agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Kolejna z nocy objęła kirem miasto; na kuchennej szafce stała lampka z miodowym blaskiem, nikt nie mógł zgasić jej światła, bo wówczas z jego gardła wydobywał się krzyk, brzmiący jak skowyt dzikich zwierząt (gatunek: nocni łowcy, alejka numer pięć w labiryntach londyńskiego ogrodu zoologicznego); obok trzeszczało brązowe radio, muzyka przeplatała się z wymierzonym co godzinę pasmem wiadomości, podczas których wstrzymywano oddech. W jego wspomnieniach zachowała się niewielka część krzyków, plątaniny ciał, igieł wbijanych w rozerwane, zgrzane ogniem ciało; pamiętał, że najpierw życzył sobie jego obecności, a potem zmienił zdanie i błagał, żeby Bruce nie zbliżał się do kuchni. Kiedy zostawał z Walterem sam (początkowo sporadycznie, potem coraz częściej, aż w końcu nikt nie miał prawa wkroczyć do pomieszczenia, jeśli Cas nie wyraził na to zgody), pytał czy sądzi, że umrze jeszcze dziś, czy może jutro, a potem mówił mu, że Brutus nie powinien być wówczas blisko, kazał mu obiecać, choć krztusił się słowami, krew czasem jeszcze unosiła się drobinami w ostrym kaszlu, a łzy oblepiały jego twarz krakelurą. Pamiętał, że składał w jego dłonie niejasne instrukcje, że płakał opowiadając mu jedyne historie, jakie akurat jaśniały w jego myślach; krzyczał, kiedy ból obrastał w rozpacz, a wtedy żadne słowa nie potrafiły ułożyć się w zdania, chociaż tak bardzo pragnął wyznać, że boi się śmierci.
Początkowa lekkość bólu, świadomość równie ulotna, jak przypływy morskich fal, poczęły niknąć z kolejnymi godzinami nieznanych mu dni; nikt jeszcze nie mówił mu prawdy, nikt nie zdradzał szczegółów, o które sam nie śmiał prosić. Utrzymywał się na powierzchni dłużej i trwalej, aż zaczęła przeszkadzać mu twarda struktura kuchennego blatu, więc w rozmowach pojawiły się rozważania na temat łóżka i możliwości przeniesienia go do jednej z sypialni. Nie wiedział nawet gdzie są, a wszystkie zdradzane mu imiona pojawiających się w domu osób ulatywały z granic jego przytomności. Wciąż bał się i wstydził swojego strachu, każdego krzyku cierpienia.
Aż wreszcie poczuł, że musi, w końcu, wynurzyć się ze smolistej bariery obaw; noc była późna, bo cienie odkładały się w twardym marmurze na skąpanej w wątłym świetle wnętrzu kuchni. Nie pierwszy raz ośmielił się zbudzić śpiącego na fotelu Waltera, poprosić najpierw o zwiększenie morfinicznej dawki ukojenia, a potem, gdy ból zniknął już całkiem, zapytał, czy Bruce mógłby w końcu do niego przyjść, nawet jeśli tylko po to, żeby się pożegnać. Trwało to dłużej, ciągnęło się przez całą wieczność, ale gdy w końcu przystanął w progu, Cas zmusił się do dźwignięcia ciała lekko ku górze, wbijając kruchą kość łokcia w twardy blat. — Tylko nie zapalaj światła — przestrzegł go, jako że zdążył zaprzyjaźnić się wyłącznie z pomarańczową poświatą niewielkiej lampki — choć wnętrze tego miejsca go jednakowo dręczyło. — Musisz myśleć o mnie same złe rzeczy — uśmiechnął się delikatnie, niepewnie, nie wiedząc, co innego mógłby mu powiedzieć. Wszystko zdawało się nieodpowiednie. — Jak… jak się czujesz? — bo przecież nie wiedział, bo nie posiadał nic poza przypuszczeniami, drobinami zasłyszanego szeptu, spokojem wszystkich twarzy niknącym dopiero wtedy, gdy pojawiali się w kuchni.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Kamień był niebywale chłodny — pamięta, że kiedy układał na jego lśniącej powierzchni cassiusowe ciało, chłopak jęknął spazmatycznie i usiłował przylgnąć do zimna całą wrażliwością swojej skóry; to wtedy zrozumiał, że organizm Cassiusa zdążyła strawić pożoga gorączki, że ametystowe żyły pnące się po naprężonych w bólu ramionach najchętniej przeobraziłyby się z chłodnego odcienia na żywą barwę karneolu, przyjmując funkcję najdokładniejszej soczewki dla wpiętego pod tkanki ognia. Nie zdążył zapamiętać szczegółów; nie wiedział na przykład, co wyrażały cassiusowe oczy w chwili najgorszego krzyku, jeszcze przed przybyciem doświadczonego lekarza, albo jak wiele kawałków podłogi zdążył splamić swoją jaskrawą, stygnącą krwią, ani nawet z jakiej odmiany materiału wykonany został blat kuchenny, na jakim leżał i który od kilku dni pełnił funkcję katafalku dla bladego, niknącego w oczach ciała; Bruce nadwyrężał wyciągnięty kark za każdym razem, kiedy drzwi uchylały się pod dotykiem medyka i w dokładnie tej samej proporcji wstrząsał go napotykany widok bezwładnej sylwetki; osobliwy chłód ulatniał się z ekwiwalentu grobowca wzniesionego ze ścian kuchennych, otaczającej ją z każdej strony; przemykając obok, ostrożnie i bezszelestnie, by nie zbudzić demonów zamieszkałych w cassiusowych krzykach, ogarniały Brutusa zimne dreszcze i poczucie niepokoju; za dolną szparą drzwi zawsze snuł się półmrok, zawsze przelatywały cienie. Kiedy nie słyszał ani cassiusowych błagań o uśmierzenie bólu, ani rozdzierających ścianki przełyku skowytów upodabniających go do zranionego, leśnego zwierzęcia (dla którego zawsze w tym przypadku jedynym ratunkiem okazywało się ostateczne uśmierzenie męczarni), począł zastanawiać się, czy mężczyzna jeszcze żyje. Nie chce cię widzieć, syczał przez zaciśnięte zęby lekarz opuszczający w rzadkich chwilach wychłodzony pokój, a Bruce przestał mu wierzyć. Powiedziałby mi, gdyby umarł? pytał raz za razem w myślach, obserwując kątem oka paranoję, w jaką począł nieroztropnie i wbrew protestom popadać. Raz wykrzyczał zuchwale i mało racjonalnie: on mnie tam nie chce, czy ty?, jednak prędko pożałował swojej bezmyślnej brawury; mężczyzna przywdziewający rolę jedynego świadka cassiusowych zmagań obdarzył go wyłącznie jadowitym grymasem podrabiającym uśmiech, jeszcze dokładniej upodabniającym go do kilkumetrowego węża o zaostrzonych kłach i wąskich, nieprzestępnych tęczówkach. Po tym incydencie nie zdawał raportu z lekarskich potyczek tak często, jak wcześniej: a więc prawie wcale. Dopiero wczorajszego wieczora dosłyszał się za drzwiami nuty znajomego tembru; wówczas zrozumiał, że Cassius cały czas żyje i że to w istocie on nie chciał go widzieć, a więc: obwiniał go.
