barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Przekręcił się lekko na bok, dosłownie o milimetr, a także obniżył nieco swoją pozycję; teraz nogi, rozłożone wciąż na tapicerce, trzymał zgięte. Miał tylko nadzieję, że Orfeusz nie należy do grona tych osób, które pieklą się o każdy, najmniejszy nawet brud wnoszony do auta; bądź co bądź za późno i tak było na zamartwianie się taką drobnostką, skoro pewnie krew jego zdążyła poplamić siedzenia. — No bo takie jest — odparł lekko zaskoczony, marszcząc przy tym czoło. Normalne, bo zdążył do tego przywyknąć; wstydliwe, bo chyba każda choroba taka jest. A przynajmniej te, które swoją formą utrudniają jakoś innym życie. Wsłuchiwał się jednak uważnie (to znaczy, starał się, bo co jakiś czas łapała go fala zmęczenia) w jego słowa i zastanawiał nad ich słusznością. Ostatecznie ciężko byłoby mu się tłumaczyć ze wszystkiego, ale nie zamierzał pozostawiać tego bez komentarza. Nawet jeśli był nieco zdumiony ogólnym brzmieniem wypowiedzianych zdań. — Wszyscy się zawsze wściekają. Pewnie też poniekąd dlatego, że sądzą, że ktoś właśnie przy nich wykitował i będą mieć teraz przez to problemy. No więc są wkurwieni i przerażeni, trochę jak ty — rzucił, uśmiechając się lekko, a potem wzrok skierował na dach wnętrza i po kilku sekundach pozwolił sobie przymknąć powieki. — No i to się zawsze wiąże z jakimiś problemami i utrudnieniami, wiesz, mój wujek… — opadł jeszcze niżej, lekko otwierając jednak oczy. — No więc mówił, że nikt nie lubi być w towarzystwie takich pokrak — mruknął obojętnie, ziewając przeciągle. Coś mu podpowiadało, że nie powinien wcale zasypiać, więc przekręcił się lekko na bok, zwijając na brzuchu ręce. Zabolało, mocno, ale ostatecznie ucisk ten przyniósł mu sporą ulgę. Wpatrywał się już teraz bezpośrednio w Orfeusza, uśmiechając delikatnie. — Jak to się dopiero zaczynało rozwijać, to wszyscy się przejmowali, jasne, ale po którymś razie człowiek robi się znudzony i poirytowany, więc po prostu staram się nad tym jakoś panować. No ale to się wszystko bierze od pieprzonych emocji — dodał sennie, nie wiedząc, czy te odpowiedzi mu wystarczą. Nieco bawiło go to jego podejście, ale wyłącznie dlatego, że wiele osób początkowo tak reagowało. A potem i tak każdy odczuwał wdzięczność, gdy Pericles swoje ataki zamykał w zaciszu własnego pokoju.

Orpheus Wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Może i nie był pedantem w tej kwestii, ale… To nie był jego wóz. Więc mimo że brud na siedzeniach nie przeszkadzałby mu w swoim własnym, tak w tym, które niedługo miał zwrócić… W sumie nie, w sumie tu też mu to nie przeszkadzało. Wciąż był przecież zestresowany i nie myślał o niczym innym, jak tylko o tym, by Perry przez jego nieudolność przypadkiem nie skończył w trumnie. Nie chciał mieć nikogo na sumieniu, bo to było już wystarczająco obciążone innymi przewinieniami. - Nie wiem co ci na to powiedzieć - przyznał bezwstydnie, zamiast się nad tym głowić i głowić. Wiedział, że nie doszedłby do żadnego racjonalnego rozwiązania, bo rozsądek zostawił w swoim pokoju. Poza tym… Pericles poniekąd trafił w sedno, bo choć podczas całej tej akcji ratunkowej nie starał się myśleć o własnych możliwych konsekwencjach, tak gdzieś przez głowę mu to przeleciało - ta świadomość, że po jego śmierci byłby krótko mówiąc w dupie. - Pokrak? Twój wujek był dupkiem, Perry - zauważył z delikatnym rozbawieniem, rysującym się w kącikach ust. Dopowiedziałby pewnie coś jeszcze, tyle że zachowanie Campbella znów go zaalarmowało, więc wszystkie tematy niedotyczące bezpośrednio jego aktualnego stanu zdrowia straciły na wszelkiej wartości. - Myślałem, że to od tego wypadku na łodzi. Że masz jakiś krwotok wewnętrzny czy tam wstrząs, czy inne gówno - przyznał, irytując się nieco, że zgodził się tu z nim przyjechać, bo Perry nie wyglądał za dobrze, a do szpitala był kawał drogi. A gdyby wyruszyli tam od razu, byliby już w jej połowie i Orpheus nie musiałby się aż tak stresować. - Nie umiem sobie tego wyobrazić. Że ludzie się na ciebie wkurwiają, bo