neurochirurg w cairns hospital — too busy to be heartbroken
44 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
i'm sleepin' fine. i don't mean to boast but i ONLY dream about you once or twice a night (at most)
Nie ufa mu.
Po prostu mu nie ufa.
Jest co prawda przekonany, że dałoby się to zoperować; bo on przecież w operacjach jest bardzo dobry. Czasem wynajmujący przestrzeń w jego umyśle megaloman szepce mu nawet, że jest najlepszy; w tym wykrajaniu nieprawidłowości w sposób tak dokładny i misterny, że potem nie sposób dostrzec po nich ani najmniejszego śladu. Jakby nigdy ich nie było. Ale tym razem wystąpiły komplikacje, bo jedna z zainfekowanych nieprawidłowością stron po prostu nie stosowała się do planu leczenia. W tym momencie uważa, że za wszystkie ich problemy odpowiada tylko Benjamin (jakie to niesprawiedliwe i podłe — wkrótce ma to pojąć), bo on sam przecież wyrzekł się już tak wielu niezdrowych nawyków. Jedynym błędem, jaki dostrzega teraz w swoim postępowaniu, jest to, że wyrzekł się ich za szybko, choć to teoretycznie bardzo głupie — bo droga ku odnalezieniu się nawzajem zajęła im niemalże rok. Teoretycznie, bo w praktyce wyglądało to tak, że małżeństwo kończył z jedną tylko myślą: teraz będę z nim. Bo Benjamin nie pozwolił mu inaczej, będąc zawsze gdzieś w pobliżu i dziwnie uzależniając go od swojej obecności (z początku sądził, że są tylko przyjaciółmi), a potem piekląc się i obrażając (mógł się tego wypierać, ale Walter wiedział, że Benjamin w istocie często się po prostu obraża), kiedy Walter pragnął odzyskać swoją przestrzeń, swój dystans. I zachowywał się naprawdę nad wyraz emocjonalnie — najpierw bez choćby najkrótszego słowa uprzedzenia oddał sprawę rozwodową Ariadne komuś innemu, potem nie przyszedł na werdykt sądu, bo dowiedział się (z drugiej ręki, a nawet nie od samego Wainwrighta), że Walter z a s t a n a w i a się (ale nic przecież wówczas nie było jeszcze postanowione) nad wyjazdem (dlaczego w końcu miałby spędzić w Lorne Bay choćby minutę dłużej po zakończonym małżeństwie, które jako jedyne trzymało go jeszcze w prętach tego miasta?), a kiedy zgadzając się na to, by ich związku nie wypychać jeszcze na skrzące się światłem dziennym oczy ciekawskich osób, nagle zrobił coś całkiem przeciwnego i absurdalnie obraził się (choć to chyba Walter, jak już, miał do tego prawo) na niego po raz kolejny. I nie odzywał się przez kilka następnych dni. I wymusił na nim (znów — mógłby wypierać się tego jak może, ale Walter naprawdę poświęcał wiele, byleby tylko uniknąć tych niepoważnych kłótni) nie tylko przyznanie się do ich relacji przed w s z y s t k i m i (Walter naprawdę wówczas miał wrażenie, że cały świat na nich spogląda), ale i nadanie jej jakiegoś bardzo poważnego charakteru, na który zupełnie nie był gotowy. Ale wtedy myślał jeszcze, że jakoś to zniesie, że w sumie może pozbyć się swoich irracjonalnych zasad i granic, które tak wąsko od zawsze stawiał, że w ostatecznym rozrachunku najważniejsze jest to, że ma przy sobie Benjamina. Dzisiaj jednak uświadomił sobie, zaraz po otrzymanym telefonie, jeszcze w bezpiecznych i cichych zakamarkach swojego domu, że dłużej tak nie może. Biegać za Benjaminem (cholera, choć nienawidzi tego przyznawać, choc nienawidzi tak w ogóle myśleć — jest już na to po prostu za stary) i decydować się na kolejne wyrzeczenia, o które nikt go nawet nie prosi — tych wyrzeczeń się żąda, bardzo nieczystymi zagraniami: ciszą, tajemnicami i chowanymi pretensjami.
Więc folguje swojej złości, a alkohol tę złość podsyca. Sprawia, że poza nią nie istnieje już nic więcej, a cały plan naprawy, wszystkie zalecenia dla ich relacji tak pieczołowicie sporządzone, stają się w jednej chwili bardzo nieaktualne i nieważne.
