inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.

(bingo: playboy)
Mkną wąskimi, karmelowymi uliczkami doskonale znanego miasta — rzędy wysłużonych kamienic, u podstawy których znajdują się różnorodne lokale usługowe, sprawiają, że czas zdaje się płynąć odrobinę wolniej, a pozostawione poza Lorne Bay życie przytłaczać trochę mniej. Idą na tyle blisko siebie, że ramiona nieraz niewinnie się stykają: żadnemu z nich to nie przeszkadza, ale żaden nie wpada także na pomysł, by wykorzystać okazję i złączyć dłonie w wymownym uścisku ciepła. Wystarczyłoby przecież tak niewiele: lekko unieść albo opuścić ramię, odgiąć do tyłu palce i odnaleźć nimi znajomą miękkość drugiego ciała. Wplątać się w nią i nigdy nie puścić.
Tylko że Orpheus myśli o czymś całkiem innym.
Próbuje dopasować się do ich nowej rzeczywistości — nie tylko tej podpiętej pod naturalny ciąg nowych rytuałów wtłoczonych w nowe miejsce zamieszkania: poszukiwań nowego ulubionego sklepu, ulubionej trasy prowadzącej do domu, ulubionych godzin powrotu, nowego ulubionego breloka do nowej pary kluczy, albo nowych kondygnacji omijania sąsiadów.
Nie, Orpheus martwi się o całą śnieżycę kłębiących się w peryklesowej głowie myśli, które z jakiegoś powodu wciąż przed nim ukrywa. Przygląda mu się więc kątem oka równomiernie co dwa, a może trzy kroki — zakotwicza wzrok na osobliwie zamglonym i nieobecnym spojrzeniu, a także na zmiętym od zmartwień czole, które wprawdzie pojawiają się na jego twarzy często, ale nigdy nie na tak długo. Przez moment podejrzewa, że Pericles w i e — myśli o tym, że po prostu musiał go z kimś zobaczyć, że sekretne spotkania Orpheusa z całym rzędem mężczyzn: zawsze innych, zawsze równie niedorzecznie przystojnych i zadbanych, nie są już dłużej takie sekretne. I to dlatego nie zdobywa się na odwagę, by odezwać się jako pierwszy — chyba nie wie, jak mógłby się wytłumaczyć.
To oczywiście takie absurdalnie proste — nie zdradza go bowiem dla samego aktu zdrady, nie odczuwa wówczas przyjemnego mrowienia adrenaliny czy ekscytacji, nie uważa też, że istnieje ktokolwiek, z kim pragnąłby być bardziej niż z Periclesem. Problem polega jedynie na tym, że związek z nim ma pewne ograniczenia i Orpheus niezupełnie wie, jak sobie z nimi radzić. A więc szuka innych objęć: mniej ciepłych, ale bardziej w y g o d n y c h. Takich, w których towarzyszą mu: myśli i wspomnienia związane bezpośrednio z Periclesem, ale nigdy: ten sam strach, który odczuwa właśnie przy dwudziestoczterolatku.
Jedyne, co potrafi teraz zrobić, to pchnąć go ramieniem trochę bardziej ostentacyjnie i wymownie, zaczepnie, ale nie tak, by zdołać wyrządzić mu jakąkolwiek krzywdę, a potem niepewnie się uśmiechnąć.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Coraz częściej zanurzał się w świecie myśli. Niekoniecznie tych tyczących się przedłużającej się, wzbudzającej niepokój nieobecności Xaviera, lecz po prostu swojego życia (co, zważywszy na okoliczności, mogło być egoistyczne) — tego, które mogłoby być szczęśliwe, oraz tego, które miało go pochłonąć. Nie był przyzwyczajony do omawiania podobnych kwestii z kimkolwiek, poza Percym, ale od czasu ich ostatniej rozmowy minęło tak wiele bolesnych miesięcy, że absurdalnym zaczęła zdawać się ta jego potrzeba dystansu. Tym bardziej w przypadku Orpheusa.