prawie umierasz i że to ich nudzi i co tam jeszcze - wątpił, by sam kiedykolwiek postąpiłby w przytoczony przez współlokatora sposób, ale nie mógł być niczego pewny. Bądź co bądź, nigdy nie znał kogoś z takimi czy podobnymi dolegliwościami. - I słuchaj, Perry, ja już kilka razy miałem połamane żebra i raz jeden gość kazał mi jakoś do nich tak rękę przyłożyć i potem ją razem z nimi owinąć, ale… mogę też wygooglować jakieś inne sposoby, żeby wiesz, żeby bolało cię mniej - zaproponował, znów wzrokiem podążając gdzieś daleko od Campbella. Wtedy też zadzwonił telefon, strasząc go nieco swoim dzwonkiem rozdzierającym dźwięk rozszalałego wiatru, więc gdy już spostrzegł, kto do się do niego dobija, warknął głośno i nakrzyczał na jednego ze zwołanych kumpli, że kurwa, debil nie miał jechać aż do portu. Rozłączywszy się, wywrócił oczyma i głośno wypuścił z płuc powietrze, ze zdumieniem odkrywając, że w obecności swojego dotychczas jeszcze wrednego współlokatora, i tak bawił się lepiej, niż z kumplami z pracy.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Nieznacznie wzruszył ramionami, nie mając przy tym pewności, czy zostało to przez Orfeusza zauważone. Nie potrzebował słów wyjaśnień, protestów, komentarzy, niczego. Lata zmagań nie tyle z chorobą, co reakcjami innych zdążyły go nauczyć, by nie dociekać, nie pytać, nie wymagać czegokolwiek. Nie chciał tylko, choć to uczucie było niedorzeczne i budzące w nim niepokój, by Orpheus cokolwiek sobie wyrzucał. By przez tę chorobę Periclesa czuł się jakkolwiek źle, ale to przecież naprawdę było niepoważne — przejmować się mężczyzną, którego jeszcze przed paroma godzinami nienawidził szczerze. — Może i masz rację, może jest dupkiem. Trochę — rzucił, znów ziewając przeciągle. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego wujek nie należy do świętych osób, ani też szczególnie tych miłych, ale Perry nikogo poza nim nie miał. I nie było wcale tak źle mieć go gdzieś obok, ba — przecież to Russell jako jedyny był na tyle zaznajomiony z jego chorobą, że był mu w stanie udzielać odpowiedniej pomocy. Nie zwrócił przy tym szczególnej uwagi na czas przeszły znajdujący się w stwierdzeniu Orpheusa; jego wujek żył, był tego pewien.
Nie sądziłem, że takie rzeczy zrobią na tobie wrażenie, Orphy. Gdybym wiedział… — choć silenie się o żart było kwestią machinalną, skrywającą pod sobą myśli, których analizować nie zamierzał, nadal czuł się zbyt źle, by pozwalać sobie na tego typu szaleństwo. A jednak walczył. Głównie dlatego, że nie chciał być w oczach Orfeusza mięczakiem (choć i tak już nim był). —... gdybym wiedział, wyskoczyłbym z tej łodzi gdy tylko się wprowadziłeś — wyszczerzył się w uśmiechu, zaczepnie, choć wypowiadanie zdań naprawdę przychodziło mu z coraz większym trudem. W dodatku powracały nudności, ale nie zamierzał przy nim rzygać, nie przesadzajmy. I tak przekroczył już niebezpieczne granice. — Daj sobie miesiąc albo dwa — mruknął, znów zamykając oczy, modląc się w duchu o to, by to wszystko minęło. By w ogóle noc ta się zakończyła wreszcie, choć było to czcze życzenie — do świtu pozostawało nieprzyzwoicie wiele godzin. — Owinąć rękę? — powtórzył za nim, otwierając oczy i marszcząc czoło. Ciężko było mu to sobie wyobrazić, ale gdy otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, rozległ się dźwięk telefonu. Więc milczał. Milczał i przysłuchiwał się wszystkiemu, po raz kolejny myśląc o tym, jak bardzo to wszystko jest nierealne i abstrakcyjne. Nie zyskał jednak szansy, by powiedzieć cokolwiek, bo działając instynktownie obrócił się (jęknął pod naporem bólu), sięgnął do klamki i wypadł z auta, bo na tyle szalony, by rzygać w środku, nie był. Zimny wiatr kąsał jego skórę, kolana zatapiały się w mokrej ziemi, trzewia wydostawały się przez gardło, a żebra, z całą pewnością, przebijały się przez plecy. Pozostawało mu mieć tylko nadzieję, że Orpheus uzna, że to za wiele, że odjedzie, zostawi go tutaj i przestanie udawać, że jest jakkolwiek zaniepokojony. Bo tak właściwie, strasznie go to wkurwiało.