Przestań, przestań to robić — żąda, nienawidząc go teraz tak bardzo. Czasem w podobny sposób nienawidził Ariadny, kiedy by go ukarać za brak zainteresowania, poczynała na bankietach czy kolacjach z ich ówczesnymi znajomymi, flirtować z niemal każdym mężczyzną na sali. — Nie zachowuj się, jak jakiś zmaltretowany kundel — prawie już krzyczy, żałośnie i ze zmęczeniem, oddając się od niego o kilka kroków. Nie jest w stanie przechodzić przez to po raz kolejny — przez kłótnię, podczas której Benjamin wszystko sprawnie obraca tak (przeklęty prawnik), że to Walter znowu ponosi winę, choć ta przecież na Hargrove’a ewidentnie w tym przypadku spływa; bo to nie Walter ukrywał, że w tym miesiącu przenosi się do jebanych (to słowo nawet wypowiedziane w myślach brzmi mu dziwnie i jakoś obco) Stanów i to bez zrozumiałego powodu (chce go za coś ukarać, rozstać się z nim, czy wymusić na nim wspólną przeprowadzkę? Wszystko to jest bardzo niedojrzałe). Z siebie jednak również nie zamierza zrobić ofiary (mówił to już Jonathanowi — nienawidzi stawiać się w roli bezbronnej, pokrzywdzonej osoby). — Nie dam ci ich. Nie chcę. Nie chcę, żebyś tam ze mną jechał, nie chcę cię w swoim domu — wyjawia wreszcie i — co smutniejsze — całkowicie szczerze. Zdołał już bowiem podjąć decyzję — nie ma siły na kolejny związek pełen wyrzeczeń i pełen pracy, na którą nie ma nawet czasu. Od zawsze wiedział, że ich relacja nie będzie łatwa (Benjamin nie pozostawiał mu nigdy żadnych złudzeń), ale dopiero teraz dociera do niego, że zaczyna go to przerastać, że to bezcelowe jak walka z wiatrakami, bo zawsze docierają do tego samego momentu. I wie, że jak teraz tego nie skończy, ich problemy związane z brakiem zaufania, będą rozprzestrzeniać się po ich organizmach jak rak. I że należy to ukrócić, amputować, tu i teraz, póki coś jeszcze z nich zostało. — Nie dałeś mi przestrzeni, Benjamin — tłumaczy w końcu swoją decyzję. Cicho, ale stanowczo. Przykładając do twarzy dłoń, która osiada gdzieś w obszarze ust. Waha się jeszcze trochę i myśli, a cisza nakrapiana obcymi głosami z sali nieopodal jest nie do zniesienia — niczego nie ułatwia. — Nie byłeś w stanie poczekać nawet do końca rozwodu! — mówi, dopiero później uświadamiając sobie z zaskoczeniem, że tak właściwie krzyczy. A Walter przecież nigdy nie krzyczy, nie lubi krzyku, gardzi tą agresywną formą komunikacji, którą posługują się tylko ludzie pozbawieni argumentów. — Biegałeś za mną jak ten skatowany szczeniak — powtarza się, nie wiedząc dokładnie, dlaczego uparł się na to dziwne porównanie. — Zrobiło mi się ciebie żal — kontynuuje, czując się trochę tak, jakby przypominał sobie wcześniej przygotowaną kwestię; jakby miał siedem lat i brał udział w jakimś wystąpieniu szkolnym niskich lotów. — Ale nie mam siły się już nad tobą litować, to się zrobiło zbyt męczące, a ja nie jestem jakąś przeklętą fundacją charytatywną — tym razem ponosi go aż za bardzo. Po porównaniu się do altruisty, sam prycha na siebie z rozdrażnieniem; to ten alkohol. Przeklęty alkohol. — Nie chcę, żebyś do mnie przychodził. Ani dzisiaj, ani kiedykolwiek — tym razem wypowiada te same słowa w sposób stanowczy i ostateczny. A kiedy kończy, zatrzymuje się w końcu (wcześniej krążył w sposób nieokreślony po pokoju, co pomagało zebrać mu myśli) i na niego spogląda. Z zaciekawieniem, bo nie ma pojęcia, jak Benjamin na to wszystko zareaguje i nie jest do końca pewien, czy powiedział to wszystko na głos, czy może tylko w swojej głowie.