Wielokrotnie usiłował rozpocząć odpowiedni temat, ale za każdym razem słowa okazywały się niewystarczające lub ciężkie; w niektóre noce, kiedy Orpheus przychodził do sypialni dopiero wtedy, kiedy Perry zastygał w pozie sugerującej sen, odnosił wrażenie, że rozpoczęcie kolejnego procesu mierzenia się z nowym problemem sprawiłoby, że Orphy by się wycofał. Odszedł. Bo czy i tak już tego nie robił? Łatwiej przychodziło mu pisanie; sporządził raz list, w którym zawarł wszystko to, czego nie umiał wypowiedzieć, ale zamiast wręczyć go Orpheusowi, wsadził go pomiędzy strony starej książki, która nigdy przez nikogo nie miała być przeczytana.
Kilka dni później napisał kolejny, mniejszy liścik, który wylądował w podobnym miejscu.
Następne zamknięte na papierze słowa sprawiły, że czynność stała się rytuałem.
Trącony w ramię uśmiechnął się lekko, uzmysławiając sobie własną nieobecność; nie zwrócił uwagi na mijane ulice, nie przywiązał wagi do każdego, kierującego nim kroku.
Tak wiele słów. Tak wiele tajemnic.
Idę pojutrze odwiedzić ojca — zaczął, z kolejnym wdechem, odsuwając wzrok na bok. Wpatrywał się w mijane witryny sklepowe i uśmiechnięte, lawirujące między nimi kobiety, które cieszyły się chłodniejszym, chociaż pogodnym zimowym dniem. Nie sądził, by mogło to zainteresować Orpheusa, ale uznał, że zdradzenie mu swoich planów może być dobrym początkiem; sądził, że mógł nabrać dzięki temu odwagi. — Zadzwonił jakiś tydzień temu; narzekał, że tak długo z tym zwlekam — dodał obojętnym tonem. W te dni, które poświęcał na długą podróż do Cairns, męczyła go nieznośna chandra, a gdy wracał, na kilka godzin zamykał się w nierównościach własnego świata. Sądził, że lepiej będzie Orpheusa uprzedzić, by uniknąć wszelkich nieporozumień. — Orphy, czy ty… — postanowił, że z a p y t a. Że skonfrontuje się z tym, co niepokoiło go najbardziej. Zatrzymał się i spojrzał na niego z uwagą, czując, że nie da rady. Że jeśli zada to jedno pytanie, wyjdzie na głupca. — Chciałbyś wypłynąć ze mną gdzieś na morze? Na kilka dni — improwizował, posłał mu zawstydzony uśmiech; była to jednak rzecz, której naprawdę pragnął.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Mógłby założyć swój własny, co najmniej kilkunastostronicowy dziennik podobny do tych wszystkich przepastnych notatników ornitologicznych, zakreślających w sobie żywe, szczegółowe opisy napotkanych, unikatowych gatunków ptaków, dla równie osobliwych periclesowych uśmiechów — przesuwających się po jego bladej, chłopięcej twarzy często, krótkotrwale i zawsze inaczej. Jakby zależało mu na tym, by Orpheus nigdy prawdziwie go nie poznał, by nie mógł być niczego pewien, by mógł studiować owe grymasy godzinami, skupiać się na ich najmniejszym detalu, a i tak nie zbliżyć się do odkrycia prawdy.
Tym bardziej posępne okazuje się spostrzeżenie, że większość z napotkanych uśmiechów ma w sobie zatrważająco niewiele z nut rozradowania.
Och — wydostaje spomiędzy ust z początku tylko to krótkie, podobne do niczego westchnienie, jakiś niezupełnie wymyślny sposób na przedłużenie czasu odpowiedzi. — Na pewno chcesz utrzymywać z nim kontakt? — pyta wreszcie, a choć ułożone zdanie mogłoby zostać zinterpretowane za oceniające i w pewien sposób krytyczne, tak obleczone przez wątły, niepewny strumień orpheusowego głosu, brzmi jedynie jak nieśmiała obawa.