Sam nie odzywał się zbyt często, szczególnie teraz, kiedy dom przepełniał się pustką po kilkudniowym odejściu Othello i jego przyjaciela. Zaglądali tylko czasem, w nielicznych momentach zapotrzebowania czystych koszul i świeżych par spodni, kiedy przypominali sobie o pozostawionych tu drabinach życia, bez jakich nie mogli poradzić sobie w hotelowym odrętwieniu. Bruce uśmiechał się wtedy i kłamał, że wszystko jest w porządku, kłamał o częstych odwiedzinach w blaknącej kuchni i kłamał o strachu, którego rzekomo nie posiadał. Potem jednak znów zostawał sam, znów popadał w paranoję cassiusowej śmierci i znów nie potrafił odnaleźć dla siebie miejsca. Czy to naprawdę była jego wina?
Wzdrygnął się od usłyszanych za drzwiami sypialni kroków; te zwykle podążały dalej, miarowe i ciche, odbite na podłodze z zadziwiającą zwinnością, jakby czyniła je osoba wyzbyta zmęczenia i strachu. Teraz jednak ucichły tuż obok niego, tuż za drewnianą powierzchnią dzielącą ich przez jeszcze kilka długich sekund. Cassius prosi, żebyś przyszedł, usłyszał w swoim zdumieniu i drgnął, budząc każdy zesztywniały spoczynkiem mięsień. Wyminął Waltera i podążył do kuchni, do wyjątkowo rozpostartych drzwi, do tego półmroku i tego chłodu, jaki podejrzewał napotkać tam od kilku skąpiących mu wejrzenia za nie dni. Zawahał się tuż na granicy wejścia, oparł o framugę i spoglądał na odznaczony w centrum pomieszczenia katafalk kuchennego blatu. — Dlaczego? Spaliłoby cię tak, jak spala wampiry? — zachrypiał sprzężeniem zarośniętego pajęczynami i rdzą głosu, po jaki nie sięgał od kilku dłużących się lat; słysząc go niewiele dni wcześniej, zdumiał się jego obcym i niezgrabnym brzmieniem, jakby począł należeć już do kogoś innego. Zakasłał i wykrzywił usta w grymasie kłującego bólu, zawsze odzywającego się wraz ze słowami, jakby ich zaostrzone końce wbijały się w miękkość gardła, jakby haczyły o jego ścianki swoimi poszarpanymi główkami wiertła. Być może Cassius rzeczywiście przemieniał się w mityczną kreaturę wampiropodobną; kiedy unikał jaskrawego światła i okrywał się chłodem pustych ścian, kiedy kilka dni temu Walter zniknął na moment z domu, a później wrócił z zapasem rubionowoczerwonej krwi wetkniętej w przezroczyste pojemniki jak do kroplówki i wetknął je kaniulą do cassiusowych żył, a te piły z nich dziko i bez umiaru.
Nie, Cassius. Nic złego. Choć może faktycznie nie powinieneś zachowywać się wtedy w ten sposób. Byłeś aż z przesadą odważny, wiesz? — blady uśmiech odcisnął się na jego twarzy; Bruce przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, ale wciąż nie rozstawał się z dystansem drzwiowej framugi. — Nic mi nie jest — skłamał pospiesznie i na moment opuścił go wzrokiem; ten zatoczył połowę symetrycznego okręgu na podłodze i skrawkach ścian, aż w końcu wrócił do miejsca centralnego, oświetlonego pomarańczowym, wątłym promieniem nocnej lampki. — Winisz mnie — zauważył beznamiętnie i docisnął skroń do chłodnej ramy.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Zdążył zapomnieć (a ktoś powiedział mu, że to z powodu własnych niechęci) o przebiegu tamtej nocy; w jego myślach majaczyły rdzawe pomieszczenia, początkowy ból i strach, otępiające drgania złości, a potem nie było już niczego — jakby zemdlał i wybudził się dopiero w tym obcym domu, nieświadomy dalszego ciągu tamtej opowieści. Zdążył zapomnieć więc i o brutusowym głosie, który przebijając się teraz przez ciche struktury kuchni, staczając bitwę z trzeszczącym radiem i bezszelestnym świergotem podłączonych do prądu urządzeń, przymusił go do ułożenia ust w zaskoczony uśmiech. — Przez ten cały czas wydawało mi się, że to przez gorączkę, że wtedy naprawdę umierałem, a teraz… Ale to nie morfina? Ty naprawdę mówisz? — nie było mu ciężko odnaleźć w sobie radości: umysł miał oblepiony euforycznym, a jednak mglistym upojeniem, niwelującym dotychczasowy strach i smutek. Nie był w pełni sobą — w jakiś sposób zdawał sobie z tego sprawę, a mimo to kiedy tylko wybudzał się z objęć snu, błagał Waltera, by wtłaczał do jego organizmu morfinę. — Kiedy to się stało? — pytając odsuwał się od konieczności tłumaczenia swojego stanu; nie miał pewności, jak wiele zdążył powiedzieć mu Walter, i jak dużo sam podejrzewał — zdawało się mu jednak, że każda z osób snujących się do domu odczuwała przeraźliwy chłód śmierci czającej się wciąż w pobliżu. — Pomyliły ci się słowa; chciałeś powiedzieć: głupi — uśmiech zawstydzenia wkradł się na jego twarz mimowolnie; udało się mu podeprzeć na prawym łokciu, zmuszając ciało do wyprostowania całego tułowia, choć syknął przy tym i oddychał przez chwilę z trudem. Walter nie pozwalał mu wstawać, tłumacząc to nieskutecznością powstrzymania bólu i możliwymi uszkodzeniami ran, ale Cas nie potrafił odbyć tej rozmowy leżąc na kuchennym stole. — Dlaczego miałbym cię winić? Żyję tylko dzięki tobie — oddech obijał się o jego ciało, ból staczał bitwę z przyjmowanym narkotykiem; a mimo to Cassius siedział, barwiąc twarz lekkim uśmiechem, nie potrafiąc odsunąć od Brutusa spojrzenia. — Gdybym cię nie szukał, gdybym pozwolił ci odejść, gdybym po prostu odpuścił… Przecież to moja wina, Bruce, to wszystko moja wina — jeśli odczuwał wdzięczność, to tylko za tę ostatnią szansę skruchy, możliwość przeprosin i błagania o wybaczenie, kiedy jeszcze mógł: mówić i żyć, choć wszystko czynił z trudem. — Przyjechałem do Cairns żeby cię zabić, a teraz boję się, że przeze mnie faktycznie mógłbyś umrzeć — zaśmiał się z żalem, odchodząc wzrokiem już w inne miejsca; wstydził się tego wszystkiego, co czuł z nieustającą intensywnością: wcześniej, jeszcze przed tamtą nocą, ale i każdego dnia po niej.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Onieśmieliło go bezpośrednie wywołanie jego głosu; chropowatego i ciężkiego, niepewnego i tak drażniąco niepełnego. Drżącego w momentach, w których gardło zaciskało się i przełykało kilka niewypowiedzianych głosek. Bezwiednie objął zakłopotanym spojrzeniem ciemniejący pokój, szukając choćby niewielkiego skrawku papieru, na którym mógł — ale przecież już nie m u s i a ł — spisać słowną reakcję. — Gdzieś między “niczego im nie mów”, a “nie chcę umierać” — odrzekł z cichnącą niepewnością; nie wiedział, czy sięganie pamięcią do odległego o kilka dni poranka jest nie tylko wskazane, ale czy nie wyrządzi dodatkowej krzywdy: mu, a może Cassiusowi, może nawet im wszystkim. Nieumiejętność poruszania się po tym konkretnym wykroju sytuacji; kiedy wina spoczywała na jego barkach, a na tych cassiusowych — śmierć, nakazała mu w wyrazie zdenerwowania spiąć palce prawej dłoni na odsłoniętym ramieniu. Zacisnął je na tyle kurczowo, że zaschnięte między kłykciami szramy zapiekły go mocą kilku głębokich igieł, a później spomiędzy brunatnych strupów odsłoniły świeże rany. Nie był pewien, kiedy się to wydarzyło: czy w momencie upadania na twardą, zakurzoną posadzkę starego magazynu, czy kiedy rozbijał całą siłą swojego ramienia samochodową szybę.