Orpheus Wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Nie było czym się przejmować, bo on przecież zawsze czuł się przy nim źle. Najpierw przez tę nieskrywaną nienawiść gdy się wprowadził, teraz przez niezrozumiałą troskę, która chyba nie miała prawa kiedykolwiek zaistnieć, ale już niewiele był w stanie na nią poradzić, no i przez świadomość, że to wszystko wkrótce obróci się przeciwko niemu. Że dojdzie do takiego momentu, kiedy on zanadto się zaangażuje (oczywiście bez wzajemności) i nagle stanie przed najbardziej przerażającym go dylematem - pomóc Periclesowi czy jednak ostatniemu członkowi swojej rodziny.
Wciąż nie był w nastroju na żarty, a więc na ten dopiero co usłyszany cmoknął tylko i wywrócił oczyma, wciskając na twarz grymas rozgoryczenia. - No, mogłeś o tym szybciej pomyśleć, oszczędziłbyś mi tym tak z miliona godzin wkurwiania się - przyznał, choć wcale się na niego teraz nie gniewał. Wszystkie tego typu uczucia niknęły pod dwoma już celami; dostarczeniem chłopaka do szpitala i zdjęcia tym samym sobie z barków odpowiedzialności za cudze (wciąż niepewne) życie i wyłowienia z morza starej łodzi, mierząc się tym samym z ludźmi, którzy… Być może wcale nie byli już po jego stronie. Może więc jego myśli nie skupiały się już na tak błahych sprawach, ale i tak odetchnął nieco z ulgą, kiedy zamiast grymasu bólu dostrzegł na twarzy Campbella uśmiech. Całkiem miła odmiana. - Nie szalej tak, za taki szmat czasu jeden z nas może już nie żyć - odparł i westchnął ciężko, próbując utrzymać fason, choć niewielki zawadiacki uśmiech i tak się w końcu przez niego przedarł. Znów więc wywrócił oczyma i prychnął, no a potem przeszkodził im dzwonek telefonu. Po przyciśnięciu czerwonej słuchawki zamierzał wygramolić się z auta i poinstruować swoich dłużników, skoro ci byli już całkiem niedaleko, ale wtedy Perry znów zrobił coś nieoczekiwanego. - Fu, trochę to obleśne. Ale doceniam, że w końcu tylko koła wybrudziłeś, a nie tapicerkę - próbował znów jakoś nieudolnie zażartować, ale strach za bardzo wdarł się mu do ciała, bo na chwilę zamarł. I na twarz wróciła już tylko panika. - Dobra, wiesz co, weź może… Która strona cię bardziej boli? - zapytał, wychodząc z auta i podchodząc do tyłu samochodu, otwierając drzwi od tej strony, która nie była skażona jego wymiocinami. Gdyby na nie spojrzał, istniało duże prawdopodobieństwo, że go też by zemdliło i te szkaradne wzorki uzupełniłby o własne. - Weź się połóż na tym boku, a ja poszukam czegoś w stoczni, wiesz, czegoś, co by mogło pomóc - poinstruował szybko, przenosząc ciężar ciała to na jedną, to na drugą nogę, bo cholera, wszystko się tak głupio zbiegło w czasie. To jego pogorszenie zdrowia i zbliżający się współpracownicy, którym wolał Periclesa nie przedstawiać. Przed zrealizowaniem zapowiedzianego przed momentem planu zamierzał się jednak upewnić, że Perry go zrozumiał i że był w stanie podążyć jego wskazówkami, inaczej by stąd bowiem nie odszedł. Chyba. Z początku. Zależy jak by to wszystko wyglądało. - Dobra, jezu, jadą już - westchnął podenerwowany, dostrzegając w oddali wątłe światła zbliżającego się pojazdu, a za nimi kolejne. Pomaszerował w ich stronę, próbując przybrać jak najbardziej swobodny wyraz twarzy i podrapał się po karku, drugą ręką obracając otrzymane wcześniej klucze, a przy tym wszystkim dość niepoważnie wstrzymywał oddech, który wypuścił dopiero upewniwszy się, że zwołane tu osoby wcale nie są wrogo nastawione i że nie przyjechały tu wykonać żadnej egzekucji. Pozostawało mu po tym już tylko przedstawić im naprędce cały problem, ruchem głowy wskazać odpowiedni kierunek na rozszalałym morzu i podążyć wraz z nimi do stoczni, z której wrócił po dziesięciu minutach, już nie z kluczem, a jakimś dziwnym w miarę elastycznym materiałem. - I co, żyjesz? - zapytał tak na początek, wykrzywiając do boku ściśnięte usta.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