W końcu, zatrzymawszy się nie tyle z własnej woli, co przez narzuconą przez Periclesa pauzę dla słów i dla kroków, przez moment tylko wpatruje się w niego z głośno dudniącym sercem i wstrzymanym oddechem. Wie, że chłopak nie zamierzał spytać właśnie o to — o wspólną podróż bezkresem morza — ale z ulgą przystaje na właśnie takie spłycenie ich problemów; jakby tylko tym jednym mogli się teraz martwić. — Na kilka dni? — powtarza, w myślach dopowiadając sobie: na kilka n o c y, a więc czas, którego po prostu nie mogli spędzić już osobno — nie, kiedy ograniczał ich klaustrofobiczny rozmiar łodzi i bezkres nieprzychylnego do samotnych podróży morza. — Marcos nie pozwoliłby zniknąć mi na tak długo, przecież wiesz. Przykro mi — odpowiada, nie kłamiąc wcale tak spektakularnie; starzejący się mężczyzna rzeczywiście kładzie nacisk na dostępność swoich zakładników współpracowników o każdej porze, a Wrottesley z wielu powodów nie śmie narażać mu się pytaniem o kilkudniowy urlop. Ostatnią formą niesubordynacji przypłacił już wystarczającym, okradającym go ze snu pouczeniem — takim, który Orpheus usiłuje odpokutować w najbardziej naiwne, najbardziej wielkoduszne sposoby, na przykład zapisując się do kościoła p r z y p a d k i e m odwiedzanego przez rodzinę nieżyjącego Stephena, gdzie co weekend pomaga w akcjach charytatywnych dla samotnych rodziców, a także dla bezdomnych, bezrobotnych, czy inaczej pokrzywdzonych przez świat, albo pomagając w sortowaniu dostarczanych produktów żywnościowych, higienicznych, a także ubrań (sam okradł swoją szafę z nadmiaru odzieży, choć wszystko to zrobił z łamiącym się, ciężejącym w piersi sercem), albo je wydając, albo dostarczając sprawunki do domów tych osób, które nie są w stanie wybrać się po nie samodzielnie.
Jeśli potrzebujesz odpocząć, przepaść gdzieś na dłuższy czas, ten twój przyjaciel… Julien? Z tego co czasem opowiadasz, pewnie bardzo spodobałby mu się ten pomysł. Albo reszcie twoich przyjaciół, chociaż niektórzy są chyba zbyt nadpobudliwi — sugeruje, być może trochę zbyt nieroztropnie. Nie tak, by nie nabrać podejrzeń.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Nie tak to sobie wyobrażał. Wcześniej, kiedy tylko zdarzało się mu myśleć o Orpheusu, wsłuchując się w szybki rytm głośnego serca; kiedy był jeszcze pewien, że jego sympatia była wyłącznie uprzejmością, a wszystkie intymne chwile wyłącznie wynikiem przekoloryzowanych pragnień — skoro pozwalał sobie na snucie wyobrażeń, zakładał w nich, że wszystko byłoby idealne, lepsze, że on sam byłby w pewien sposób inny, potrafiąc w końcu porzucić w przeszłości całą swoją niepewność i strach przed zawieraniem relacji. Nic z tego nie okazało się jednak prawdziwe; upokorzenie kwitło w jego sercu, silniejsze niż kiedykolwiek, podczas gdy wszystko zdawało się szeptać, jak bardzo Orpheus był rozczarowany i zawiedziony sytuacją, w którą nieumyślnie się wpakował.
To mój tata — odpowiedział z wyrzutem, akcentując to, czego nikt nie potrafił nigdy pojąć. Wiedział, że ojciec nie należał do osób najmilszych, że prawdopodobnie, gdyby jego matka i ojczym żyli, nie chciałby utrzymywać z tego względu z nim kontaktów, ale był obecnie jedyną rodziną, która mu pozostała. Poza tym, Pericles pragnął wierzyć, że mężczyzna się starał. Początkowo nie szło im dobrze, a ojciec zachowywał się podle; kiedy Perry wyznał mu, że jest gejem i zagroził, że już więcej się z nim nie skontaktuje, przez długi czas nie rozmawiali. Mężczyzna jednak w końcu zadzwonił i obiecał, że to nic takiego, chociaż nadal czasem go wyśmiewał i pytał o nieistniejące w jego życiu kobiety. Pericles wolał jednak patrzeć na to jak na zwykłe rodzinne docinki; jak na rzecz, która po prostu istniała.