Ale w końcu roześmiał się na cassiusową skruchę; swobodnie i gładko, z ciepłem, którego nigdy nie musiał przywoływać do siebie w jego obecności; to przecież zjawiało się samoistnie. — Ja też kiedyś nie zachowywałem się do końca rozsądnie; w takich momentach. Naprawdę trudno wtedy myśleć. Gdybyś wiedział, co czasem robił Harv — nostalgia ulała się spomiędzy jego ust mimowolnie; Bruce żałował, że nie powstrzymał jej w czas. Teraz uśmiech zastygł na jego twarzy w dawnym powidoku harvey’owej obecności, za którą nieprzerwanie tęsknił. Przy Kasjuszu rozsądniej było jednak udawać, że mężczyzna nie tylko odłożył się w zapomnianej przeszłości, ale że nie łączą ich z dwudziestodziewięciolatkiem żadne silne sploty dzielonej ze sobą krwi.

Każdy mięsień plączący się w jego sylwetce nie zadrżał niecierpliwie, kiedy wątłe i osłabione ciało dźwignęło się na marmurowym blacie, a potem omal nie zsunęło się brakiem własnej stabilności i z lekkością zmizerniałego organizmu. Przecież Bruce potrafił rozróżnić własne wybory od tych cudzych — kiedy kilka dni temu poróżniła go z Walterem siarczysta scysja, oznajmił mu przecież twardo: to była decyzja Cassiusa, a potem dołączył zbędne: ma prawo do czynienia własnych, wiesz? co i teraz wsuwało się w jego myśli. Knightley mógł sprzeciwiać się wszelkim zaleceniom, mógł czynić najrozmaitsze błędy, a do tego zdanie Brutusa było całkowicie zbędne. Nie musiał go upominać. Nie musiał ponownie ratować.
Tylko że wówczas mężczyzna odsłonił swoje pobladłe sploty skóry, okryte barwiącym się na rubin opatrunkiem — karmelowe światło stołowej lampki oświetliło wszystkie miejsca, w których wcześniej mlaskało ostrze lśniącego złowróżbnie noża.
Brutus okrył powieki nie tylko wspomnieniem płytkich i gwałtownych oddechów wstrząsających dwudziestodziewięcioletnim ciałem; każdy z nich był wówczas jak zadanie świeżej i głębokiej rany, ale powtarzanego raz za razem imienia, Cassius, krzyczał wówczas z palącym rozżaleniem, wytrzymasz, Cassius, wytrzymasz, kiedy wprowadzał na pustą jezdnię ciemnoszary samochód, a niebo plamiło się wstającym porankiem, Cassius, Cassius, aż w końcu imię przemieniło się tylko w błahy dźwięk, podobny do wszystkich innych; równie nieważny i zapomniany.

To nic — skłamał niemal bezgłośnie, przesuwając wierzchem wskazującego palca niby obojętnie, niby nieistotnie po wilgotniejącej kości jarzmowej. Zakasłał wówczas; nie tyle rozkwitającym przeziębieniem, co kaprysem podrażnionego głosem przełyku, okrył dłonią usta i wykonał kilka opieszałych, kilka niepewnych kroków wgłąb pomieszczenia. — Każdy z nas przecież wiedział, że tego nie zrobisz, Cas. Tamci ludzie także przeżyli, co do jednego; ci, którzy nam tak okrutnie przeszkodzili. Na samym początku. Teraz już nie, nie wszyscy, ale wtedy żyli — odrzekł miękko, a jednak z twardym uporem, stanowczością własnego przekonania. Być może umknął mu prawdziwy sens cassiusowych wyznań, a może ominął go świadomie.
Wyjdziesz z tego. Wrócisz do swojej żony i do dziecka — wydarł z siebie postrzępionymi rogami liter; jak kartkę papieru, której nie chciało dołączyć się do reszty zapisanych wąsko stron. Wydarł z siebie wartko sączącymi się słowami, spijającymi ciepłą ciszę rozmyślnie ocienionego pokoju tak drapieżnie, jak mlecznobiały bandaż zdobiący cassiusowe ciało spijał krople przelewającej się pod nim krwi.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Zanurzył się w głębinach tamtej nocy; pamiętał może tylko dźwięki i ostry szmer bólu, własne życzenie śmierci — poza tym odwracał wzrok przed każdym szczegółem, który mógłby go zrujnować. Wiedział, że postępował bezmyślnie, że ignorancja była główną przyczyną stanu, w jakim obaj obecnie się znajdowali.
Coś zadrżało w głębi jego świadomości; był względnie szczęśliwy, w tym jednym, wyjątkowym momencie — wymusił tę radość, zażądał jej — a mimo to spochmurniał i chociaż zrobił to nieświadomie, powiedział: — nie chcę tego pamiętać — przyznając rację terapeutycznej myśli człowieka, do którego należał dom. Mglistość jego wspomnień naprawdę wynikała z jego własnych barier, nakreślonych strachem.
Na pewno radził sobie znacznie lepiej; r a d z i l i ś c i e — nie potrafił odjąć z twarzy uśmiechu, nie miał dość siły, by się mu przeciwstawiać; nawet jeśli nie był gotowy rozmawiać o ojcu, i jeśli dostrzegalność ran, które zakwitły także na brutusowym ciele, smagała jego serce żalem. Być może liczyło się wyłącznie to, że przeżyli, że ich istnienie nie zostało unicestwione właśnie tam, pośród obłoków zapomnienia; Cas czuł tę wdzięczność, kiedy po tak wielu godzinach cierpienia zdołał w końcu usiąść — nawet mimo pogłębiającego, przebijającego przez władcze nuty narkotyku bólu. — Czyli teraz nie żyją? — zmarszczył lekko czoło, usiłował wyczytać coś ze skąpanej w cieniu brutusowej twarzy; potrzebował czasu, by się z tym wszystkim oswoić. Że nikogo nie zabił. Że nie był to tego zdolny, że może nigdy nie będzie. — Walter ci powiedział? — wyrwał się z marazmu śmiechem, rozbawieniem perliście barwiącym całe jego życie. Jakim to absurdem okazywała się ta nagła świadomość! Posiadanie żony i dziecka, chociaż Josie zawsze po prostu istniała, gdzieś obok, a Cas traktował ją jak siostrę; gdyby miał wrócić, to raczej do brata, niż do swojego małżeństwa. — Nie wiem dlaczego nie chciałem, żebyś o nich wiedział — wyznał, układając dłoń na jednej z ran; tej, która bolała coraz mocniej. — Może kiedyś faktycznie, wrócę. Ale nie niedługo; po pierwsze nie skończyłem jeszcze kwestii mojego ojca — wybrzmiała w tym pewna stanowczość, chociaż Cas robił się senny i nieobecny, jego ciało się mu sprzeciwiało, a morfina z trudem walczyła o zapewnienie mu komfortu. — A po drugie nie sądzę, że kiedykolwiek zdołam opuścić ten dom, Bruce — powiedział z ciepłem, które nie pasowało do kryjącego się w tym wyznania. Ale może Cassius zdążył się już z tym oswoić, może już niewiele przerażało go w śmierci.
