affection in all the wrong places
: 22 mar 2022, 18:38
Właściwie to spał. Płytko i niespokojnie, ale przecież nie było w tym niczego specjalnego, bo od dłuższego czasu umiał sypiać tylko tak, jeśli w ogóle. Standardowe odgłosy Sapphire River okazywały się być nieznośne, kiedy tylko położył się do łóżka - ujadanie psa sąsiadów, pijacie mamrotanie matki w sypialni, ciche pochrapywanie Nullaha, woda kapiąca powoli z nieszczelnego kuchennego kranu, nadźgana wulgaryzmami wymiana zdań na ulicy, szeleszczenie wysokiej trawy za płotem. Każdy, najmniejszy nawet dowód na obecność życia wokół, okazywał się istotnie drażniący i powodował, że nie potrafił rozproszyć myśli gdzieś ponad tą tym miejscem, tą kanapą, tym domem; kraina snu czekała za zamkniętymi drzwiami. A to przecież tylko jeden zmysł, jedynie wierzchołek góry lodowej. Choć oficjalnie pory roku przechodziły właśnie jedna z drugiej, to noce wciąż były duszne i kurz drapał w gardło mocniej niż chłodniejszym czasem, z równowagi wytrącały go światła samochodowych reflektorów wpadające w nieregularnych odstępach czasu przez okno, na którym zepsuła się żaluzja. Laska z pracy powiedziała mu ostatnio, że wygląda jak gówno i ludziom go żal, dlatego dostaje lepsze napiwki - więc przynajmniej w tym jednym spisywał się dobrze. Poza tym kilku lepiej mu znanych klubowych dilerów oferowało mu różne specyfiki na pomoc w zasypianiu, ale on z przekąsem patrzył na każdy narkotyk, który miałby brać regularnie w sztywnych odstępach czasu - z wielu powodów nie wydawało się to być dobrym pomysłem.
Były, oczywiście, takie dragi, za którymi tęskniło się nawet pomimo trzymaniu dystansu i wykrawaniu ich (z własnej woli lub nie) ze swojego życia na dłuższy okres. Jednym z nich był Richard dwojga takich samych inicjałów, którego buty trzymał po kanapą razem z innymi drogimi rzeczami, w których posiadanie przyszło mu wejść. I jasne, leżąc tak podczas swojej beznadziejnej bezsenności, potrafił wielokrotnie wtłukiwać sobie do głowy wiązankę o tym, dlaczego ta znajomość, nawet (zwłaszcza?) zawieszona w taki dziwny, pełny napięcia sposób, który wydawał się całkiem nienaturalny i niemożliwy do obejścia z obojętnością, nie była dobrym pomysłem. Wystarczyła mu przecież jedna uzależniona osoba, z którą przyszło mu żyć pod jednym dachem, i wystarczył mu Nullah, do którego głupich pytań o Pana Strażaka skończyła mu się już cierpliwość, i tak naprawdę w przypadku relacji nawet tak n i e z o b o w i ą z u j ą c e j, jak ta, która połączyła go z Richardem, nie powinien był nigdy odchodzić od swojej polityki działania, która polegała na unikaniu zbędnego przywiązywania się do osób i rzeczy, które przeszkadzałyby mu w codziennym funkcjonowaniu.
Szczerze? Trudno byłoby mu, kurwa, znaleźć rzecz bardziej przeszkadzającą w funkcjonowaniu niż chroniczna bezsenność; nawet tak samo trudno, jak znalezienie innego jej potencjalnego powodu niż (nie)obecność Richarda w jego życiu, która jednoznacznie przysparzała mu teraz większych kłopotów niż walący się po licznych zalaniach dom, który najrozsądniej byłoby zapewne zrównać z ziemią i zbudować od nowa.
Tak więc spał - snem na tyle wątłym i czujnym, że zwielokrotniona podwójna wibracja, sygnalizująca nadejście wiadomości, wybudziła go bez najmniejszego kłopotu. W pierwszym odruchu, naturalnie, miał zamiar pierdolnąć komórką na drugi koniec pomieszczenia, ale w końcu pokłady agresji wywołanej nieplanowanym zbudzeniem udało mu się wyładować serią niewybrednych przekleństw, posłanych w myślach do tego, który ośmielił się zawracać mu dupę o tej porze. Całe poirytowanie prysło, kiedy tylko zobaczył imię, które pojawiło się na wyświetlaczu. Ktoś tutaj ewidentnie wziął sobie kiedykolwiek do serca, a przy okazji także coś zakrzywiającego percepcję do nosa, ale szczerze? W tamtym momencie Hectorowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby się o to na niego gniewać. Może był na to zbyt zaspany, może odstraszony ostatnimi dniami przepełnionymi milczeniem, może spragniony byle pretekstu, żeby wyrwać się na to duszne, nocne powietrze - m o ż e. Nie wiedział nawet, kiedy podszedł do komody, żeby wydobyć z niej spodnie. Jego ciało podjęło za niego decyzję zanim jeszcze umysł zdążył ją jakkolwiek przeanalizować.