benjamin hargrove
sad ghost club
skamieniały dinozaur
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Przez chwilę nie oddychał. I to nie dlatego, że wypowiedziane słowa go ugodziły; ich autorem był w końcu ktoś obcy, nieznany, a więc i w pewnym sensie nieważny. Bo na miejscu Waltera stanął ktoś, kogo Ben, całe szczęście, nie miał okazji wcześniej poznać; przez ułamek tejże chwili, która zdefiniować miała wszystko (choć, miejmy nadzieję, nie na zawsze), wpatrywał się w niego tak, jakby nigdy ich sobie nie przedstawiono. Oddech, zablokowany gdzieś w trzewiach — zniekształcenie to nabyte zostało podczas kolejnych rozpraw, gdzieś tam, na sądowej scenie — wrząc i kipiąc, oczekiwał momentu kulminacyjnego. To jest w chwili, w której ze spokojnym, niewzruszonym uśmiechem — jakże w końcu miało go zaboleć przyrównanie do dziwki czy kundla; jaki cios zadać mógł zakaz zachowywania się w sposób ujawniający zbyt dużo uczuć — odparłby każdy atak. Był przecież wybitnie zdolny w swym zawodowym fechtunku i nigdy nie pozwolił na to, by którekolwiek ze słów zdołało go ugodzić; stosował odpowiednie uniki, zachowywał grację. Wygrywał podobne batalie bez ponoszenia jakichkolwiek ran.
Ale przecież to był Walter. Nawet jeśli nie brzmiał jak on, nawet jeśli zmienił się w kogoś obcego. Więc Benjamin zamiast przejść do ataku, pozwalał na to, by ta cała złość powoli w niego wsiąkała. A raczej, by jej zarzuty wnikały wprost w głębiny jego serca; tak, pewnie ma słuszność, zachowuję się strasznie głupio. Drgnął, zamrugał oczyma i zdał sobie sprawę z tego, że nie oddycha dalej — jakby w obawie, że i to sprowokować może ciąg następujących po sobie pretensji. Przyglądał się mu skamieniały; każdy kolejno stawiany w chaotycznym tańcu krok przygrywał melodii przerażonego serca. Bo Ben nie rozumiał. Ani trochę. I powtarzając sobie: to nic, ma prawo, wybaczam mu każdą obelgę, nie odnajdywał w sobie dość śmiałości, by włączyć się w tę kłótnię (?); kiedy jednak zakomponował słowa tak, by podszyte zostały najczystszą melodią, wydarzyło się coś, czego cofnąć nie można było.
Nie był w stanie przyswoić żadnego z padających słów.
Bo wiedział lepiej. Bo był t a m, gdy Walter, na przekór wpojonym mu zasadom i wartościom, zjawiał się w progu jego drzwi. Gdy dzwonił, zmęczony dyżurem, mimo snu wybierając dłuższą i poważniejszą rozmowę. Kiedy mówił mu, że powinien zostać na noc, choć nie musi, jeśli nie chce. Ale najbardziej wypowiadanym słowom przeczyły te drobne gesty; sposób, w jaki Walter począł w pewnym momencie, regularnie, obejmować go tuż przed świtem; uśmiech, który rozpromieniał jego twarz, kiedy w końcu spotykali się po kilku długich dniach przerwy; a wreszcie też słowa i pocałunki zarezerwowane tylko dla nich — takie, które przeczyły jakimkolwiek definicjom litości, niechęci, zmęczenia.
Powtórz mi to wszystko jutro. Powtórz to wszystko, kiedy nie będziesz pijany.
Ale Walter miał rację; Benjamin zachowywał się jak skatowany kundel, a przynajmniej właśnie w tej chwili. Być może po raz pierwszy pozwalając na to, by ktoś go upadlał, by krzykiem komunikował swą niechęć i pogardę, w odpowiedzi otrzymując wyłącznie przesiąknięte przerażeniem milczenie. — Czyli… — głos się mu zachwiał, jakby zaskoczony, że wywołuje się go do udziału w tej niedorzecznej chwili. — Czyli chcesz z tego tak po prostu zrezygnować? — zduszone pytanie wypowiedziane zostało w sposób nerwowy, zakłopotany; Ben nie potrafił zaakceptować faktów. Nie był w stanie dostrzec, że oto faktycznie nadciąga koniec. Może po drodze wydarzyło się wiele niepotrzebnych i niewygodnych rzeczy. I może dalecy byli od ideału. Ale kiedy Ben powiedział, że go kocha, mówił szczerze; nie potrafił ot tak odsunąć od siebie tego uczucia nawet teraz, choć zamiast miłości winien czuć raczej nienawiść. Wciąż był gotowy upaść; zmienię się, poprawię, przepraszam.