Przynajmniej chciał spędzać z nim czas. Nie dzwonił po to, żeby Perry przyniósł mu do więzienia jakiekolwiek przedmioty, bądź zeznawał dla niego w sądzie. Po prostu rozmawiali. I chociaż nie wpływało to na niego dobrze, Pericles jednocześnie cieszył się, że istniał ktoś, kto szukał z nim kontaktu.
Jasne — zabrzmiał oschle, chociaż doskonale wiedział, że Orpheus odpowie właśnie w taki sposób. Włożone do kieszeni bluzy dłonie zacisnął w pięści, koncentrując wzrok na wszystkim, co nie znajdowało się w pobliżu chłopaka. Zmieniły się też nagle jego priorytety; zamiast pytać o nasilający się dystans, zapragnął zmusić go do tego, by wszystko w końcu zakończył, uwalniając ich obu od dalszej udręki. Ale przecież wcale tego nie chciał. Nawet jeśli ich z w i ą z e k był tylko przedłużeniem niepewnej przyjaźni, i jeśli nie istniało w nim nic ponad to.
Poza tym, być może przesadzał. Pragnąc przyspieszyć sprawy, które powinny mknąć do przodu p o w o l i.
Nie wiem, może — wzruszył ramionami, kopiąc z siłą niewielką kamienną grudkę, która była zapewne skruszonym fragmentem chodnika. — Pomyślałem, że byłoby miło, gdybyśmy byli gdzieś w końcu sami, ale spoko. Rozumiem — uśmiechnął się obojętnie i ruszył przed siebie, chociaż nie miał pewności, dokąd zmierzają. Nie zamierzał być złośliwy, chociaż kusiło go wykorzystanie Juliena do sprawdzenia, czy Orphy’emu zależało na nim w choć zbliżony sposób. Mógłby też wyznać mu, że nie chciałby wyruszyć na rejs z kimkolwiek z grupy jego przyjaciół — przez wzgląd na Xaviera — ale czuł, że mogłoby posłużyć mu to jako kłamstwo. Gdyby jednak zapragnął spędzić kilka dni na morzu, otoczony wyłącznie samotnością.
Obrócił się przez ramię i posłał Orpheusowi jeszcze jeden uśmiech — usiłując przekonać samego siebie, że zadręczanie się nie ma miało najmniejszego sensu.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Pociągłe westchnienie służy mu za jedyną formę reakcji na rozgoryczone peryklesowe upomnienie. Nie mówi, że przecież wie, jak to jest — z ojcem, którego wolałoby się wykląć, z niechlubną słabością do ostatniego członka rodziny, jaki pozostał na mało współczującym, mało interesującym się twoim życiem świecie. Tylko że przecież Pericles lubi być osamotniony, lubi wierzyć, że nikt go nie rozumie, że nikt nie chce go zrozumieć, i że wszyscy są względem niego niesprawiedliwi, więc Orpheus nic już nie dodaje i pozwala mu w to wierzyć, bo z jakiegoś powodu wie, że nigdy nie zmieni jego zdania.
Że Perry zawsze będzie uważać, że nikt nie spełnia jego oczekiwań, a on też nie spełnia oczekiwań innych.
To przecież nie jest… Wiesz, jaki on bywa, do c z e g o jest zdolny. Naprawdę chcesz, żebym mu się naraził, Perry? Mogę to zrobić, zrobię to d l a c i e b i e, zrobię dla ciebie wszystko, ale przecież nic dobrego z tego nie wyniknie — wydostaje z kurczącego się gardła, które zawsze blokuje się w obliczu problemów, o których trzeba porozmawiać. Nigdy za bardzo mu się nie udaje: mówić rozsądnie i zdrowo, tak, żeby między słowami nie ukryła się żadna cząstka manipulacji, lekkomyślności czy innych toksyn. A chociaż teraz trochę przesadza — nie potrafiąc zignorować jednak peryklesowej urazy — tak przecież, mimo wszystko, mówi s z c z e r z e. Zrobiłby dla niego wszystko, nawet jeśli przemożnie by mu się to nie podobało.