— To był cenny czas — złośliwość wciąż rozbrzmiewała w jego głosie, ale zupełnie inna niż przed kilkoma dniami; wyzbyta szczerej frustracji, zabarwiona rozbawieniem i beztroską, wskazywała, że w którymś momencie — ciężko dokładnie stwierdzić którym — tak po prostu odpuścił. Prawdopodobnie nieświadomie i wbrew wszelkim postanowieniom, wędrując w niebezpiecznym kierunku obdarzenia Orpheusa najszczerszą sympatią. Gdyby się nad tym zastanowić, należałoby przyznać, że Wrottesley popełnił tego wieczora karygodny błąd — wykazując jakiekolwiek zainteresowanie, odznaczające się w dodatku życzliwością sprawiał, że Perry w pewnym sensie się od niego uzależniał. Póki co jednak uśmiech zanikł pod naporem nudności, a trwając w tejże obrzydliwej, upodlającej czynności, jaką było rzyganie, rozbudził w sobie tę złość na Orfeusza. Bo przecież się tylko zgrywał, bo udawał, a Perry głupi nie był — taka nagła zmiana narracji i bezinteresowna pomoc (rzekomo) zawsze, ale to zawsze skrywały w sobie ukryte dno. Gdyby tylko miał więcej siły wychrypiałby, że ma spierdalać, że ma mu dać w końcu spokój, bo przeraża go tym wszystkim, ale pozbywając się z żołądka dosłownie wszystkiego, a także walcząc z zawrotem głowy był w stanie skupić się jedynie na tym, by jako tako zachować na błotnistej ziemi równowagę. Wczołgał się potem do środka, wskazał niedbałym ruchem dłoni prawą stronę i zgodnie z sugestią położył się, krzywiąc przy tym strasznie. Wiele dni swego życia mógł nazwać tymi najgorszymi, ale zdecydowanie obecne wydarzenia uplasować musiał na samym podium. Nie zerknął nawet w stronę Orfeusza, ale gdy ten oddalił się od samochodu, a Perry został sam pośrodku niebezpiecznej ciszy, dźwignął się ciężko i wyjrzał przez tylną szybę. Niewiele było widać, lecz przerażenie poczęło wkradać się do jego myśli — co jeśli Orfeusz w nosie miał tę jego łódź i od samego początku nie planował wcale zabrać go do szpitala? W końcu Pericles spóźniał się ze spłatą długu; niewiele, to było mu zawsze wybaczane, ale co jeśli zmienili zdanie? Co jeśli dowiedzieli się, jak on, że jego wujek żyje? Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Campbell nie wiedział jednak co robić — ucieczka najpewniej skończyłaby się fiaskiem, bo dogoniliby go w kilka sekund. Wychylił się, poszukując kluczy, ale Orfeusz musiał zabrać je ze sobą. Czy mógł mieć w schowku deski rozdzielczej pistolet? I czy Perry w ogóle wiedziałby, jak z niego skorzystać? Chciał to sprawdzić, rozciągając się zwinnie między przednimi fotelami (łatwiej byłoby po prostu po cichu się przesiąść), ale jego ciało było w dużo gorszym stanie niż przypuszczał — jedna z ran, ta największa, która zdążyła się lekko zaskrzepić, rozerwała się gwałtownie. Naraz poczuł uderzenie gorąca; gęsta i śliska maź rozlała się pod koszulką, wskutek czego skulił się przeklinając głośno. Drżącą prawą dłonią począł ściągać z siebie bluzę, podczas gdy lewą dociskał przeciętą skórę. Czas mijał. Orfeusz zaraz wróci, a Perry nie zrobił niczego pożytecznego — jeśli będzie musiał się bronić, nie będzie wiedzieć jak. Tyle że, pomyślał, gdy dociskał już zrulowaną bluzę do rany, banie się Orfeusza było irracjonalne. Głupie. Bo nie był w żadnym stopniu taki, jak ci wszyscy ludzie z pieprzonej mafii i musiał to sobie w końcu uświadomić. Może miał popełnić największy błąd życia, może zaufanie było tym, co wepchnąć go miało do grobu, ale cóż, musiał zaryzykować. Oddychając głęboko zajął znów pozę zaleconą przez współlokatora, niecierpliwie oczekując jego nadejścia.
