząstki siebie. Wszystko w końcu do niego wróciło. To przed czym uciekał znokautowało go i kiedy wreszcie zaczął znowu czuć, bolało jak diabli. To był ten rodzaj bólu, który przenikał do kości i palił żywcem. Najgorsze zaś było to, że podzielił się jego cząsteczką właśnie z nią i powoli go to zabijało.
Widział w niej odbicie tego wszystkiego, co na nią sprowadził.
Powinna krzyczeć. Krzyczała.
Powinna komuś o tym powiedzieć. Nie powiedziała.
Powinna trzymać się od niego z daleka. Ale on nie potrafił przejść obok niej obojętnie.
Była jego remedium - a on jej trucizną. W ich DNA wpisana była walka. Jedno nie mogło żyć bez drugiego. Tylko jedno mogło wygrać. Ale co, jeśli trucizna jest tak silna, że odtrutkę zmieni w swoją wierną kopię?
Obserwował jej tęczówki topiące się w alkoholowej mgle i desperacko pragnął to wszystko odkręcić. Gdyby mógł sobie czegoś zażyczyć, zażyczyłby sobie, żeby nigdy go nie spotkała. Ale tego nie dało się już cofnąć.
- Pijana, a nie zalana w trupa - mruknął, krzywiąc się przy tym spostrzeżeniu. To on był tego powodem. Zresztą sam przez wiele miesięcy też wolał być pijany, niż skazany na siebie. W jej słowach kryło się zbyt wiele tego, co prześlizgiwało się pomiędzy jego myślami, szepcząc, że nie da się go znieść. Ani na trzeźwo, ani wcale. Zresztą jakby mogło się dać, skoro tak długo nienawidził samego siebie?
- Nie - przerwał jej. Krótko, być może za głośno. Może nawet nie zauważył, jak jego ciało przechyliło się w jej stronę, a stopa postawiła krok w przód, znów zawłaszczając sobie tą samą przestrzeń, którą jej chwilę temu oddał. - To, że ja rozczarowuję wszystkich już wiemy - ona przekonała się o tym aż nazbyt dobrze. Zerknął przelotnie w stronę nawiniętego na palec kosmyka i mimowolnie podążył dalej, w stronę jej przeklętej szyi. Na krótko zawiesił na niej wzrok, po czym zacisnął na ułamek sekundy powieki. - Krzycz, drap, uderz mnie, jeśli ci to pomoże. Zniszcz mnie - już go niszczyła, a on zniszczył ją. Chciałby, żeby go zniszczyła równie mocno. Albo bardziej. Niech niszczy go tak, jak na to zasługiwał.
Niech zniszczy w nim tą zgniliznę, która zatruwa jego serce.
- Tańcz tak jak chcesz. Przecież to potrafisz. Jesteś lepsza niż to całe gówno - lepsza niż ktokolwiek kogo znał. Dlatego to ona była płomieniem, a on ćmą ciemnością.
Nie wiedział czego chciał. Nigdy nie rozgryzł tej zagadki, dlatego milczał, mierząc się spojrzeniem z błękitnymi tęczówkami, z których wiał przenikliwy chłód.
- Nie przypominam sobie, żebym się nad czymś użalał - strużka dymu powędrowała w jej stronę, rozpierzchając się nieopodal twarzy. Był skurwysynem. To też było zapisane w jego DNA.
candela fitzgerald
Bała się. Non-stop powracając do tej samej historii, odtwarzając ją w kółko niczym niekończącą się melodię w baśniowej szkatułce. Otwierała. Zamykała, a nutka grozy przeistaczała się do jej elfich uszów wycinając jeszcze większą dziurę i tak w poharatanym sercu.
Niczego nie rozumiał. Nic nie dało mu się wytłumaczyć. Piął się po wyżynach rozłamu, pozwalając by mrok zasłaniał błękit jego oczów, by żałoba zrównała się z wściekłością - a anarchia przejęła kontrolę nad ciałem.
Zachłyśnięty alkoholem, wcale nie myślał racjonalnie, nie rozważał innych opcji - tak desperacko oczekiwał odpowiedzi - nie będąc przy odpowiednim stanie by móc zadawać właściwie pytania. W tym całym szale, zapomniał o jednym najistotniejszym fakcie: ona też straciła Cartera White.