Przed wyjściem przygotował Nullahowi tosta z dżemem i zostawił mu karteczkę z pozwoleniem na pooglądanie bajek, w razie jakby wstał, zanim jemu udałoby się wrócić. Nie wiedział, nie umiał oszacować i przez chwilę nawet nie był pewien, czy faktycznie powinien iść do tej zasranej remizy - może Richard nawciągał się tak bardzo, że zmyślił sobie nieistniejącą zmianę, a on zaraz wpakuje się do gniazda ogniomaniaków, gdzie jakiś obcy koleś zmierzył go pytającym spojrzeniem? Gdyby ktoś kiedyś kazał mu napisać rozprawkę z trzema argumentami z życia, apropos bycia nieodpowiedzialnym i nierozsądnym, ta sytuacja z pewnością znalazłaby się na papierze - oto bowiem przemierzał pospiesznie ulice Lorne Bay we wciągniętych na szybko ubraniach i z butami droższymi niż ten pieprzony, zdewastowany ulewami dom, które podskakiwały radośnie worku z jakimiś niezbyt wyszukanymi bohaterami dziecięcych kreskówek, który Nullah nosił na wuef.
W końcu dotarł do remizy; późnonocne (wczesnorankowe?) powietrze i spacer odrobinę go ocuciły. Nie będąc pewnym, jak właściwie powinien się zachować, w końcu nacisnął klamkę drzwi na prawo od strażackich garaży i ta, na całe szczęście, ustąpiła, nie stawiając oporu. To ten dobry znak. Zły? Spodziewał się chyba, że Richard będzie sterczał, jeśli nie na podjeździe, to przy samych drzwiach, ale tak się nie stało. Przed nim rozciągał się długi korytarz, w którym światło zapaliło się na czujnik ruchu, kiedy szedł przed siebie, mijając kolejne zamknięte drzwi. Nie miał na tyle brawury, żeby próbować otworzyć którekolwiek; wychodził jednak z założenia, że Richard nie ukrywałby się jakoś przesadnie, choćby miał wciągać koks prosto z kierownicy w radiowozie. Może gdyby wiedział, że Remington był komendantem, pokierowałby się jakoś bardziej intuicyjnie w stronę konkretnego biura, ale nie miał o tym bladego pojęcia, także szedł całkiem na ślepo.
- Richard...? - odezwał się w końcu, mając nadzieję, że ten pajac usłyszy go jakoś - gdziekolwiek się znajdował - i ocali od piekła niekończącego się korytarza, które za bardzo kojarzyło mu się z miejskim ratuszem.
Dick Remington
Były, oczywiście, takie dragi, za którymi tęskniło się nawet pomimo trzymaniu dystansu i wykrawaniu ich (z własnej woli lub nie) ze swojego życia na dłuższy okres. Jednym z nich był Richard dwojga takich samych inicjałów, którego buty trzymał po kanapą razem z innymi drogimi rzeczami, w których posiadanie przyszło mu wejść. I jasne, leżąc tak podczas swojej beznadziejnej bezsenności, potrafił wielokrotnie wtłukiwać sobie do głowy wiązankę o tym, dlaczego ta znajomość, nawet (zwłaszcza?) zawieszona w taki dziwny, pełny napięcia sposób, który wydawał się całkiem nienaturalny i niemożliwy do obejścia z obojętnością, nie była dobrym pomysłem. Wystarczyła mu przecież jedna uzależniona osoba, z którą przyszło mu żyć pod jednym dachem, i wystarczył mu Nullah, do którego głupich pytań o Pana Strażaka skończyła mu się już cierpliwość, i tak naprawdę w przypadku relacji nawet tak n i e z o b o w i ą z u j ą c e j, jak ta, która połączyła go z Richardem, nie powinien był nigdy odchodzić od swojej polityki działania, która polegała na unikaniu zbędnego przywiązywania się do osób i rzeczy, które przeszkadzałyby mu w codziennym funkcjonowaniu.