Ale musiał być przecież twardy. Musiał być ponad to, tak jak i wtedy, gdy zrywali z Orpheusem (chociaż wtedy wszystko było tak inne, tak różne od dzisiejszych wydarzeń; zdawało się mu, że przeżywa koniec świata, ale jakże się pomylił, przeżywając go dopiero dziś), więc zaparł się w sobie, zmuszając do tego, by nie wyrażać jakichkolwiek uczuć. — Wciąż uważam, że powinieneś dać mi te pieprzone kluczyki, Walter. Obaj musimy jakoś wrócić do Lorne Bay, a ci będzie jutro potrzebny samochód. To tylko czterdzieści minut drogi, nie będziesz musiał się ani do mnie odzywać, ani nade mną jakkolwiek litować — nie chciał tego. Nie był gotowy na tak długą podróż, której nie mogłyby udekorować jakiekolwiek słowa. Nie dzisiaj — nie chciał bowiem niczego pogarszać. Wierzył jednak, że są ponad to. Że wbrew temu, że… Nie, Ben nie był w stanie o tym myśleć, jeszcze nie teraz. Naiwność zakorzeniona w jego ciele powtarzała mu: on jutro zadzwoni. Wszystko wróci do normy. Będzie ciężko, ale dacie sobie radę. A teraz musisz zadbać o to, żeby Walter wrócił bezpiecznie do domu.

walter wainwright
neurochirurg w cairns hospital — too busy to be heartbroken
44 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
i'm sleepin' fine. i don't mean to boast but i ONLY dream about you once or twice a night (at most)
Może jest w tym coś z iluzji księżycowej.
Niewinne złudzenie wzrokowe; skrzące się srebrem ciało niebieskie przy horyzoncie wydaje się prawie dwa razy bliższe, niż kiedy płynie po czarnym oceanie gwiazd i ukazuje się w zenicie. Nie ma w tym żadnej logiki, odległość cały czas jest ta sama — a jednak w pewnej chwili można poczuć się dwukrotnie bardziej samotnym. To te drobne oszustwa rozumu; on chyba zawsze widzi po prostu to, co wydaje mu się ciekawsze; nie bardziej kojące czy przyjemniejsze, a po prostu interesujące.
Z Walterem jest trochę podobnie, a może całkiem tak samo. Benjamina ma przed sobą nieustannie w tej samej odległości; b l i s k o, jak prawie nikogo wcześniej, tuż na wyciągnięcie ręki. Ich dystansu nie mierzy się kilometrami ani krokami; wyznaczają go słowa. “Kocham cię” wyszeptane tamtej niekończącej się nocy na pogrążonym w śnie parkingu. “Nie muszę tam iść, wolę zostać z tobą” postanowione przed okrągłymi urodzinami Benjamina matki (dlatego, w ramach zadośćuczynienia, zmusiła ich do obecności podczas tego wieczora). “Myślałem o tobie prawie cały czas”, (prawie?) “no wiesz, czasem musiałem popracować albo się zdrzemnąć” zdradzone po długich tygodniach rozłąki. “Dlaczego nie spotkaliśmy się wcześniej?” uronione w przypływie uczuć pewnego poranka, potem pokolorowanie delikatnym różem zawstydzenia w policzkach (właściwie wydaje mi się, że kiedyś widziałem cię w sądzie, ale nie jestem pewien). Ale Benjamin oddalał się o każdą kolejną literę w miarę upływu czasu mierzonego przez odebrane połączenie telefoniczne. “Pragnie pan przeprowadzić się do Nowego Jorku do końca tego miesiąca, tak?”. Walter nie wie już, co jest prawdziwe; rozum i jego oszukuje. Która odległość jest tą prawdziwą? Benjamin na wyciągnięcie ręki, czy Benjamin na drugim końcu balowej sali, odgrodzony od Waltera jakby dziesięcioma różnymi światami?