Kiedy Pericles go wyprzedza, Orpheus ponownie wzdycha, ponownie odczuwa w piersi zagubienie; jakby serce straciło nagle swój właściwy rytm, a później usiłuje dotrzymać mu kroku. — Teraz jesteśmy sami. W mieszkaniu też jesteśmy sami. Nie rozumiem — mówi, ale przecież podejrzewa, co takiego mężczyzna może mieć na myśli. Nie wypowiada tych spostrzeżeń z irytacją, nie dodaje do nich gniewu, tylko w pewien sposób stara się odnaleźć rozwiązanie: takie, które pasowałoby im obu, choć wie, że to raczej niemożliwe. W końcu, w konsekwencji na peryklesowy uśmiech, unosi powoli prawą dłoń i choć nie splata z nim czule palców, tak układa ją na kościstym, poruszającym się w rytm marszu ramieniu, w które pragnie przelać trochę własnego ciepła.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Znowu to samo. Dłonie zaciskające się w pięści sprawiły, że na skórze wyrosły czerwone półksiężyce tam, gdzie z siłą wbiły się w nie wierzchołki paznokci. Niemal odpowiedział mu bezmyślnie, prowokując ciąg kłótni prowadzących tam, skąd ciężko byłoby się wydostać — bo prawie odparł, że nigdy go o nic takiego nie prosił. I nie poprosi. Drażniła go wciąż tamta sprawa, drażniło to, że Orpheus wtrącał się i ratował go przed czymś, co być może było mu pisane. Pericles wciąż czasem uważał, że może powinien był, tych kilka miesięcy temu, trafić za kratki — przynajmniej nie musieliby mierzyć się z tym, przez co obecnie obrzucali się pretensjami w samym środku miasta.
Po prostu o tym zapomnij — odparł sucho, czując się tak, jakby słowa Orpheusa były nieustającym szantażem, który opinał jego życie — ich życie — rdzawymi łańcuchami. Już niemal kruchymi, ale wciąż zbyt silnymi, by obiecać im wolność. Nie śmiałby oczywiście wątpić w to, że Orpheus byłby gotowy zrobić dla niego wszystko (bo, przecież, już to zrobił), ale problem polegał na jego mylnym przekonaniu o kruchości Campbella. Przecież istniały sprawy, z którymi by sobie poradził. Przecież, dla odmiany, to on mógłby jakoś zagwarantować bezpieczeństwo jemu, nie na odwrót. Może dlatego nie opowiedział mu o Xavierze w sposób odpowiedni; czasem zdawało się mu, że był i tak już wystarczającym zmartwieniem. Że Orpheus przez samą konieczność tkwienia przy jego boku narażał swoje życie; pytaniem pozostawało, czy z t e g o mogło, zgodnie z jego własnymi słowami, wyniknąć coś dobrego.