Chłopca o kolorze włosów jak uśmiech słońca, zielonkawych iskierkach w łobuzerskim spojrzeniu, i każdym ruchu ciała, które świadczyło o pełni życia jaka się w nim kryła.
Nie była winna jego śmierci, nie była winna miłości jaką ją obdarzył - a którą z całych sił próbowała odwzajemnić. Był o d p o w i e d n i, był tym, z którym ona powinna była być.
W pewnym sensie przypominał jej nawet Remusa, tego sprzed odsiadki - gdy nic, ani nikt nie potrafiło go zranić. Zawsze radosny, zawsze z jasną czupryną rozwianą przez wiatr - z wiecznie bialusieńkimi zębami wystawionymi na wierzch. Chcącym żyć, chcącym władać swoim losem - nie pozwalającym się złamać, niestety do czasu póki zachłanny cierpienia świat nie złamał jego.
Chyba to było najgorsze, że w świetle następnego dnia, okrutnego poranka kiedy strugi promyków słońca odkrywały purpurowe blizny na łabędziej szyi Fitzgerald nie miała nawet szansy by opłakać swego zmarłego kochanka.
Bo płakała przez Hucka, wylała tysiące łez do wnętrza swej jedwabistej poduszki - nie umiejąc podnieść się z łóżka, tygodnie ukrywając się w czterech ponurych ścianach nowego pokoju, gdzie miała nadzieję - że już nigdy jej nie odnajdzie.
Dziś po ranach, oraz straconej na potępienie Caeli nie było śladu.
Dziś wpatrywała się w niego nowa odmiana osobowości, bez strachu, bólu - czy udręki. Błękitne oczy były przesiąknięte kpiną i rozczarowaniem.
Dziś pragnęła by cierpiał.
- Nic mi nie pomoże Huck. - stwierdziła, a szary dym ponownie wplątał się do kobiecych płuc - kilka wdechów, kilka wydechów. Prawdopodobnie musiałaby wypalić całą ramę papierosów, aby wyzbyć się tego całego stresu jaki ją otaczał, gdy Langford znajdował się obok. - Ani też nic od Ciebie nie chcę. - jeżeli tego oczekiwał, musiał wiedzieć - że Candie nie podejmie się walki aby go uratować, nie założy metaforycznych bokserskich rękawic i nie zacznie walczyć z jego mrokiem. Dosyć. Dość jakichkolwiek interakcji.
- Przestań. - wycedziła przez zaciśnięte zęby, a pomarańczowy filtr opadł na zimny chodnik, który zaraz przygasiła swoją szpilką. - Przestań próbować mnie podbudowywać. - kiedy niedawno próbowałeś mnie zniszczyć. Westchnęła nerwowo przygryzając dolną wargę, jasne spojrzenie powędrowało z powrotem po tłumie ludzi w próbie odszukania w nim przyjaciółki. Bingo! Lemony z zachwyconą miną wsiadała właśnie do taksówki, gdzie dołączał do niej Apollo.
Ehhh, no nic. Chyba powinna się tego spodziewać, nie raz, nie dwa gdy w pobliżu pojawiał się drugi z bliźniaków, młoda Aborygenka zupełnie traciła dla niego głowę.
- Nic tu po mnie. - mruknęła, jedną dłonią odpychając się od ściany, aby sprytnie wmieszać się w otoczenie i zniknąć spoza zasięgu wzroku oprawcy, tuż do wewnątrz - usiadła przy stoliku, gdzie znajdował się Goldsworthy i reszta zgrai.
Nie musiał umieć czytać jej w myślach, żeby wiedzieć, że z ich dwojga nigdy nie wybrałaby jego. Nie musiała nawet rozchylić ust, żeby wypadł spomiędzy nich wyrok, bo on, jeszcze nim sam siebie skazał na potępienie, zawsze był tym drugim. Tym, któremu brakowało chłopięcego uroku. Wdzięku, który Carter roztaczał wokół siebie, chowając psotne iskierki w głębinie zielonych tęczówek. Tym bardziej skrytym w porównaniu do ekstrawertycznej aury, którą roztaczał wokół siebie jego przyjaciel. Nigdy nikt go nie chwali za uprzejmą pomoc, mimo, że zwykle w niej tkwiły zawoalowane korzyści. I wreszcie, co najważniejsze, nie kradł, nie kłamał i nie serwował nikomu bezczelnie półprawd.