Podejdź do mnie — poprosił, nie potrafiąc się tym denerwować, nie czując też lęku, przez który układanie słów stanowiłoby problem. — To tylko moja wina; nie chcę, żebyś się potem tym zadręczał. Wątpię, żebyś mógł, ale po prostu tego nie rób — i znów się zaśmiał, chociaż myślał: umieram, i wszystko zdawało się mu groteskowo upojne, zabawne w swojej formie. — Przykro mi, że cię w to wszystko wplątałem. Że przeze mnie wszystko się skomplikowało — przecież obaj musieli o tym wiedzieć; gdyby Cas nie usiłował go odnaleźć, tamci ludzie prawdopodobnie nie wpadliby na jego trop. I gdyby nie poprosił go potem o pomoc, mógł być już teraz bezpieczny, w dowolnym miejscu świata. — Powinienem ci chyba jeszcze podziękować — żegnanie się z życiem było kłopotliwe; wymagało zbyt wielu słów.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Być może na tym polegał problem, może Brutus nie potrafił układać wąskich i tylko delikatnie karminowych ust w kształcie ciepłych i bezpiecznych słów, a przypomnienie Cassiusowi ćmiącego bólu pełnego krztuszącego płaczu i niedumnych próśb było jak zadanie ran od nowa; może istniał inny, niezapisany medyczną diagnozą powód, dla którego wyrzekł się własnego głosu kilka dłużących się lat wcześniej, bo może już wtedy zmęczony był mocą własnych przekazów i ich destruktywnym oddźwiękiem. Teraz spojrzał posępnie na kurczowo doczepionego dłońmi do blatu mężczyznę, wyglądającego tak, jakby jeden podmuch wpuszczonego do kuchni przez okno lub frontowe drzwi wiatru mógł zburzyć jego ledwie zachowaną stabilność, pozwalającą złożyć mu ciało do siadu, i przyrzekł sobie, że nigdy już nie wypowie przy nim tamtych pozamykanych w rdzewiejącym magazynie wspomnień.
Nie wiem, Harvey… Harvey był po prostu inny. Inny niż ty. A ja robiłem wtedy wszystko to, czego wcześniej mnie nauczył — struny głosowe naciągnęły się chropowatym roztkliwieniem, wstrzymywanym szorstko na krańcu gardła. Minęło tyle lat, odkąd odczuł obecność nieżyjącego mężczyzny tak dotkliwie, jak kiedy o skórę obijały mu się coraz lżejsze, coraz chłodniejsze oddechy jedynej osoby, na której zależało Harvey’owi bardziej od własnego sukcesu: pamiętał późne i blade poranki, które przecinał obłok harvey’owego głosu, silnik nie chciał zaskoczyć, kłamał leniwie, a Bruce widział wzory błękitnego flamastra na jego ręce, tuż nad intensywnie kolorową bransoletką utkaną z cienkich domowych nitek, widział ślady kilkuletniego istnienia, które mężczyzna zdecydował się strzec nawet przed brutusową uwagą. Poczuł wówczas, że go zawodzi — poczuł to tego zacienionego widmem śmierci i strzelistym, magazynowym sufitem poranka, że właśnie odbiera mu jego najcenniejszy i najskwapliwiej ukrywany skarb, że pozbawia go ostatnich ciepłych wspomnień, w których czasem występował w roli uwielbianego, pozbawionego wad ojca i że teraz pozostaną już po nim tylko te płytkie, szare zapisy z pracy dla agencji, że całe życie Harvey’a straci nagle na wartości, bo jeśli nie będzie osoby, która potrafiła pokochać go w czysty, niewinny i dziecinny sposób, stanie się tylko jednym z wielu tysięcy agentów, których obiecująca kariera skropliła się szumnym skandalem, aż w końcu wonią najtańszego alkoholu i niezbyt dumną, przypadkową śmiercią, obmytą łzami jedynie najbliższej rodziny. Harvey nigdy nie poprosił Brutusa o pomoc, nie dosłownie, ale przecież zawarł swoje błagalne polecenie w ich imionach, bardziej niż jakiekolwiek słowa dowodzących, że takie właśnie było jego życzenie, że w pewnym momencie mieli przeciąć swoje drogi, mieli się poznać i odnaleźć w sobie zaufanie, choć Bruce nie wiedział jeszcze, jaki dokładnie skrywał się w tym motyw, czego takiego mężczyzna od nich oczekiwał. A tamtego dnia tracił jednak Cassiusa, tracił możliwość odkrycia owej zagwozdki i zdawało mu się przez moment, że tracił wszystko. — W każdym razie, my czasem też wyglądaliśmy w ten sposób. Nieraz myśleliśmy, że już z tego nie wyjdziemy, że to byłoby na tyle — dodał niby pokrzepienie, niby obietnicę tego, że Knightley z tego wyjdzie, że każda osoba wiążąca swoje życie z tym konkretnym zawodem, w końcu wątpi w dalszą zdolność dobierania oddechów. A jednak obiecał to przede wszystkim sobie, tak jak wtedy, tak jak tamtego poranka: że jeśli nie zachowa Cassiusa przy życiu dla siebie, to zrobi to przynajmniej dla Harvey’a, że obaj byli mu to winni.
Objął jego sylwetkę niepewnym, zaniepokojonym wejrzeniem ciemniejących tęczówek, przez moment przetrzymał odpowiedź na koniuszku języka. — Nie żyją — potwierdził wreszcie, rzeczowo i lapidarnie, chcąc pozbyć się w ten sposób wszelkich emocji, jakie mógłby odczuć względem cudzej śmierci, jakiej stał się sprawcą. — Chciał, żebym do nich zadzwonił, żebym im o tobie powiedział. Ale przecież nie znamy się na tyle dobrze, żebyś mnie o nich uprzedził, więc w końcu to on zadzwonił — odrzekł jak echo dalekiej skargi, nie dość silne, by wybrzmieć pełnią niezadowolenia. Łączyła ich tylko pamięć o Harve’u, nie z kolei bliska przyjaźń namawiająca do głębokich zwierzeń, do opisywania związków, w jakie kiedyś lub aktualnie się uwikłali. Zdusił tym wyznaniem cassiusowy śmiech dyktowany morfiną, zdusił własny potencjalny uśmiech, którego nie potrafił chwilowo w sobie przywołać. Aż w końcu mężczyzna przyznał, że sam nie wiedział, co nim kierowało, że mimo wszystko kiedyś faktycznie — wróci do życia, którego Bruce nie miał już poznać, którego poskąpił mu tak samo, jak Harvey informacji o tym, że ma syna.