Nie wyjaśnił mu tego od razu. Przez chwilę po prostu się uśmiechał, oddychał głęboko i usiłował rozchmurzyć nie tylko serce, ale i umysł, ale wiedział, że pewnego dnia i tak do tego powrócą. I że może lepiej było o niektórych kwestiach rozmawiać wśród ludzi — nie w cichym mieszkaniu, które przemieniłoby się w grobowiec. — Jako przyjaciele — odparł spokojnie, niemal beztrosko. Przeszył go dreszcz, kiedy dłoń Orpheusa spoczęła na jego ramieniu, ale dowodziło to tylko jego słów — byli przyjaciółmi. Nie parą. — W porządku — zapewnił niemal od razu, nie pozwalając mu wypowiedzieć choćby jednego słowa. — Wiedzieliśmy, że to tak będzie wyglądać i… no cóż, próbowaliśmy…. — zawahał się; nie panował nad tym, co mówił. Nie wiedział, do czego dążył. Na pewno nie chciał tego kończyć, nie w taki sposób, ale nie znał innych opcji. — Nie musimy nawet niczego zmieniać; może poza tym, że będę sypiał w innym pokoju. Może nie zawsze — zaśmiał się, jakby faktycznie mogło go to rozbawić. — Chodzi mi o to, Orphy, że ja wcale nie chcę, żebyś cokolwiek dla mnie poświęcał, a tak przecież jest — dodał, nie patrząc nawet na niego. Wzrok utkwił w witrynie mijanego sklepu; kolorowe eliksiry, kadzidła, świece i naładowane suszonymi owocami kostki mydeł odciągały jego uwagę od tego, że Orpheus miał teraz odetchnąć z ulgą i przyznać mu rację.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Całe to odrzucenie jakoś tak niezgrabnie i nadzwyczaj chłodno odkłada się na jego sercu. Początkowo pragnie zaprzeczyć — bardzo żywo i trochę agresywnie, bo przecież nienawidzi, kiedy pretensje są mu czynione pod postacią niby nieważnego wtrącenia (w końcu mogli poruszyć ten temat s p o k o j n i e, już w chwili, w której po raz pierwszy zamajaczył pod postacią dyskomfortu gdzieś na horyzoncie), ale Orpheus przecież w i e, że Perry poniekąd ma rację. Bo z nikim, kogo w mniejszy lub większy sposób pragnął, z nikim, w kim — mniej lub bardziej świadomie — się z a k o c h a ł, nie łączyła go tak okrojona, wyzbyta typowego erotyzmu, niewinna zażyłość.
Perry, czekaj — zatrzymuje go wbrew wątpliwościom; nie tylko pośrodku miasta, ale też pośrodku słów, które mimo wszystko nie chcą przestać płynąć. — O czym ty… — zaczyna, ale przecież nie kończy, bo jednak nie zamierza udawać, że o niczym nie wie i nic z tego nie rozumie. Bo to byłoby niesprawiedliwe i może nawet o b r a ź l i w e względem dwudziestoczterolatka, dlatego wystawia obie ręce wysoko do nieba, a potem zaczesuje nimi włosy na czubku głowy, przez moment zadzierając twarz ku leniwie tłoczącym się chmurom. Przymyka oczy, próbuje uspokoić wzbierającą w piersi irytację i bezradność. — Perry, spójrz na mnie — zaczyna po chwili, znów odkładając dłoń na peryklesowym ramieniu, bo chłopak uparcie nie chce na niego spoglądać. Później wzdycha, żałuje, że te wszystkie brzydko szarzące się obłoki na firmamencie nie podsunęły mu żadnych odpowiedzi, ale ostatecznie próbuje sam. — Ja po prostu… Wiem, że wolałbyś coś innego i… i że chcesz kogoś, kto będzie mógł chociaż, chryste, złapać cię za dłoń wśród ludzi, i ja też uważam… Jak najbardziej powinieneś kogoś takiego mieć — przyznaje z pełnym przekonaniem, nie bacząc na mijające (z całą pewnością: przysłuchujące im się) osoby. — I wiem, że ze mną się nie da, nie teraz, i że mogę zachowywać się tak, jakbyś… nie wiem, jakbyś był dla mnie jakimś okropnym ciężarem, ale tak nie jest, przepraszam. — Bo nawet mimo całego trudu, jakim nieraz okazuje się związek z Peryklesem, ani przez moment go przecież nie żałował. Ale to nie zmienia pewnych faktów. — Chciałbym to rzucić, Perry. Zamierzam to rzucić, ale nie mogę jeszcze teraz. To trochę zajmie