Posłał mu dość niewyraźny i zakłopotany uśmiech, odwracając jednak prędko wzrok. Przez chwilę oczekiwał nadejścia tamtych, ale noc zdawała się być zmącona jedynie obecnością gwałtownego wiatru. To wszystko. — Mógłbyś… jeśli zadam ci jedno pytanie, mógłbyś tylko ten jeden jedyny raz odpowiedzieć szczerze? Nie będę dociekać ani nic, słowo, tylko to jedno — wiedział, że brzmi niezwykle żałośnie, ale cóż, jego odpowiedź miała zdefiniować wszystko.

Orpheus Wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Stawiając kolejne kroki wiodące do majaczącej w oddali stoczni, przyłapywał się na coraz to dotkliwszym uleganiu nastrojowi otaczającej go, upiornej scenerii. Każdy zmysł powoli zatracał się w tym stanie, wyłapując swoje własne anomalie wpędzające w niepokój i utratę animuszu.
Rozbijające się o falochron fale, szeleszczące jak tysiąc źle nastrojonych odbiorników radiowych, które ktoś podstawił prosto pod jego uszy. Szemranie żwiru pod nogami, ślizganie się na nim i ciągłe “przepraszam” rzucane to przez niego, to przez kroczących obok mężczyzn, czasem na niego wpadających. Koncert wrzynających się w głowę, nieskoordynowanych dźwięków jakiegoś niezidentyfikowanego przedmiotu, uderzającego o blaszaną wiatę nieopodal, skowyt wiatru reagującego na każdą napotkaną powierzchnię i szum drzew, chcących oderwać się od ziemi. No i te krople, boleśnie wbijające się w skórę. Te ubrania przyklejające się do ciała, napierające na nie mokrym ciężarem. Przebłyski światła i widoczności tylko czasem; kiedy księżyc przedzierał się przez chmury na kilka krótkich oddechów, a tak to tylko ciemność i poruszanie się w głównej mierze na oślep, bo oczy to z kolei mrużone specjalnie, byleby tylko nie zatonęły w deszczu i nie odwiały w wichurze. I ta zadyszka, jakby zamiast dwudziestu metrów, przeszedł pięć kilometrów, choć głównie to po prostu oddechów nie było, jako że i na nie wiatr się czujnie czaił.
Ale w końcu stocznia, jakieś wątłe światła chwiejących się latarni i zamknięcie za sobą drzwi, a potem ta myśl cholera, ja już tam nie wychodzę, jebie mnie to kurwa jebie. Dlatego właśnie nie było go dłużnej, niż nie być go powinno - ten elastyczny materiał na złamane żebra znalazł od razu, instrukcje także zaraz przekazał, ale jakoś tak wolał jednak nie wychodzić. W głowie mu się już kręciło, bo przespał od dwóch dni chyba tylko godzinę, w brzuchu się przewracało i coś wewnątrz ściskało, ale ostatecznie wrócił i tak się skrzywił i drgnął, kiedy już na wstępie poproszony został o jakąś prawdę. Najpierw się wsunął na miejsce kierowcy, mokrymi dłońmi spróbował wytrzeć mokrą twarz (oczywiście na marne) i uspokoił oddech, dopiero teraz postanawiając jakkolwiek zareagować. - Jasne, dajesz - zezwolił swobodnie, jeszcze się nawet nie odwracając, bo nie podejrzewał nawet, by pytanie to mogło dotyczyć spraw nader ważnych. Ważnych w ten konkretny sposób, ważnych dla dziadka, ale niekoniecznie dla niego. Bo po cholerę niby teraz mieliby rozmawiać o nim? - Masz przy sobie telefon? - zapytał jeszcze, zaraz po tamtym przyzwoleniu i odetchnął głęboko, rad niezwykle, że ten wiatr został na zewnątrz, poza nim. - Albo weź ten mój odblokuj i tam wklep do niego, jak to dokładnie się robi z tymi żebrami, bo wiesz, to nie ma sensu czekać, ja już pojadę, a oni sobie tu sami poradzą i potem podrzucą mi klucze. No i nic nie zwiną, słowo - odwróciwszy się w końcu, podał mu komórkę wyciągniętą uprzednio z przemoczonej kieszeni, podyktował ciąg czterech cyfr i znów głośno westchnął, bo się, cholera, tak bardzo zmęczył.