Ale tego nikt nie widział.
Nikt nigdy nie dostrzegał kpiącego uśmieszku, czającego się w uniesionych kącikach ust, ani złośliwego błysku skrytego w gęstwinie złotych włosów. Może gdyby kiedykolwiek dojrzał w nich rywala, ich losy potoczyłyby się inaczej. Czasu jednak nie dało się cofnąć. Miał nigdy nie poznać odpowiedzi na pytania, których nigdy nie będzie mógł zadać. Naprzemiennie obwiniając to siebie, to jego, za to co się stało i do czego nigdy nie doszło. Problem w tym, że obwinianie jego nie wystarczyło. Był wtedy bardzo z ł y. Głodny. Rozwścieczony. Ona nigdy nie była winna. To jej prawo mieć wybór, chociaż znała wyłącznie przekłamany obraz, nie miał wystarczająco dużo siły odwagi, żeby jej wyznać prawdę. Zatem i on sięgnął po półprawdę.
Sięgnął po znacznie więcej, odbierając jej prawo do czucia się bezpieczną.
Nie musiał więc czytać w jej myślach, żeby wiedzieć, że jeśli miałaby wybrać, wolałaby, żeby to on wtedy umarł.
A może po prostu to było jego pragnienie, które nigdy nie miało się ziścić?
Żałował, że nigdy nie nauczył się od Cartera, jak zamrażać czas spojrzeniem ścinającym z nóg. Jak uśmiechać się tak, żeby nie był to wyłącznie ociekający fałszem grymas. Jak mówić, żeby być słyszanym. Jak sięgnąć w głąb siebie i dotknąć emocji, których nie potrafiło się nazwać. Jak dotrzeć do cudzych serc, uwerturą kłamstw.
Jak nie ranić Candeli.
Skrzywił się na dźwięk jej słów, brzmiących boleśnie znajomo. Czy to nie on upierał się wiecznie przy tej kwestii? Potrząsnął głową. Przysłonił bladoniebieskie tęczówki kurtyną ciemnych rzęs, mrużąc oczy we wszechogarniającym zwątpieniu.
- Jak sobie życzysz, księżniczko - kpiący pomruk wydobył się spomiędzy jego warg, wraz z ostatnią chmurą dymu. Powędrował dłonią po udzie, w kierunku wepchniętej w kieszeń spodni paczki i wyciągnął kolejnego papierosa - starego przyjaciela, którego wetknął w usta, odprowadzając ją wzrokiem. Nie próbował jej zatrzymać. Bo i po co? Nic już nie zmieni. Powinien to zaakceptować. P o g o d z i ć się z tym. Ze sobą. Przywyknąć do myśli, że Candela to miasteczko nie jest dla niego. Dobrze było, kiedy był z dala. Kiedy dzieliły go setki kilometrów od najbliższych mu osób, którym nie był w stanie z tak daleka wyrządzić krzywdy. Zaczekał jeszcze chwilę, powoli zatruwając płuca papierosem, a kiedy ten dogasł, wszedł niechętnie do środka.
Jego wzrok powędrował w stronę Hugo. Nie chciał tu dłużej siedzieć. Powinien się pożegnać. Wymyśli coś naprędce i obieca, że następnym razem spotkają się na dłużej, chociaż to nieprawda, bo wcale nie zamierza przychodzić w najbliższym czasie na kolejne imprezy. Ale to nieistotne, ważne żeby uwierzyli, a Hugo nie zatrzymał go w drzwiach, namawiając, żeby został jeszcze chociaż kwadrans. Zanim dotarł do młodszego brata, ten zniknął mu z pola widzenia. Może to i dobrze. Przynajmniej nikt go nie będzie zatrzymywał. Zerknął natomiast w stronę starszej siostry, która mówiła, że wpadnie tylko na chwilę się przywitać, ale może i ją zatrzymali na ten pieprzony kwadrans dłużej?