Aż tak ci się tutaj spodobało? — zapytał z uporczywością, jaka towarzyszyła mu zawsze w wypieraniu nadchodzącej, cassiusowej śmierci; po prostu nie potrafił jej zaakceptować, nie przystawał na jej surowe warunki, odmawiał podania jej ręki i zapoznania się z świadomością, że rzeczywiście było źle, że jego zdrowie wciąż było niepewne, a stan mógł pogorszyć się raptownie ot tak, jakby z kaprysu. Stał akurat przy nisko zawieszonym parapecie, wpatrywał się w poupychane na nim bibeloty zsunięte z kuchennego blatu, napierające na siebie w geście pośpiechu i rozpaczy; musnął opuszką niewielkich rozmiarów miedzianą rzeźbę, tułów pozbawiony głowy, nóg i dołu rąk, poczuł jej chłodne, typowe dla tego pomieszczenia zimno, a wtedy usłyszał, że ma podejść bliżej, że ma zlikwidować cały dystans, jaki zdecydował się z niejasnych przyczyn między nimi zgromadzić. — Wątpię, żeby była to wina któregokolwiek z nas — zauważył zniżonym do przyjemnego tonu półszeptem, teraz, kiedy znajdowali się już tak blisko siebie, kiedy nie było potrzeby unosić głosów w kłótni, kiedy wszystkie silne emocje zdawały się przytłumione. — Cassius, przecież oni szukali mnie, nie ciebie. Prędzej czy później i tak by mnie znaleźli. Przestań się żegnać — uśmiechnął się ze zniecierpliwieniem, z tamtą potrzebą zaprzeczania tragicznego finału, który wróżył im cassiusowy głos.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Powleczone wstydem życie nie ugięło się nawet w obliczu narkotycznych monoideizmów; ulotność szczęścia okazywała się ściśle związana z harvey’owym imieniem — wystarczało je przywołać, wyścielić na równinach dowolnej rozmowy, by ciało odkrywało ciężar jego życia, by w pełnym zdumieniu dostrzegało jego niezachwianą obecność. Harvey istnieć miał zawsze: bez względu na zakończenie historii toczonej krucjaty, bez względu na wybór między nienawiścią i miłością. Tej drugiej zawsze było więcej, ale Cas w tych chwilach, podobnych jednocześnie wszystkim i niczym właśnie do tej, pragnął po prostu wymazać ojca ze swoich wspomnień, potraktować jako obowiązek, puste słowa, strzępki cudzego życia; bo tak łatwo uginał się pod wstydem, którego już nigdy nie miał dostrzec w ojcowskich oczach, zatracał w rozczarowaniu, jakie Harvey odczuwałby wbrew woli. — Podejrzewam, że w waszych zespołach też była ta jedna osoba. Która odciągała uwagę; może faktycznie nie do końca zawiodłem — zaśmiał się mimo zebranego w żebrach bólu; nie potrafił dalej o tym mówić, bronić się przed brutusowym obowiązkiem składania fałszywych zapewnień — obaj byli przecież świadomi nieudolności Cassiusa, nieodpowiednich wykrojów jego decyzji. Pasujących może w innych miejscach; nie w tym jednym.
Jesteś zły? Że ci nie powiedziałem? A może już wiesz, dlaczego tego nie zrobiłem? — spytał niemal prowokacyjnie; jeszcze przez moment nie docierał do niego właściwy sens usłyszanych słów, jeszcze przez kilka sekund tonął w wytchnieniu poprzedniego potwierdzenia. Aż w końcu pojął. — Mógłbyś go też zabić? Obawiam się, że sam nie dam rady — ponownie spróbował przebić się przez fasadę powagi, bezwolnie i serdecznie, bo może nie potrafił jeszcze myśleć o tym wszystkim w sposób właściwy, a więc poważny. Nie potrafił zwizualizować sobie wykonanych połączeń, ciągu powiadomień i podejmowanych wobec tego planów: Deborah była zbyt odległa, nagle obca, nieistotna. Nie spodobaliby się sobie w tak odmienionej rzeczywistości — o tym jednak wiedział, przewidział ciąg zmian i dystans, jaki miał ich pewnego dnia rozdzielić; podjął tę decyzję świadomie, kiedy bez słowa opuścił ich niewielki dom stojący w cieniu Canberry.
Musiał unieść głowę — wtedy, gdy Bruce znalazł się blisko, przynosząc wraz z sobą potwierdzenie uczuć, jakie nigdy nie powinny były się narodzić. — Chciałbym powiedzieć, że tak. Że się mi podoba. I że ci wierzę — uśmiech nie schodził z jego ust, ale tym razem złagodniał, rozrzedził się; Cas wysunął dłoń i objął nią brutusowe palce, zamknął je ściśle we własnej pięści. — Mam nadzieję, że nie umrę; wolałbym żyć, wolałbym to wszystko. Ale będzie łatwiej, jeżeli się pożegnamy — chociaż nie potrafił, a nieprzytomność umysłu nie pozwalała mu sięgnąć po wszystkie właściwe słowa. — To dobrze. Że nie żyją — szepnął, na chwilę przed konwulsją suchego kaszlu, zatrzymanego przez wolną dłoń; zignorował pstrokaty kurz krwi, którego spodziewali się uniknąć. — Mam jeszcze brata; jest nas dwóch — śmiejąc się nie wiedział, jaki sens płynął z tej nagłej uwagi: czy skrywała się w nim chęć uświadomienia go, że śmierć nie przekreśli, nie do końca, jego istnienia, czy zawarło się w tym zwykłe pragnienie odarcia się z ostatniego sekretu, jaki mógł przed nim skrywać.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Przed przymkniętymi powiekami, czy to szczelnie ułożonymi do kilkugodzinnego, niespokojnego snu, czy jedynie mrużącymi się w krótkim, bezwiednym odruchu, zdawał się majaczyć wyłącznie jeden wykrój wspomnień, jakby ktoś wyrył go metalową igłą szkolnego cyrkla albo własnymi paznokciami na drewnianej powierzchni, osiadając wówczas drzazgami i płomieniami ran pod skrońmi i osierdziem serca. Bruce nie potrafił odgonić od siebie wspomnień niepoważnie przyoblekającej cassiusowe ciało piżamy, gołębioszarych, dresowych szortów i śnieżnobiałego tiszertu, na którym zakwitał storczykowy kształt krwistych, jaskrawych ran. Pamiętał, że pomyślał wówczas, że to niewłaściwe; że nie tak powinno się umierać — będąc niedbale otulonym nocnym materiałem i sennie spąsowiałymi powiekami, pomyślał, że skrywa się w tym coś niezwykle upodlającego i nader brutalnego, że w ten sposób po prostu nie godzi się odchodzić; komukolwiek, czy nade wszystko Cassiusowi. Że zasługuje na coś lepszego. Na lepszą śmierć. Nie taką wydartą z cienkiego, jasnego prześcieradła, poszewek i kołdry. — Czyli to usiłowałeś od początku zrobić? Odciągnąć uwagę? — roześmiał się nieoczekiwanie; roześmiał delikatnie i nieszkodliwe, tak, jakby rzeczywiście skłonny był uwierzyć w pobrany przez Cassiusa, w pełni przemyślany plan, jakby wszystko co wówczas zrobił, wydarzyło się za sprawą jego kontroli.
Nie wiem. Po prostu wolałbym wiedzieć; na wypadek właśnie takich sytuacji — odrzekł spokojnym, wyważonym już do granic własnych umiejętności głosem; wciąż przecież chropowatym i słabym, takim, który wyszedł z używalności kilkadziesiąt słów temu. Poniekąd go rozumiał. A przynajmniej był w stanie zrozumieć — obawę przed cenzurą, którą nakładało rodzinne życie; fakt, że wówczas winno się myśleć przede wszystkim o innych, nie już tylko o sobie. Że do spraw typu tej, w którą ochoczo się zaangażowali, nie powinno się nawet zbliżać. Nie pomyślał z kolei o tym, że cassiusowa decyzja mogłaby skrywać także inne, bardziej intymne motywy. — Pomógł ci tak, jak ja nigdy nie byłbym w stanie. Więc nie, Cassius, to nie byłoby zbyt mądre — nie potrafił się roześmiać, nawet w klarowności wystosowanego braku powagi; nieważne jak Walter się zachowywał, nieważne jakimi szorstkimi słowami ścierał jego cierpliwość i ostrzył spokój, Bruce pamiętać miał tylko tyle, że przedłużył cassiusowe życie. Choćby o te kilka dni.