Czyli chcesz z tego tak p o p r o s t u zrezygnować? Po prostu, jakby to było takie łatwe. I jakby wszystko zależało tylko od niego, jakby nie zapracowali na ten ciąg nieporozumień wspólnie. Jakby sami nie wepchnęli pomiędzy siebie tych monstrualnych światów. — Nie, Benjamin, nie chcę — odrzeka. Gdyby przekazać mężczyźnie te słowa na papierze, można by odnieść złudne wrażenie, że skrywa się w nich ciepło i skrucha, może nawet miłość. Ale to wyznanie wypowiedziane na głos jest chłodne, upokarzające, protekcjonalne. — Nie mogę zrezygnować z czegoś, co nigdy nie istniało. To po prostu logicznie niemożliwe — tłumaczy się po krótkiej i jakże okrutnej pauzie pełnej napięcia, nie potrafiąc wyjaśnić, dlaczego jego hebanowe oczy skrzą się takim szczególnym błyskiem, w którym poukrywała się jakby satysfakcja, a usta wyginają się w delikatnym uśmiechu zadowolenia. Perwersyjne upodobanie do ranienia kogoś, kto jeszcze nie zdążył zranić nas.
“Jesteś za miły” oznajmiał mu czasem. Walter nie łączył uprzejmości z kurtuazją, choć czyniła to większość osób; on uważał natomiast, że czasem można kogoś kulturalnie od siebie odprawić, nie będąc przy tym miłym. Benjamin tego nie potrafił, czasem Walterowi wydawało się, że po prostu nie jest zdolny do stawiania swoich uczuć na piedestale; zawsze wygrywali inni, zawsze kończyli mniej pokrzywdzeni. Zademonstrował to kilkakrotnie nawet tego wieczora — podczas rozmowy ze Sloane Sullivan i teraz, prosząc o podarowanie mu kluczyków. Czasem Wainwright w nim to podziwiał, wymagało przecież tyle cierpliwości i tak sporych pokładów siły; zasiane kwitło promiennymi uśmiechami, zdawało mu się, że na świecie nie istniał nikt, kto Hargrove’a nie darzył sympatią i momentami (ale tylko w myślach, głęboko, głęboko poza oczyma obserwatorów) odczuwał infantylną dumę z faktu, że ma go tylko dla siebie. Że posiada coś, co inni też pragnęliby dostać. Teraz jednak w nim tego nienawidzi.
Och, naprawdę, tak uważasz? — prycha, nakrapiając słowa fałszywym przejęciem, które zamiast okazać troskę, brzmi raczej jak nadzwyczaj chłodna drwina. Zmniejsza dzielący ich dystans, przekracza kilka światów. — W porządku — zgadza się, co chyba jest bardziej nieoczekiwane, niż dalszy wybuch złości. Zanurza dłoń w kieszeni od garnituru, wyławia kluczyk odbijający w sobie światło żyrandola i zanim dwa razy pomyśli (albo pomyśli w ogóle), ciska nim w przypatrującego się mu mężczyznę. W niego, nie do niego. Daje się ponieść emocjom, a one pachną jak kieliszki drogiego alkoholu. — Proszę, chciałeś je? Masz. A teraz daj mi wreszcie spokój. Mówiłem ci, że masz przestać się upokarzać — wścieka się; nie dlatego, że Benjamin nie chce uszanować jego decyzji (nie chcę, żebyś jechał ze mną do domu), ani nawet nie na samego siebie, choć właśnie przekroczył granicę, za którą nie można było wystawiać sylwetki nawet po pijanemu. Wścieka się, bo Benjamin tego nie robi; nie wścieka się, jest spokojny. Pokłóć się ze mną, pragnie w rzeczywistości powiedzieć, wykrzyczeć, może nawet poprosić z rozżaleniem. Sprzeciw się mi, postaw w końcu na swoim, nie pozwól mi tak po prostu teraz wyjść. Jeśli nie na próbę zszycia skrawków będących niegdyś ich związkiem, Benjamin powinien zdecydować się choćby na odpłacenie mu się podobną inwektywą. “Pierdol się, Walter” albo “ty zasrany narcyzie”, cokolwiek, co — Walter jest tego boleśnie świadom — nigdy nie padnie z tych cienkich, zastygłych w niezrozumieniu warg. Nawet w takich chwilach Benjamin jest lepszy od niego. Nawet w takich. Nigdy nie chciał tego sprawdzać.