- Zostajesz, czy zwijasz się ze mną? - zerknął przelotnie na siostrę, ale jego wzrok zatrzymał się na dwóch, splecionych ze sobą postaciach, niespełna dwa metry dalej. Złociste włosy, spływały po jej plecach, zawijając się w okolicy ramion bruneta. - Będę zaraz zamawiał taksówkę, tylko jeszcze skoczę do łazienki - nie chciał, żeby to zabrzmiało jak warknięcie, ale jego gardło się zacisnęło na widok męskiej dłoni, przesuwającej się wzdłuż jej drobnych pleców. Kącik jego ust drgnął w czymś, co miało przypominać uśmiech, ale wyglądało bardziej, jakby się skrzywił. Odwrócił się naprędce, żeby siostra nie domyśliła się, co się dzieje, a cholera, była nadzwyczaj spostrzegawcza.
Zanim pożegnał się z kilkoma osobami i znalazł w wąskim korytarzu prowadzącym do łazienki, minął co najmniej kwadrans, jak nie dłużej. Nie był nawet pewien, czy Pernille jeszcze na niego czeka. W roztargnieniu zapomniał zabrać telefonu ze stolika.
Los postanowił sobie z niego kolejny raz zakpić, bo oto przed jego oczami zalśniły w przygaszonym świetle bocznych lamp, długie, blond włosy. Powinien się odwrócić. Darować sobie pójście do łazienki albo przynajmniej zamilknąć, ale słowa same cisnęły się na język.
- Ty i Remus, huh? - kolejny, pierdolony degenerat. - Masz swój typ - dodał ledwie słyszalnie, bardziej do siebie niż do niej, a kiedy ostatnie słowo padło z jego ust, miał nadzieję, że wcale tego nie usłyszała. Oparł się ramieniem o ścianę i zwrócił wzrok w stronę tłumnie zebranych gości, żeby nie musieć na nią patrzeć.
To bolało.
candela fitzgerald
Zazwyczaj była ich czwórka: Candela, Lemony, Remus i Hugo, a jedynie czasami na horyzoncie zjawiali się Huck i Carter mydląc tym młodszym oczy - pewnymi fanaberyjnymi pomysłami. Skąd miałaby wiedzieć, że przez cały ten czas robił ku niej podchody? Nie wykazywał ani krzty romantycznych intencji, w zasadzie na palcach u jednej dłoni mogłaby obliczyć ile razy w ciągu tamtego okresu, przed tragedią w postaci śmierci White zamienili ze sobą zdań.
Trzy, ewentualnie cztery - gdy jednego ze słonecznych dni, podczas odwiedzin oceanowej plaży zapytał ją oschle: gdzie jest Hugo? Jakby była pieprzonym drogowskazem prowadzącym jego najmłodszego z braci wprost na spustoszenie. Gdzie w tym czułość, gdzie znajdowała się jakakolwiek forma flirtu? Pomimo posiadania kobiecej intuicji czy tak zwanego szóstego zmysłu w odruchach, słowach, czy uśmiechu Langforda nie wyczuła żadnej choć minimalnej zauroczonej odmiany.
Wszystko zmieniło się tego feralnego dnia, a raczej n o c y - gdy spity w trupa do nieprzytomności pomiędzy wierszami obwiniał ją o śmierć przyjaciela. Gdyby tylko wiedział, że jej relacja z Carterem wcale nie rozbudowała się tak doskonale - niejednokrotnie dostrzegała w chłopaku zazdrość, pragnął kontrolować każde jej wyjście jak i decyzję - a choćby najmniejsze wspomnienie o Huckleberry traktował protekcjonalnie, albo robił się purpurowy ze złości i zazdrości - albo machał ręką zamykając usta Candeli własnymi.
To White znał prawdę - to z nim Huck złożył w ofierze zawarł pakt odnośnie braku jakikolwiek romantycznych kontaktów z baletnicą. Niestety, w tym przypadku obwinianie o cokolwiek zmarłej osoby graniczyło z szaleństwem. Z drugiej strony, patrząc dotychczas na poczynania Langforda nie znajdował się już na tej drodze?
Na słowa blondyna zareagowała wyciągnięciem środkowego palca i natychmiastowo wmieszania się w tłum, aby przypadkiem za nią nie popędził - kto wie, co by mu teraz wpadło do łba głowy, wolała trzymać się z daleka przy kolejnym ewentualnym wybuchu.