i może, wiesz, jak już się uda, kiedyś, i akurat nie będziesz nikogo mieć. Może wtedy moglibyśmy… Będę czekać — proponuje trochę wbrew sobie, bo o ile z całych sił pragnie go przy sobie zatrzymać, tak przecież czuje, że nie powinien, bo wszystko to — praca dla Marcosa, cała ta tchnięta w niego homofobia, niebezpieczeństwo, jakie mogłoby spaść na Perry’ego i jeszcze ten nieszczęsny układ z Judahem, mającym pomóc mu posłać cały pierdolony gang prosto do więzienia, a może i na drugi świat — że wszystko to jest po prostu za dużym obciążeniem. Ale może k i e d y ś. — Może wtedy moglibyśmy wypłynąć — dodaje ciszej, choć wie, że wtedy będzie pewnie za późno. — Po prostu zróbmy te zakupy. — Nie jest pewien, czy znowu nie popełnił jakiegoś błędu (pewnie przynajmniej pięć), a także czy nawet po tych kilku (pewnie przynajmniej k i l k u n a s t u) tygodniach czy miesiącach jego związek z Perrym mógłby wyglądać normalnie (pewnie nie — bo nawet wtedy Periclesa będzie trawić narkolepsja, a Orpheusa — obawy), więc zamiast myśleć o tym, jak bardzo polega na każdym aspekcie dotyczącym wszystkich tych trwałych, romantycznych relacji, zamiast myśleć o tym, jak fatalnie może układać się teraz między nim a Perrym, po prostu opieszale wsuwa się do niewielkiej galerii handlowej, jakiegoś wynędzniałego, parterowego zbioru kilku większych sklepów, przedzielonych szerokim i krótkim korytarzem, i trochę boi się, że Perry nie tylko nie pójdzie teraz za nim, ale że nigdy go już nie zobaczy.
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Wiedział, że nie miał prawa. Do czynienia mu pretensji i domagania się rzeczy, o których od samego początku wiedział, że nigdy nie będą do niego należeć. Nie zamierzał tego robić, ani jawnie, ani nikczemnie — chociaż uświadamiał sobie, wraz z kolejno spływającymi słowami, że brzmiał tak, jakby szantażem usiłował uzyskać sprawy niemożliwe. Nie potrafił się więc rozchmurzyć, nagłość wyrzutów sumienia mu na to nie pozwalała. — Nie o to mi chodzi — szepnął, jeszcze przez chwilę wstrzymując spełnienie jego prośby: gdyby spojrzał na niego od razu, nie potrafiłby powstrzymać nacierających na jego oczy łez. Co także, dla Orpheusa, mogłoby stanowić o przeklętym, nieprzyjemnym wymuszeniu pewnych kwestii. — Nie chcę nikogo innego — dodał z mocą, trochę głośniej i wyraźniej; po przedłużających się sekundach ośmielił się też w końcu skoncentrować na nim wzrok, a także wymusić nędzny cień uśmiechu. — Wiem, że nie możemy nikomu o niczym mówić, Orphy. Nie jestem zły z tego powodu — wypowiadając słowa, które mógłby recytować mu bez przerwy, nie spostrzegł nawet początkowo, że jedno z nich podkreślił, że bezwiednie wskazał, że jednak był zły lub chociaż rozgoryczony. Przede wszystkim z powodu niewiedzy i braku obycia: panikował, dopisywał nieprawdziwe teorie. Posiadał listę wymyślnych scenariuszy, zamiast zadać mu jedno, proste pytanie. — Chodzi mi o to, że… — rzucił na wdechu, zatrzymując ostre powietrze w płucach. — W domu też — mnie tak traktujesz. Jakbyśmy byli obserwowani, jakbyśmy niczego nie mogli robić. Dlatego… jeżeli wolisz, żeby to była przyjaźń, to po prostu to powiedz, Orphy, bo ja wcale nie chcę tego kończyć, ale jeżeli ty chcesz, jeżeli potrzebujesz przestrzeni, to jakoś sobie z tym poradzę. Nie chcę, ale to zrobię — mamrotał, uciekając znów spojrzeniem, wbijając je w obce sylwetki i spowite brudem chodnikowe rysy. Miał wrażenie, że przerzucali się odpowiedzialnością za zakończenie tej relacji, chociaż dla Perry’ego liczyło się wyłącznie szczęście Orpheusa. Bo przecież wcale nie chciał powracać do tego, co mieli niegdyś — nawet jeśli ich obecne życie dalekie było od ideału.