Szczerze? Trudno byłoby mu, kurwa, znaleźć rzecz bardziej przeszkadzającą w funkcjonowaniu niż chroniczna bezsenność; nawet tak samo trudno, jak znalezienie innego jej potencjalnego powodu niż (nie)obecność Richarda w jego życiu, która jednoznacznie przysparzała mu teraz większych kłopotów niż walący się po licznych zalaniach dom, który najrozsądniej byłoby zapewne zrównać z ziemią i zbudować od nowa.
Tak więc spał - snem na tyle wątłym i czujnym, że zwielokrotniona podwójna wibracja, sygnalizująca nadejście wiadomości, wybudziła go bez najmniejszego kłopotu. W pierwszym odruchu, naturalnie, miał zamiar pierdolnąć komórką na drugi koniec pomieszczenia, ale w końcu pokłady agresji wywołanej nieplanowanym zbudzeniem udało mu się wyładować serią niewybrednych przekleństw, posłanych w myślach do tego, który ośmielił się zawracać mu dupę o tej porze. Całe poirytowanie prysło, kiedy tylko zobaczył imię, które pojawiło się na wyświetlaczu. Ktoś tutaj ewidentnie wziął sobie kiedykolwiek do serca, a przy okazji także coś zakrzywiającego percepcję do nosa, ale szczerze? W tamtym momencie Hectorowi nawet przez myśl nie przeszło, żeby się o to na niego gniewać. Może był na to zbyt zaspany, może odstraszony ostatnimi dniami przepełnionymi milczeniem, może spragniony byle pretekstu, żeby wyrwać się na to duszne, nocne powietrze - m o ż e. Nie wiedział nawet, kiedy podszedł do komody, żeby wydobyć z niej spodnie. Jego ciało podjęło za niego decyzję zanim jeszcze umysł zdążył ją jakkolwiek przeanalizować.
Przed wyjściem przygotował Nullahowi tosta z dżemem i zostawił mu karteczkę z pozwoleniem na pooglądanie bajek, w razie jakby wstał, zanim jemu udałoby się wrócić. Nie wiedział, nie umiał oszacować i przez chwilę nawet nie był pewien, czy faktycznie powinien iść do tej zasranej remizy - może Richard nawciągał się tak bardzo, że zmyślił sobie nieistniejącą zmianę, a on zaraz wpakuje się do gniazda ogniomaniaków, gdzie jakiś obcy koleś zmierzył go pytającym spojrzeniem? Gdyby ktoś kiedyś kazał mu napisać rozprawkę z trzema argumentami z życia, apropos bycia nieodpowiedzialnym i nierozsądnym, ta sytuacja z pewnością znalazłaby się na papierze - oto bowiem przemierzał pospiesznie ulice Lorne Bay we wciągniętych na szybko ubraniach i z butami droższymi niż ten pieprzony, zdewastowany ulewami dom, które podskakiwały radośnie worku z jakimiś niezbyt wyszukanymi bohaterami dziecięcych kreskówek, który Nullah nosił na wuef.
W końcu dotarł do remizy; późnonocne (wczesnorankowe?) powietrze i spacer odrobinę go ocuciły. Nie będąc pewnym, jak właściwie powinien się zachować, w końcu nacisnął klamkę drzwi na prawo od strażackich garaży i ta, na całe szczęście, ustąpiła, nie stawiając oporu. To ten dobry znak. Zły? Spodziewał się chyba, że Richard będzie sterczał, jeśli nie na podjeździe, to przy samych drzwiach, ale tak się nie stało. Przed nim rozciągał się długi korytarz, w którym światło zapaliło się na czujnik ruchu, kiedy szedł przed siebie, mijając kolejne zamknięte drzwi. Nie miał na tyle brawury, żeby próbować otworzyć którekolwiek; wychodził jednak z założenia, że Richard nie ukrywałby się jakoś przesadnie, choćby miał wciągać koks prosto z kierownicy w radiowozie. Może gdyby wiedział, że Remington był komendantem, pokierowałby się jakoś bardziej intuicyjnie w stronę konkretnego biura, ale nie miał o tym bladego pojęcia, także szedł całkiem na ślepo.
- Richard...? - odezwał się w końcu, mając nadzieję, że ten pajac usłyszy go jakoś - gdziekolwiek się znajdował - i ocali od piekła niekończącego się korytarza, które za bardzo kojarzyło mu się z miejskim ratuszem.
Dick Remington