Remusa udało się dziewczynie odnaleźć szybko, wciąż nie do końca przyzwyczajony do tak dużej ilości ludzi w jednym pomieszczeniu, niemal zamieszkiwał na kanapie. Opadła obok niego, aby wspólnie wypić jeszcze kilka szotów. Było zdecydowanie za głośno na rozmowę dlatego udawana para, dwa razy popędziła w stronę parkietu w tańcu rozprostowując swe nogi. Nie był w tym najlepszy, ale nie po to Fitzgerald latami ćwiczyła, by teraz nie potrafić poprowadzić.
Po niemal godzinie oboje powrócili z powrotem na fioletową sofę, rozbawieni i nieustannie upojeni procentowym trunkiem, zdecydowanie na więcej sobie pozwalali - niż z pozoru zwyczajni przyjaciele. On obejmował ją w pasie, ona przytulała policzek do jego klatki piersiowej, przez słomkę popijając nie wiadomo już którego (po siódmym przestała liczyć) fikuśnego drinka.
- Poczekaj chwilę, potrzebuję do toalety - rzuciła w stronę szatyna, wyswobadzając się z uścisku, aby po chwili dołączyć do długiej, prawie kilometrowej kolejki. Największa zmora dla imprezowiczów, tylko jedna łazienka. Potrzebowała oprzeć się o ścianę, by utrzymać się na nogach - i nie zetrzeć pięknej buziulki twarzy. W oczach jej się dwoiło, a nawet troiło, z tego powodu przymknęła jedno - by móc swobodnie kontrolować otoczenie.
Głos zza pleców, rozbudził dziewczynę z rozważań, natychmiastowo się odwróciła, a mina z zadowolonej zamieniła się na poważną. Nie złośliwą, poważną - jakby od razu wytrzeźwiała; niestety to tylko pozory. Chwilowe ocucenie. - Tak, ja i Remus. - uzgodnili swój udawany związek miesiąc temu, by inni mężczyźni pokroju Hucka dali jej spokój i aby mogła skupić się na tańcu, niż miłosnych rozterkach. - Czego Ty właściwie ode mnie chcesz, huh? - po skrzyżowaniu ramion na klatce piersiowej, wbiła w fotografa jasne, podchmielone spojrzenie. - Krążysz za mną od miesięcy, a już mam kurwa dość tych podchodów. - granie w kotka i myszkę zdecydowanie nie było dla niej - wolała jasne deklarację. - Wyjaśnijmy to sobie dziś raz na zawsze i wreszcie się odpierdol. - alkohol rozbudził w Caeli odwagę, poza tym znajdowali się pośród ludzi, chyba przy tylu świadkach jej nie zabiję, prawda?
Kiedyś nastał ten dzień, w którym rozchylił ciężkie powieki i nie potrafił przejść już nigdy więcej obok niej obojętnie. Nie pamiętał, który to był rok, ani miesiąc. Nie pamiętał ile dni minęło od pierwszego spotkania, ani od ostatniego, kiedy przemykała, tłumiąc śmiech przez korytarze domu Langfordów. Pamiętał za to, że jej włosy mieniły się odcieniami złota, przywodząc na myśl delikatną, zdobną tkaninę, w której chciał zanurzyć dłonie i przelać pomiędzy palcami. Pamiętał jej błyszczące spojrzenie i uparcie wykrzywiony półksiężyc warg, gdy spierała się nad czymś z jego młodszym bratem. Pamiętał również, że była n i e j e g o przyjaciółką, a Hugo, który traktował ją jak największy ze skarbów. I słusznie, a mimo to, nie potrafił oderwać wzroku od gładkiej linii jej ciała - sylwetki już nawet w najmniejszym stopniu nie przypominającej tej chudej, rachitycznej dziewczynki, którą poznał tamtego dnia na plaży.
Gdy nie patrzyła, wypalał znamiona na jej jedwabistej skórze, muśniętej zaledwie pocałunkiem słońca. Czasem łapał się na tym, że liczy pieprzyki na jej karku, a innym razem ze wzrokiem wbitym pomiędzy wszystkich, wypatruje właśnie jej. Stała się czymś na pograniczu fascynacji, jaką można mieć względem zakazanego owocu. I chociaż długo wierzył, że to było ledwie zauroczenie, pociąg fizyczny, rozpalany niemożliwym, w końcu dotarło do niego, że mimo pozostawania na uboczu, zbierał odłamki Candeli Fitzgerald, jak dzieci zbierają kolorowe szkiełka wyrzucone przez morze na brzeg.