Stawia kolejne kroki, te odbijają się hukiem o lśniącą nawierzchnię dystyngowanej sali. Drzwi są coraz bliżej, podobnie jak wizja dotarcia do domu i pogrążenia się w śnie, w którym wszystko jest odrealnione, a nowy problem w postaci rozstania z Benjaminem po prostu nie istnieje. Zadzwoni po taksówkę. Wtedy sobie przypomina. — Benjamin, czekaj — odzywa się po raz kolejny, choć tamte słowa miały być ich ostatnimi. Jedź sobie do tego Nowego Jorku, zniknij. Dość to zabawne, że prosi, by mężczyzna poczekał — bo to przecież on go wyprzedza, on właśnie dopełnia definicji opuszczenia go w przenośni i dosłowności. — Twój telefon — tłumaczy się i wyławia z kieszeni kolejny przedmiot wkrótce wprawiony w ruch. Komórką rzuca już delikatniej, choć nie przejmuje się jej możliwym uszkodzeniem; gdyby upadła na jasną posadzkę, zupełnie by się tym nie przejął. Stara się nie spoglądać na wyraz jego twarzy; nie chce później odtwarzać jej w myślach godzinami, widział już wystarczająco. Powiedział też wystarczająco. Odwraca się i wychodzi; nie spodziewa się, że okrucieństwo tego rozstania ubodli coś jeszcze; wpatrujące się w niego pary zaciekawionych oczu, oprawione gęstymi rzęsami. Jak wiele osób stało się nieproszonymi świadkami tej sceny? Jak wiele słyszeli? Co mieli później o nich mówić? Z tym też zostawia Benjamina samego.

benjamin hargrove
sad ghost club
skamieniały dinozaur
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Nie istnieli. Być może osobno, z dala od siebie, kiedyś, wcześniej, dziesięć bądź dwadzieścia lat temu; pragnienie przeciwstawienia się jego słowom, przecież byłoby to takie proste, zgasło w tym samym momencie, w którym poczęło docierać do niego, że nie, nie jest to kłótnia, i nie są to słowa zakrapiane alkoholem. Oto objawiona została mu prawda. Natrętność myśli, które nie zostały wypowiedziane
widzisz, Walter, bez względu na to, jak bardzo się angażowałem, wszyscy mnie zawsze zostawiali;
to była niedokończona zresztą gorycz, w ślad której szło bo najwidoczniej jestem dobry tylko na chwilę, jakże żałośnie i boleściwie. Może i by dodał, że Walter też pewnego dnia postanowi go zostawić — z tego samego powodu — lecz zdawało się mu to niemożliwe; choć wypukłości wad ich związku było dużo więcej, niż we wszystkich poprzednich (na przykład wtedy, kiedy Walter nie pozwalał mu zostawiać w swoim domu jakichkolwiek rzeczy osobistych, które Ben, bez przerwy, musiał transferować między oddalonymi wciąż od siebie światami (przecież tu nie mieszkasz); albo wtedy, gdy nie chciał wychodzić z nim do restauracji (w jakim celu?); lub wreszcie wtedy, gdy uznawał, że fakt przynależności do siebie, pozostawić należy w prywatności ich mieszkań (publicznie okazywanie swych uczuć jest niewłaściwie), Benjamin wierzył, że nie stanowią one definicji łączącej ich zażyłości. I że wobec tego Walter nigdy go nie zostawi w sposób niszczący jego serce; było to przecież niemożliwe.
Ale teraz już mógł dołączyć do listy imion kolejne; już nie tylko
Jane
Orpheus
ale i Walter
udowadniali mu, że niesie w sobie coś złego. Coś, czego wybaczać się nie da, co męczy, irytuje, nuży. Wolał się więc nie odzywać; otoczony ciekawskimi spojrzeniami, złaknionymi sensacji twarzami, nie chciał, by do czyichkolwiek uszu dotarło to, że Ben wydusił z siebie jedynie przeprosiny. Tkwił, poza tym, w pewnego rodzaju paraliżu; zupełnie jak wtedy, gdy mając dwanaście lat zgubił się gdzieś w Kambodży i choć znał podstawy tamtejszego języka, tak jak i znał nazwę hotelu, w którym zatrzymał się z dziadkami, nie potrafił wydobyć z siebie ani jednego słowa.