Dopiero później wewnątrz żeber napęczniało nasączone prawdziwym znaczeniem cassiusowych słów zdumienie, takie w jednym zdaniu przekreślające większość podejrzeń, jakie pozostawiała w Brutusie obserwowana znajomość ciemnowłosego, rosłego mężczyzny z Knightley’em; niewinna prośba o pozbycie się lekarskiego towarzystwa, a później wsunięcie palców wewnątrz brutusową dłoń. Wcześniej powziął prośbę o przysunięcie się o kilka niewinnych kroków za chęć wypowiadania słów bez obowiązku nadwyrężania głosu; był w końcu taki słaby i kruchy, ledwo utrzymując ciało w ugiętej do siadu pozycji, teraz Coleridge drgnął jednak w uwidocznionej konfuzji, splótł wzrok z gorejącym złączem palców ich dłoni i ukląkł, by nie musieć naprężać szyi próbującej dosięgnąć go swoimi bladoniebieskimi tęczówkami. Wyglądało to nieco cudacznie, jakby miał złożyć nadzwyczaj ckliwą obietnicę.
Wiesz, to właśnie ten upór jest najważniejszy. Przekonanie, że ci się uda. Bo te wszystkie wątpliwości, moment, w którym zaczynasz godzić się z inną możliwością; nie znam się na tym, nie tak, jak on, ale to wtedy traciliśmy ludzi. Kiedy decydowali się żegnać, i odpuszczali — wyznał spowolnionym półszeptem, przy każdym słowie wątpiąc, czy powinien dołączyć kolejne. Mówił jak najcieplejszą obietnicę, której to jednak wiedział, że nie zdoła spełnić; przeżyjesz, jeśli tylko naprawdę tego chcesz, naiwne i niepoważne, i tak cały ciężar odpowiedzialności układający w dłonie Cassiusa. Ale przecież Bruce nie mógł myśleć inaczej, nie mógł wierzyć w inne rozwiązanie ich znajomości, chłodzące się zastygłym ciałem i ostateczne.
On także nie czuł wyzwalającej prostolinijności gestów; wolna z dłoni ciążyła mu u boku sylwetki szramami przebitej, samochodowej szyby, ołowiane kule drasnęły niektóre tkanki, dawno uszkodzony bark znów nieśmiało się odezwał, nie chciał dać o sobie zapomnieć. A jednak wyciągnął wyswobodzone ramię, palcami drugiego wciąż dociskając cassiusową skórę; teraz jednak sięgnął wyżej, sam zadzierał już podbródek, przecież jemu nie sprawiało to problemów, a później delikatnie zebrał kędzierzawe spirale migdałowych włosów klejące się do wilgotnego czoła mężczyzny, niewinnie osuwając je do reszty kosmyków. Nie był to zalotny, stosunkowo erotyczny i wyraźny gest, a jedynie miękka forma ciepła, którą darzyło się każdą bliższą z rozmaitych powodów osobę. — A ty naprawdę musisz przeżyć, Cassius. Słyszysz? — kąciki ust uniosły się w stanowczym uśmiechu przy złożonym nakazie. Naprawdę musiał. Szczególnie teraz, kiedy wpatrywał się w brokat krwi pozostawiony na cassiusowej dłoni.
Och, świetnie. On też kiedyś zapragnie mnie odnaleźć i obarczać bezpodstawną winą? — rozbawienie zamigotało na jego wciąż spiętej obawami, bladnącej od niepokoju twarzy, wygładzając ją i delikatnie rozświetlając.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Dręczony był chaosem, nieprecyzyjnością myśli; za każdym razem, kiedy wyrywał się z objęć bólu za pomocą prostych, pomyślnych życzeń, dodawał: to z powodu leków, wcale tego nie chcę, chociaż chciał od dawna. Nie potrafiłby tego nikomu wyjaśnić — zauroczenie mężczyzną, którego przysięgło się zabić, brzmiało jak fabularna, tandetna część jednej z książek czytywanych przez Deborah; fascynacja kimś zupełnie obcym, poznanym wyłącznie od jednej strony, stanowiła za to wyraźny dowód klęski: Cas wiedział, że wszystko, co czuje, jest ulotne. I że być może pociąga go w mężczyźnie wyłącznie ta część, jakiej sam nigdy nie posiadał.
Ale przecież istniały niezachwiane fakty — choćby to gorączkowe pragnienie, by Bruce ocalił swoje własne życie, by jako jedyny z ich dwójki zdołał opuścić ramy terroru.
Cas był nadal gotowy wyrazić na to zgodę. A może skierować w formie prośby do świata.
To było oczywiste; że jeśli któryś z nas ma odnaleźć wyjście z tej pułapki, to tylko ty — odpowiedział mu zmęczeniem i uśmiechem, bolesnym wytchnieniem. Może nie martwił się nawet tym, że Brutus nie odwzajemni jego zainteresowania — może dręczyło go to, jak ich relacja wybrzmiałaby dla innych, jak wiele zrodziłaby pytań. Czy mógłby komukolwiek o tym powiedzieć? I czy w ogóle — byłoby o czym?
Od samego początku miałeś przewagę — wypowiedział z lekkim trudem; co jakiś czas jego ciałem wstrząsała konwulsja, co jakiś czas na trzewiach gromadziły się kamienie. — Nie wiem o tobie znacznie więcej — wytknął z pretensją, namiastką złości, bo wcale nie chodziło o wzajemność skrywanych tajemnic, nie w całości, nie przede wszystkim, a o to, że żony odstraszały, że utrudniały możliwość zdrad. Że łatwiej było udawać, że Deborah nie istnieje.
W każdym razie te decyzje nie należały do was; może byłyby odpowiednie wtedy, kiedy faktycznie bym umarł. A teraz możecie trzymać już tylko kciuki, żeby Debbie tu nie przyjechała; wszyscy tego pożałujecie. Albo moja matka — radziłbym wtedy uciec jak najdalej — odpowiedział mu znowu śmiechem, a gdzieś w jego sercu skrył się niepokój, prawdziwa obawa, chociaż po tym, co ich spotkało, nic nie powinno go już martwić. Ale przybycie tych dwóch kobiet do Lorne Bay byłoby przekleństwem, tragedią o znacznie większym zasięgu.
Ale musisz mi obiecać, Bruce. Że z o s t a n i e s z; nie znikniesz, kiedy to się skończy — coraz ciężej formułował zdania, choć obaj posiadali w brzmieniu swego głosu skazę; odpowiedział mu po kilku chwilach ciszy, po absorbowaniu tego wszystkiego, co zostało wypowiedziane. Targował się o własne życie; warunkował je brutusową obietnicą. — Nie sądzisz, że blizny są najbardziej uwodzicielskie? Zawsze chciałem mieć kilka — więc może faktycznie mógł się postarać: by przeżyć, by jednak nie poddać się kolejnej fali bólu. — Pomożesz się mi położyć? — postarał się o rozsądek; wolałby, by zostali w tym samym układzie, z brutusową bliskością wyścieloną tuż przy jego ciele, z nieświadomością pałętających się po jego myślach pragnień. Ale jeżeli miało się to udać, jeżeli faktycznie śmierć miała zostać odegnana, musiał zastosować się do nadanych przez Waltera poleceń. — Nie; Farris jest z naszej dwójki tym lepszym. Jest rozsądny i uprzejmy; polubiłbyś go — uśmiechał się, kiedy z brutusową pomocą starał się ułożyć plecy na zimnym blacie; i może dopiero myśląc o Farrisie dostrzegł, że nie mógłby umrzeć, nie tak po prostu, nie bez wcześniejszej, ostatniej rozmowy z bratem.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Zamiast zaprzeczyć, po prostu się przyglądał.
