seeing you heals me
: 30 kwie 2022, 14:54
- 1.
Zacznę od początku; krok po kroku powolutku - czerwonymi, cieniutkimi sznureczkami - dojdę do kwintesencji jej poczynań. Nie „po omacku ” - z podniesioną głową, z rozmaitą pewnością siebie będę pięła się po szczebelkach udręki - rozpoznam wszystkie niedopowiedzenia, odnajdę każdą niespójność, wychwycę najmniejszy trop - nawet po trupach wbrew prawom a także ludzkości - rozwikłam sprawę - wyczerpię wszystkie środki. Poznam prawdę - choćbym miała postąpić dokładnie tak jak ona - wymierzę sprawiedliwość tym, którzy zamordowali moją siostrę.
Od chwili gdy powieki Berthe rozchyliły się w porannym pośpiechu, w jasnych źrenicach można było dostrzec wymęczenie, rozpacz oraz z nieokreśloną prędkością wpędzające ludzi w zakłopotanie pochłaniające dziewczę zdeterminowanie. Rosła w siłę; wprowadzała się w stan podwojonej czujności, nawet wychodząc z mieszkania - przepychając się poprzez zatłoczone centrum, kilkukrotnie odchylała swoją blond czuprynę by wychwycić wzorkiem choćby malutką niespójność. Czy ktoś ją śledził? Czyżby była blisko? Czyżby wchodziła na „ogon” potencjalnemu mordercy? Nie wierzyła w samobójstwo Lorraine - od samego początku usilnie upierała się przy własnej wersji - w całym wszechświecie musiała istnieć choć jedna osoba pałająca wszelaką - wręcz obsesyjną nienawiścią do starszej Pasquier - do tego stopnia, że całą sobą przyczyniła się do jej śmierci.
Lorrie by nie skoczyła, Lorrie była zbyt silna, Lorrie żyła pełnią życia.
Lorrie żyła za je obie.
Niektórzy uważali (szczególnie bliscy), że popada w paranoję - wpada w otchłań, ciemną, kującą - narastającą mchem cierpienia z której nie da się wyjść - ta ciemność nie posiada choć jednej nieznanej drogi ucieczki, jest bezdenna - wyniszczająca, wymierająca - doprowadzająca człowieka do szaleństwa, lecz Bert wierzyła w swoje przekonania - jako jedyna odczuwała najdrobniejszy płomień nadziei. Pragnęła wierzyć - pragnęła tej nadziei, bo jeżeli ona zgaśnie, to co wtedy pozostanie? „Pogodzenie się z prawdą” - nie było wystarczającym odkupieniem - to zabawne, że niegdyś Berthe żyła po to aby rozdawać pomoc - a teraz nie potrafiła wyciągnąć po nią ręki. (uważała, że nie potrzebuję pomocy).
Od ośmiu miesięcy dnie bywały identyczne - zlewały się ze sobą; rankami wstawała, wieczorami kładła się spać - zwykle nie pamiętała co działo się pomiędzy tymi czynnościami, (nic nie było warte zapamiętania). Niekiedy czasem uśmiechała się do mijających ją ludzi, niekiedy porozmawiała z współpracownikami, niekiedy zamykała się w pracowniczej łazience, by przepłakać kilka godzin. Zwykle w tych (tak drastycznych) chwilach chwytała za telefon by skontaktować się z Lorraine, opowiedzieć o paskudnym dniu, wyrzucić z siebie niejakie przekleństwa - a następnie wrócić do codzienności. Teraz - od ośmiu miesięcy wsłuchiwała się w (zapchaną, od 4 miesięcy) pocztą głosową - „Cześć tu Lorraine! - [płacz] - jeżeli to coś ważnego, nagraj się na pewno oddzwonię!” - gówno prawda - nigdy nie oddzwoni, nie ma już na to możliwości. P I E P R Z O N Y Ś W I A T. Dlaczego nie mogłam umrzeć za nią?
Dziś było podobnie - siedząc na ławce, z nieco przymrużonymi oczętami przyglądała się bawiącym, młodym koalom - w prawej dłoni ściskała telefon (co oznaczało, że była właśnie po odsłuchaniu głosu zmarłej siostry), gdy nagle poczuła na swoich plecach mocny uścisk - łepetyna Pasquier odwróciła się, a blond włosy zakołysały jak czupryna posępnego drzewa. Widok, malutkiej dziewczynki rozgościł na buzi kobiety nieduży uśmiech. - Tessie, co Ty tu robisz? Gdzie Twoja mama...? - podniosła się, przytulając do swego ciała dziecka - a zza jej pleców wyszukiwała długonogiej, blond kobiety. Dopiero wtedy jej oczom ukazała się zupełnie inna sylwetka. - Przyszłam dziś z tatą. - Właśnie widzę. - mruknęła blondynka powoli odsuwając się od kilkulatki. - Czyli mam rozumieć, że po nakarmieniu Charlie... - imię, kilkumiesięcznego koali, którego obie nazwały. - Idziecie później na lody? - zapamiętała, tak jak zawsze opowiadała jej Teresa - podczas spędzania wspólnego czasu. - Dzień dobry, powrócił Pan do swojej tradycji? - odrzekła w momencie gdy mężczyzna ostatecznie do nich dołączył. - otóż, doskonale pamiętała, że te wypady - ojca z córką do sanktuarium były standardowym początkiem dnia, odkąd zaczęła tu pracować - przez kilka miesięcy widywała ich codziennie - później Tessie przychodziła z swoją mamą - Bert nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale musiała przyznać, że ukazał się przed nią ciekawy obrót sprawy.
Ephraim Burnett