Ocknięcie nastąpiło dopiero po tym, jak się mu zdawało — racjonalnym — spojrzeniu na sprawę. — Jesteś po prostu pijany — wyrwało się mu już na głos, zamiast pozostać w świecie myśli; chwilę przed tym, gdy w jego kierunku powędrowały kluczyki. Wiedział, że ma słuszność. Nie wiedział natomiast, czy można być pijanym aż tak; może jednak był to ten rodzaj alkoholowego upojenia, który przyrównać można do zażycia serum prawdy. Jak jednak miał ot tak, po prostu, zaakceptować to, że jak dotąd żył w cieniu iluzji? Kluczyki uderzyły głucho o jego obojczyk; wzdrygnął się, machnął dłońmi, próbując pochwycić niesforny przedmiot, ale i tak wyślizgnęły się mu spomiędzy palców i z brzękiem uderzyły w ziemię. Schylając się po nie starał się nie myśleć o tym, że faktycznie się upokarza.
Dobrze — odparł, już wyprostowany, pozornie dumny, obojętny. Dobrze, dam ci spokój, dobrze, przestanę. Zacisnął dłoń na przepustce do jego samochodu; nie zamierzał mu ich oddawać, choć parzyły jego palce. Pomyślał, że jeśli to naprawdę koniec, to jego wina jest może i większa — przez te wszystkie dłużące się minuty nie zrobił nic, by o ten związek zawalczyć. Po prostu stał teraz, wpatrując się w plecy Waltera.
Koniec.
Czekaj.
Jego ciało drgnęło. Czuł na sobie czyjeś spojrzenie; wiedział, że ktoś zamierzał do niego podejść, skomentować tę scenę, wyrazić swe ubolewanie i spytać, co tak właściwie się stało. Wiedział, że ten ktoś w ostatniej chwili zastygł w oczekiwaniu, tak jak i Ben, bo to czekaj udekorowane było nadzieją. Ale to tylko telefon. A Benjamin, nawet w tej chwili nie był w stanie pojąć, że to właśnie on, poniekąd, jest winny temu wszystkiemu.

Kiedy podeszła do niego Margo, pod budynek podjeżdżała właśnie taksówka; Ben stał na tyle blisko okna, by mieć Waltera na oku. I na tyle daleko, by on sam go nie widział. Dziewczyna — pracowała w biurze jego ojca od trzech lat — spytała, czy wszystko w porządku. A on nadal nie pamiętał słów. Wzruszył więc ramionami; niewinność tego gestu sprawiła mu ból. Ale Margo wiedziała. Wiedziała więcej, niż którekolwiek z nich gotowe było przyznać; nachyliła się i szepnęła jeśli chcesz się zwijać, to teraz. Greogry tu idzie. Zatrzymam go. Nie miał pojęcia, dlaczego ojciec chciałby z nim rozmawiać; może wyżalić chciał swoje niezadowolenie z powodu kruchej teraz kampanii, którą — zupełnym przypadkiem — począł niedawno opierać na swej wierze w służbę medyczną tego kraju. W każdym razie, jego kazania mogły poczekać. Ben ucałował Margo pospiesznie w policzek i niemal wybiegł z budynku; po taksówce zostały już tylko drobne ślady na podjeździe.
Zdawało się to jawną torturą — wejście do jego samochodu, spędzenie w nim niemal całej godziny i odtwarzanie wciąż na nowo tego, co wydarzyło się przed momentem na kweście — jednakże mimo to nie wywołało w nim wahania. Bo mimo wszystko miło przez moment było udawać, że wciąż należy jakoś do jego świata.
Samochód porzucił przed jego domem dopiero po zapadnięciu atramentowego zmroku; nie chciał łamać danego mu słowa. Bo miał dać mu spokój. Bo miał przestać być sobą. Kiedy wrzucał klucze do skrzynki — zdawało się mu to jedyną słusznością — naiwnie myślał tylko o tym, że kiedy jutrzejszego dnia Walter do niego zadzwoni, odbierając skłamie, że żadne z wypowiedzianych słów go nie zabolało.
Przecież byłeś po prostu pijany.

koniec :papa:
walter wainwright
ODPOWIEDZ