Nie miała mu czego wybaczać, może dlatego uśmiechnęła się w odpowiedzi tak promiennie, bez zbędnych słów zapewniających, że nic się nie stało. To spojrzenie, te uniesione kąciki warg były wystarczające. Naturalne. Tak jak wcześniejszy odruch blondynki, który poniekąd był bezwarunkowy. Przyszła na to przyjęcie sama, nie zawarła żadnej znaczącej znajomości, właściwie zbierała się do zniknięcia, którego nikt miał nie zauważyć... Stąd zaskoczenie, oczywista reakcja.
-
Tylko przez minutę, może dwie. Dla dobra chwili - odpowiedziała, pozwalając wyrwać się również ze swojego wnętrza delikatnemu chichotowi. Nie miała nic przeciwko temu, żeby mówił. Leonie spodobał się głos nieznajomego. Nie powiedziała tego jednak na głos, uznając za zbyt bezpośrednie. Może nieco żałosne, by tak od wstępu prawić komplementy obcemu mężczyźnie. Który stanowił całkiem przyjemną odmianę od wszelkich napotykanych przez nią przedstawicieli męskich, którzy od razu przechodzili do sedna. Przedstawienia się, by zrobić wrażenie swoim nazwiskiem. Obdarowania komplementem, by podkreślić swoje zainteresowanie, dostrzeżenie w tłumie właśnie jej osoby. On był inny. Po prostu był. Chyba, dlatego Turner uznała, że zrozumie te słowa o chwili. Nie wyśmieje. Zabawne. Nie wiedziała o nim nic, nie czuła też potrzeby, by nagle to zmieniać. Wystarczał blondynce ten spokój, który emanował z tej wysokiej, postawnej sylwetki oraz pewnego spojrzenia. Na tyle, by zaufać, że mogli dzielić ten moment. Bez żadnego wybiegania o krok dalej. Teraz, tu. Tylko tyle.
Tyle to jednak za wiele dla świata, który pędził ze swoim zgiełkiem, nie zwalniając ani na chwilę. Taras nie był prywatną własnością Leonie, jedynie na kilka minut okazał się cudownym azylem, a po ich upływie, bez żadnego ostrzeżenia został zadeptany przez nieznajomych gości pragnących również zaczerpnąć powietrza. Może przeprowadzić parę mniej lub bardziej istotnych konwersacji przy tytoniowym dymie, za którym tak nie przepadała. Spięła się, słysząc te niepożądane dźwięki, które zakłóciły
moment. Poczuła się jeszcze bardziej nieswojo, orientując się, że znaleźli się na zewnątrz jedynie mężczyźni. Dominowali tu, nic dziwnego, taki charakter tego spotkania, ale mimo to... Nie czuła się swobodnie. A ten, będący tuż obok, wyłapał to idealnie, od razu. -
Naprawdę? - zapytała tylko z powątpiewaniem, ale i pewną ulgą wypisaną w uśmiechu, którym obdarzyła swojego anonimowego towarzysza. Niby nic, a jednak ją pokrzepił. Skoro ktoś, kto powinien na wszelkich wojskowych uroczystościach czuć się jak ryba w wodzie, ma problem z odnalezieniem się w tych okolicznościach, to może nie była aż tak dziwna?
Ani dzika, jak to określił jeden z żołnierzy, który właśnie zawołał, jak się okazało po reakcji, mężczyznę tuż obok Leo. Ponownie zadrżała, kiedy na chwilę skrzyżowała ich spojrzenia. Myślała o cichym wycofaniu się z tego miejsca, przekonana, że najpewniej Burnett - najwidoczniej tak miał na nazwisko - dołączy do swoich i zostawi nieznajomą samej sobie. Zaskoczył ją więc pytaniem skierowanym do niej, ale nie na tyle, by stała jak kołek. -
Nie, ale domyślam się, że zaraz tam się znajdę - i znów się uśmiechnęła dość pewnie. Do tego czuła się na tyle swobodnie, że nie myśląc o żadnych konwenansach ani przyjętych normach czy zasadach, bądź zwyczajnie o może zobowiązaniach Burnetta względem kogokolwiek, pozwoliła sobie na być może według niektórych zbyt śmiały gest, wsuwając swoją dłonią tak, by objąć palcami jego silne ramię. W ten sposób chciała jedynie dać znak, że jest gotowa na tę "wycieczkę". -
Podejrzewam, że znasz najlepszą drogę do rzeki, Burnett.
I nie pomyliła się, znał dobrą trasę, komfortową nawet dla kobiety w szpilkach, choć... Może to kwestia wprawy Turner, które miała na swoim prywatnym koncie wiele kilometrów przebytych właśnie w takim obuwiu. Niewątpliwie pomocne było też ramię, którego jak wsparła się jeszcze na tarasie, tak nie wypuszczała, kiedy niespiesznie stawiali kolejne kroki, racząc się od czasu do czasu jakimś komentarzem o otoczeniu. Nie wnoszącymi nic istotnego, ale podtrzymującymi swobodę, umożliwiające dzielenie się zachwytem nad swoistą sielskością miejsca.
Dotarli. I znów Leonie pozwoliła sobie na odruch, którego nie planowała, ale chęć wykonania go zawładnęła nią. Wysunęła rękę, zrobiła kilka dość szybkich kroków, ale nie był to bieg. Zawahała się na kilka sekund dopiero, gdy znalazła się na samym brzegu. Chwila zwątpienia należała do tych krótkich, dla niektórych ledwie zauważalnych. Z trudem, utrzymując równowagę w obcisłej sukience, którą starała się podwinąć nieco dłonią trzymającą już torebkę, przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, prawą uniosła i zsunęła z niej but. Odrzuciła go na bok. Powtórzyła czynność. Do obuwia dołączyła torebka, która teraz wydawała się zbędna. Zrobiła dwa kroki w przód, korzystając z ochłodzenia. Bliskości natury. Przymknęła powieki. -
Turner! - krzyknęła, obracając się do nieznajomego, gotowa na jego śmiech, chociaż... Czy mogła tego oczekiwać? Czy mogła oczekiwać czegokolwiek? Chyba nie. I tak w zupełnie niewytłumaczony sposób dostała całkiem sporo, swobodę, której potrzebowała, a wcale głośno o nią nie prosiła. I jeszcze lepszy widok, tu na brzegu rzeki, której woda tak przyjemnie łaskotała odkryte stopy. To nic, że nie wypadało. Nie czuła, żeby to było niewłaściwe. Może w innym towarzystwie, ale Burnett... Trudno to określić, ale wydawało się blondynce, że też potrzebował ucieczki stamtąd. Z tej góry, gdzie wciąż znajdowali się jego koledzy. -
Może dołączysz - dlatego też wyszeptała swoją propozycję, ale w razie co, tonem próbowała ją skryć wśród szumu wody. Jakby bała się, że źle zrozumiała spojrzenia, słowa, gesty... Które wydawały się oczywiste, ale czy na pewno?
Ephraim Burnett