Solidnemu (bo nie z żadnej cienkiej okleiny, a z prawdziwego, drogiego kamienia) blatu, i to nadzwyczaj rozległemu, bo — jak się okazało, choć Bruce wolałby tego nie sprawdzać — o długości całej wysokiej, wyciągniętej, męskiej sylwetki, a nawet jeszcze dłuższej; tak, że można byłoby wysunąć za głowę jeszcze rozprostowane ręce.
Przyglądał się miękkiej poduszce, na której odcisnęła się kotlina zwykle ułożonej tam głowy, a także skopanemu w nogach, opadającego jednym brzegiem poza kontur kamienia pledu, który musiał okrywać cassiusowe ciało w tych zimnych, gorączkowych chwilach dreszczy, zapewne podczas pierwszych spędzonych tu dni i nocy.
Przyglądał się mężczyźnie, którego ciało — ku jego zdumieniu, jakby nie zdążył zauważyć tego wcześniej — okryte było czystymi, a może c z y s t s z y m i od ostatnich (bo przesiąkniętych ciemnoczerwoną, gęstą cieczą, zasychającą niemal w twardość cementu) ubraniami. Takimi odnalezionymi w szafie Othello — wiedział to, bo niepozapinana koszula z krótkim rękawem była tą samą, którą kilka tygodni wcześniej Bruce ściągnął niecierpliwie z jego klatki piersiowej, a jeden z guzików, który wówczas nadszarpnął, teraz także podrygiwał na wyciągniętej nitce bardziej od innych.
Nawet nie wiesz, w jak… Jak okropnym, jak m a k a b r y c z n y m byłeś stanie. Myślę, że po tym co dla ciebie zrobił, ma prawo do wszystkiego — wytknął mu cichym, ale wciąż delikatnie prowokacyjnym głosem; takim, który jednocześnie wskazywał na przekonanie do wypowiedzianych przed momentem słów, ale który też intencjonalnie ubarwił je zaczepną przekorą. Po raz kolejny uznał walterowe starania, te wszystkie umiejętności, których Bruce nie zazdrościł nikomu tak wściekle, jak kiedy kruche, zmizerniałe ciało wykręcało się torsjami i kiedy tak po prostu pozwalało, by uchodziło z niego życie.
Chcesz, żebym został? — teraz nie pytał z uwypukloną prowokacją; pytał z niewinnością prawdziwego zdumienia, z nieśmiałością kolejnych niedopowiedzeń, brzmiących jak: na jak długo? a także: dlaczego? i nawet: mam zostać dla ciebie? choć przecież wiedział, że dla nikogo innego. — Zostawiłem całkiem przyzwoite życie; miałem kota, który wkradał się do mojego mieszkania przez uchylone okno. Miałem też ulubioną ulicę, wiesz? Jak często znajduje się ulubione ulice, jeśli nie mieszka się gdzieś na stałe? Miałem też tą zabawną, emerycką torbę na kółkach, z którą wraca się z supermarketów — wyjawił z nostalgią typową dla człowieka, który przedwcześnie coś utracił. Wyjawił nie po to, by nakazać cassiusowemu sumieniu powiedzieć: wróć tam, a także: przepraszam, że to ja ci to odebrałem, ale dlatego, by wiedział w i ę c e j. O nim, o jego szarej, banalnej i niewyjątkowej codzienności, o dniach, w których nie musiał dzierżyć w palcach prawej dłoni pistoletu, i w których nie musiał uchodzić za człowieka, który w razie poważnych tarapatów, zawsze jako jedyny wyjdzie z nich cało.
Są lepsze od tatuaży — zgodził się wkrótce potem, w oczywistym znaczeniu: tak, blizny rzeczywiście są w pewien sposób atrakcyjne. Choć gdyby nakazano mu wybrać, gdyby łaskawie udzielono mu tej zgody, pozbawiłby Cassiusa każdej z nich. Z tych, które wdarły się głębiej od skóry, które przecięły tkankę, ścięgna i mięśnie, które naruszyły strukturę kości, które wyryły się głęboko w sercu i zakorzeniły wewnątrz umysłu. To nie były blizny, które pragnęło się zachować.
Powinieneś przenieść się do łóżka. Porozmawiam z nim — wysunął jedno z wielu błąkających się po myślach spostrzeżeń; wtedy, kiedy wyprostowane brakiem drżenia ramię wsunęło się pod szerokie, obolałe plecy, a druga z dłoni upewniła się, by sylwetka nie zderzyła się z twardością blatu zbyt boleśnie. Kiedy wokół brutusowej szyi zaplątała się cudza ręka, a on mimowolnie, bez udziału rozsądku skonstatował, jak szybko zabiło mu serce. — Wolę tych nieobliczalnych i zuchwałych — roześmiał się chropowatą strukturą nieobłaskawionego głosu, a później wycofał o kilka dawkowanych kroków. — Nie będę ci już przeszkadzać — zadecydował, gotowy do powrotu w miejsce, z którego ponownie mógł jedynie domyślać się, wątpić i drżeć w obawie o to cassiusowe życie, którego nie potrafił tak po prostu, tak od ręki pożegnać.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Wdzięczność za życie była pozorna, pochodziła jakby z przymusu, ze wspomnień bólu i przejętych spojrzeń posyłanych mu wtedy, gdy należało sprawdzać — po raz wtóry — parametry jego zdrowia. Niewiele zawierało się w niej szczerego uznania, bo może Cass był jeszcze nazbyt zmęczony, a jego rozum zniekształcany mglistą i gęstą powłoką gorączki, by mógł odczuwać wszystko w sposób naturalnie odpowiedni — tymczasem krzywił się, odnajdywał w sobie niepotrzebną złość (choć wpływ na to miało po prostu to, że tak bardzo nie chciał, nie mógł znieść myśli, że Deborah i Vera przyjadą i zrobią wszystko, by sprowadzić go znów na właściwą — według nich — drogę, zabierając do Canberry albo Londynu) i sprzeciwiał się wszelkim formom adhezyjnych splotów. — W takim razie lepiej byłoby, gdybym umarł; nie chcę, żeby którakolwiek z nich tu przyjeżdżała — ogarnął go cierpki poblask złości, wściekał się przez uratowane życie — tylko z powodu wolności, jaką poczuł odczuwać dopiero po przyjeździe do Lorne Bay, do wszelkich właściwych form wytchnienia, które dotąd ograniczane i tłamszone były przez ludzi mu bliskich. — A ty tego n i e c h c e s z? — strach przed utratą tego, co zdążył posiąść jedynie w niewielkim procencie, odznaczał się większym bólem niż ten płynący ze wszystkich ran; chociaż morfina radziła sobie z tego rodzaju cierpieniem, Cassius wiedział, że tego pierwszego nie zdoła wyleczyć bądź stłamsić. — Znajdziemy nowego kota, Bruce. Nowe ulice i rzeczy; wszystko, co wyda się nam potrzebne lub tak absurdalne, że zabawne — bo nie chodziło przecież o to, by musieli zostać właśnie tutaj, ale gdziekolwiek razem, bo z o s t a ń nie tyczyło się miasta, ale jego osoby, bo w jego prośbie ważne było: zostań ze mną, chociaż nie posiadali sprecyzowanych form przywiązania.