Skinął tylko głową, chociaż pragnął powtórzyć to, co już mu powiedział: by o tym zapomniał, bo przecież wiedział już, jak wielką głupotą była ta prośba, jakże dziecinnie rozbrzmiała w jego ustach.
Nie posiadał dość koncentracji, by zgodnie z jego decyzją skupić się na dokonaniu zakupów, ale nie oponował; ruszył za nim do budynku, po krótkiej chwili zrównując z nim krok. Usiłował odsunąć się od wszystkich niewypowiedzianych kwestii (bo czy nie mogliby po prostu uciec?), chociaż skupienie na czymkolwiek błahym przychodziło mu z trudem. Nie mógł przełamać ciszy opowieścią o pracy, bo przecież Orpheus nie wiedział o Cherry Road, ani anegdotą o jego przyjaciołach, bo czuł, jakby wcale ich już nie posiadał. — Mogliśmy pojechać do Cairns — jego głos nie zabrzmiał czysto, ale przynajmniej się odezwał; wpatrzony w nędznie wyglądające sklepy, nieciekawe otoczenie. Uśmiechnął się dopiero na widok sklepu zoologicznego, nawet jeśli nie podobało się mu, że trzymano w nim zwierzęta w klatkach tak, jak zwykłe eksponaty.
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Mógłby zmieniać zdanie dziesiątki, a nawet i setki razy, zatrzymywać go wyłącznie po to, by jeden niecierpliwy i płytki oddech później kazać mu się od siebie odsunąć — nie tylko pośrodku ulicznego tłumu i ciekawskich par oczu, które nigdy nie powinny ich ze sobą połączyć, a odsunąć od siebie tak ostatecznie:
w odległości odmiennych żyć i samotnych dni, których nigdy już nie mogliby ze sobą dzielić.
Dużo łatwiej byłoby to zakończyć, niż trzymać się go uparcie i trochę nieprzytomnie. Łatwiej dlatego, że nie musiałby wyręczać się całą chmarą niesfornych wymówek dotyczących tego, dlaczego nie chce nie może z nim sypiać, nie musiałby walczyć z potrzebą pochwycenia jego ust swoimi wargami w samym centrum wścibskiego miasta, no i nade wszystko mógłby skupić się już tylko na Marcosie. A więc na swojej wolności.
Tylko że Orpheus nie chce wypuszczać Periclesa spomiędzy swoich zachłannych, metaforycznych objęć. Więc mówi: — Oczywiście, że dla mnie to nie jest tylko przyjaźń. Że nie chcę, żeby tylko nią była — i siła pęczniejąca w głosie, stanowcza i ostentacyjna, brzmi niemal przekonująco. Mimo że wciąż nie zamierza z nim sypiać.
Pewnie tak — opieszale przyznaje mu rację, zagłębiając się w zacienioną przestrzeń chłodnego od klimatyzacji, ale wciąż egzotycznie duszącego budynku handlowego. Przez moment jest jeszcze ponury, małomówny i jakby nadąsany, ale przecież nie gniewa się na Perry’ego; raczej na to, że nie potrafi się dla niego zmienić, że nawet nie próbuje. Że w odmętach pamięci notuje adres, który ostatniego wieczoru zapisał mu niedorzecznie przystojny, nieprzyzwoicie zaciekawiony nim blondyn, i zastanawia się, czy skorzysta ze współrzędnych już dzisiaj, czy może dopiero za kilka dni.
Możemy teraz… pomyśleć? I porozmawiać o tym dopiero w domu? Tak na spokojnie. Wiesz, pobawić się w te całe pomysły, kompromisy, te takie zawiłe sytuacje, kiedy ja słucham, a ty mówisz: na przykład o tym, o co konkretnie jesteś zły, w jakim miejscu dokładnie pracujesz, i dlaczego unikasz wszystkich swoich znajomych. I dlaczego chowasz do lodówki puste kartony wody kokosowej — usiłuje się nawet uśmiechnąć; niemal niewinnie i chłopięco, chociaż do jednego i drugiego tak absurdalnie mu teraz daleko.
ODPOWIEDZ