Wiedział, że jej największą pasją jest balet. Że choć w oczach innych uchodzi za ideał, jest idealnie nieidealna. Że mimo odwagi i buty skrytej w głębinie szafirowych tęczówek, kryje się lęk, a czasem samotność. Że potrafi zapłakać nad losem ptaka ze złamanym skrzydłem i wyciągać motyle z pajęczych sieci. Że nigdy nie pije zbyt dużo, a w debatach zabiera ostatni głos. Że nigdy - przenigdy - nie brakuje jej słów, choćby te miały więznąć jej w gardle. Że śmieje się tak wdzięcznie, jakby miał przed nią uklęknąć cały świat, a zazwyczaj chodzi o drobnostkę. Candela Fitzgerald nie przypominała innych dziewczyn. Jej spojrzenie było bystre, zawsze czujne - być może tą naukę zdobyła, opiekując się ojcem. Widział w niej tak wiele, a równocześnie zachowywał się, jakby nie wiedział o niej nic.
Być może, właśnie z tego powodu, pozwalając emocjom wziąć nad nim górę, skierował swoje kroki tylko do niej. Zawsze wszystkie ścieżki prowadziły do niej, ale nigdy, wiedziony złożoną przed sobą, a w późniejszym czasie przed przyjacielem obietnicą, wybierał te, prowadzące w przeciwną stronę. Może to był dobry wybór i może powinien się go trzymać, bo gdy tylko ten jeden raz zdecydował się ruszyć w jej stronę, skończyło się to katastrofą.
Pękła w jego palcach.
Rozsypała się zupełnie jak ten łabędź.
A on nie był tym, który miał prawo ją poskładać.
I znów powinien wybrać inną drogę. Naokoło. Odlać się za winklem i złapać taksówkę. Ale nie. Stał za jej plecami, obserwując jak kołysze się to w przód to w tył. Delikatnie, jak za poruszeniem wiatru. Doskonale znał ten stan, ale on nigdy nie był w nim delikatny. Ona o tym dobrze wiedziała. Nawet, jeśli większość neuronów w jej mózgu była sparaliżowana. Czy to był ten moment, w którym powinien jej pogratulować? Zamiast tego skrzywił się nieznacznie, co zamaskował ruchem dłoni, przesuwając palcami po linii warg.
- Niczego od ciebie już nie chcę - mruknął, potrząsając głową. Ciche westchnienie rezygnacji wydarło się z jego ust. - Wybacz, księżniczko, ale świat nie kręci się wokół ciebie - chociaż przez moment, w istocie, się kręcił głównie wokół niej. - Widocznie to miasteczko jest za małe na naszą dwójkę. Obiecuję, na tyle na ile to możliwe dać ci święty spokój, odpierdolić się i zniknąć z twoich pięknie najebanych oczu - mimowolnie usta rozchyliły się w złośliwym uśmiechu. Nie dosięgnął oczu. Te, pozostały nieruchomo wbite w blondynkę, a w kącikach skrywały wyłącznie smutek, rezygnację i żal do samego siebie. Odbił się dłonią od ściany, obracając się do odwrotu, ale za nim pojawiły się kolejne, dwie męskie postaci, wypełniając ciasną przestrzeń korytarza.
- Szkoda, że nie ma już z nami Cartera, on załatwiał sto razy lepszy temat, niż to szamańskie gówno z Tingaree- wybełkotał głośno pierwszy z nich, zupełnie ignorując, że przed nimi stały jeszcze dwie osoby.
- Ta, szkoda, bo kurwa nikt nie był większym pajacem niż on. Skończyłby najebany, śpiąc we własnych rzygach, zanim w ogóle by ci ten temat dowiózł. Przecież to był jebany kretyn. Nic kurwa dziwnego, że się zgniótł jak harmonijka razem ze swoim samochodem. Nie wiem kto mu dał prawo jazdy, ale na bank był skuty jak szmata - zarechotał drugi z nich, klepiąc pierwszego po ramieniu.
Stężał, ale nie reagował. Zrezygnował natomiast z przeciskania się między nimi i wzrokiem powędrował do Candeli, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. Znał ich i nigdy nie wróżyli niczego dobrego.
candela fitzgerald