Spętany omamiającą siłą leków i rozlewającą się po ciele chorobą nie dostrzegał głupoty swojego zachowania — nie ważył słów, nie powstrzymywał gestów, pozwalał sobie na wszystko. A więc powiedzenie: — będziemy mogli je potem porównać — w znaczeniu tożsamości blizn, jak i: — och, nie musi być nawet wygodne, byleby było odpowiednio duże — bo przecież nie chciał sypiać sam. — Poczekaj. Zanim wyjdziesz, muszę ci coś jeszcze powiedzieć — przekręcił się lekko na bok; tuż po tym, kiedy z brutusową pomocą powrócił do jedynej wygodnej pozycji. Jego bliskość była hipnotycznie przyjemna, a jej nagłe urwanie odbiło się w jego sercu nieznośnym, dokuczliwym zniecierpliwieniem.
N a k a z a ł się mu zbliżyć, kłamstwem obwieszczając chęć skierowania do jego uszu jakiejś podłej tajemnicy. A kiedy jego twarz się zbliżyła, resztką sił ujął go za podbródek i nakierował jego usta na swoje własne, odciskając na nich nieprzyzwoity pocałunek. — W porządku — szepnął z uśmiechem, przymykając po chwili oczy; myślał o tych wszystkich rzeczach, które mogliby robić, gdyby nie czająca się w zakamarkach pokoju śmierć.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Skinął głową, wydął policzki z całym nadmiarem przechowywanego z napięciem powietrza, aż w końcu odetchnął z przedłużającym się szelestem, a dłoń musnęła koniuszkami palców nagrzany podenerwowaniem kark.
Przecież nie zamierzał go upominać. Przecież nie zamierzał z m u s z a ć go do życia.
Nie zamierzał karcić, cyzelować przez zaciśnięte gniewem zęby: nawet tak nie mów, nie masz prawa. Że chyba wolałby umrzeć.
Bo Bruce przecież wiedział. O opioidach wyścielających korytarze w krzywiznach żył odznaczających się na błękitno pod jego cienką, pergaminową skórą. Wiedział o analgezji przekomarzającej się z percepcją cassiusowego odbierania świata, o procesie myślowym zakłóconym narkotyczną i niedorzeczną śmiałością, wynajdowaniem na koniuszku języka słów, które zwykle zagryzało się w zapomnieniu. A więc w i e d z i a ł, że w rzeczywistości nie mówił z przekonaniem.
Nawet jeśli uparty ton głosu nie zawahał się przy wydzieraniu z siebie przekornej skargi.
Nawet jeśli w chabrowych tęczówkach nie odbijał się refleks zmętniałego cienia wskazanej obawy przed śmiercią; nie, ten przesuwał się już tylko przez spojrzenie Brutusa.
Przez moment zamierzał go więc wyręczyć. To on wtłaczał do świadomości doktryny o niezłomności życia, o potrzebie odegnania od siebie śmierci, to on snuł dalekosiężne plany, on przez moment poruszał cassiusowymi ustami: wtedy, kiedy napawał się misterną, lekarską pomocą, pozwalającą wrócić nieobecnemu już ciału do właściwej syntezy ze światem.
Dopiero kruche, jakby już urażone pytanie wyrwało mu z piersi stanowczość wszystkich słów i niezachwialność zdań. Bo chyba nie wiedział. Czy rzeczywiście chciał zostać z nim i czy miał dlaczego.
Wargi spięły się w wąską, niesymetryczną linię niepewności, wzrok zatoczył niespieszne i wąskie koło po ciemniejącej kuchni.
Tak, jeszcze na jakiś czas chciałbym zostać — wypowiedział niejednoznacznie. Zarazem jak powód do rozczarowania (bo wprawdzie z niewyznaczonym jeszcze, ale przecież t e r m i n e m przydatności ich relacji), jak i do miękkiej satysfakcji; bo wcale nie zaprzeczał, potwierdził, że owszem, c h c e dzielić z nim swój świat. I wcale przy tym nie kłamał.
Nie kłamał także później, w drganiach cichego, ale chropowatego wysuszonym przełykiem śmiechu. Nie kłamał, kiedy kiwał głową w najwyraźniejszym potwierdzeniu ostrożnych sugestii, ani nie kłamał podczas wyobrażania sobie życia, które — nie wiedząc jeszcze w jakiej konstrukcji i natężeniu — mogliby spędzić wspólnie. — To będą długie poszukiwania. Jeszcze długo musiałbyś utrzymywać się przy życiu — zaznaczył z przekorą dla wcześniejszych pretensji. Dla uzyskania tego potwierdzenia, które okazywało się ważniejsze od nieśmiałych mrzonek, zuchwałych obietnic i własnych potrzeb; podarowane mu p r o p o z y c j e podobały mu się przede wszystkim dlatego, że Cassius zamierzał wziąć w nich udział. Że teraz poniekąd musiał przyrzec mu, że będzie walczyć, że wydobrzeje, że naprawdę z nim ZOSTANIE.
Dla tej jednej obietnicy mógł zaręczyć wszystko, bez zawahania i większego udziału rozsądku. Zezwolić na nakładanie na siebie różnego rodzaju szlaków blizn i łączenie ich w jeden zgodny szablon wyżłobionych wspomnień. Poszukiwanie najwygodniejszego, najbardziej szerokiego łóżka skrywającego się w odmętach wielokrotności obcych sypialni (nie wiedząc przy tym, że miałby leżeć tuż obok, w delikatnym albo bardziej czułym uścisku). Na sekrety, które miał wyszeptać wprost do jego ucha.
Nachylił się, by je pochwycić. Tylko że zamiast słów, złapał jedynie niezdarny, kurczowy i odważny pocałunek, który musiał zostać mu wręcz w y k r a d z i o n y; bo wargi Brutusa nie przygotowały się w zapraszającym rozchyleniu, bo nie zdążył podeprzeć się prawą dłonią na powierzchni blatu, a lewą wpleść w gęste cassiusowe włosy i docisnąć swoje usta do tych drugich trochę mocniej, niecierpliwiej i świadomiej.
Zamiast tego przymknął oczy i zachwiał się na nagłej miękkości nóg, na której dopiero po chwili nadał stabilności ich sylwetkom. Jednej ułożonej wygodnie, uczepionej cudzych ramion i podbródka, i drugiej, bynajmniej niechcącej wykonać kroku w tył, ale trochę jeszcze zagubionej i zdumionej.
Ile dostałeś tej morfiny? — roześmiał się szeptem w miękkie, obcałowywane z czułością wargi. Aż w końcu odsunął się od Cassiusa, pomógł mu swobodnie i niespiesznie przytwierdzić plecy do kamiennego blatu, i w zaledwie kilku krokach znalazł się tuż przy wyjściu. — Porozmawiamy o tym, kiedy będziesz nieco bardziej przytomny — zawyrokował z ciepłym, delikatnie onieśmielonym rozbawieniem. Bo z Cassiusem było inaczej niż zwykle; nie przez zawarte małżeństwo i nawet nie przez wiek. Było inaczej przez Harvey’a. A Bruce nie był jeszcze pewien, jak dotkliwa była ta zmiana.

k o n i e c

ODPOWIEDZ