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Przyglądając się mu uważnie, to znaczy, na tyle, na ile był w stanie, starał się odkryć jakkolwiek tajemnice tego wszechświata. Naturalnie tego niewielkiego, na który składała się ta obecna tragedia, scena niemalże komiczna, uplasowawszy się gdzieś na szczycie absurdu. Sprzeczność gonitwy myśli pogarszała ten jego kiepski już i tak stan, bo Perry jednocześnie martwiąc się, że to wszystko tylko podpucha, kończąca się jego śmiercią, rad był, że Orfeusz wrócił. Że go posłuchał, że się nie sprzeczał, że nawet wykrzywiając usta w wyrazie jawnej niechęci nie skrytykował go choćby w kilku brutalnych słowach. A więc nadszedł czas na prawdę, ten jeden jedyny moment na możliwość zadania jakiegokolwiek pytania z puli tych, które gnębiły go od dawna tak dotkliwie. Zamiast jednak pokierować się rozsądkiem, musiał spytać o rzecz, która była naiwna i żenująca, a tak bardzo dla niego teraz istotna. — Pomagasz mi bo… bo musisz… ze względu na swojego dziadka i w ogóle, ten dług, no wiesz, bo… Czy po prostu dlatego, że… chcesz? — powaga kryjąca się w tychże słowach była tak wielka, że nie sposób byłoby pomyśleć, że Pericles się jedynie zgrywa. Nie, pytał całkiem serio i wierzył w to, że Orfeusz odpowie mu szczerze. — Nie musisz się nawet tłumaczyć — dodał prędko, półgłosem, wbijając w niego spojrzenie. Czyż nie było to egoistyczne? W końcu pytać mógł o wujka czy Tilly, o cokolwiek, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Cóż jednak, Perry przedziwne miał spojrzenie na wszelkie sprawy i życie, należało mu to wybaczyć.
Pokręcił delikatnie, niemalże niedostrzegalnie głową. Nie miał pojęcia gdzie znajduje się jego telefon. W domu? Na łodzi? Czy jednak gdzieś na dnie? Nie miał siły się tym martwić jakkolwiek. Wyciągnął więc dłoń, powtarzając w myślach ciąg dyktowanych cyfr, ale kiedy zakrwawione palce musnęły smarftona, cofnęły się zaraz i powędrowały machinalnie do obolałego ciała. — To nie ma sensu — wymamrotał, zwijając się w bliżej nieokreślony kłębek rozpaczy i cierpienia, nie wierząc w to, że cokolwiek mogłoby mu teraz jakkolwiek pomóc. Rozgrzanym ciałem wstrząsały zimne dreszcze, ból pulsujący w skroniach zapowiadał jej niechybny wybuch, a wszystko przestawało mieć przy tym jakiekolwiek znaczenie. Zamknął więc w końcu oczy, nie walcząc już z ciężarem powiek, bo było to jak jedyne możliwe i słuszne remedium — zamknąć oczy i przestać być.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Choć dotychczas wydawało mu się, że posłana ku niemu prośba o szczerość ani nie wzbudza w nim podejrzliwości, ani nawet zanadto nie przyciąga jego uwagi, tak gdy już padło to ostateczne pytanie, uświadomił sobie, że tak naprawdę w myślach przerobił ich już z pięćdziesiąt. To konkretne także się przewinęło, ale nie sądził, że właśnie na nie padnie; wydawało się bowiem takie nieważne i… głupie. - To jest to twoje pytanie? - zapytał ze zdziwieniem mimo powagi malującej się na twarzy Periclesa, ale nie oczekiwał wcale innego, tym razem werbalnego potwierdzenia. - Nie pomyślałem nawet o tym, że to się może jakoś mojemu dziadkowi przysłużyć - oznajmił na początek, dopiero teraz zapuszczając się myślami na wspomniane rejony. Cóż, faktycznie Marcos mógłby być mu wdzięczny za udzieloną dłużnikowi pomoc, woląc zapewne zobaczyć swoje pieniądze zamiast trupa, ale absolutnie go to wszystko nie obchodziło. Chwilowo przynajmniej. Bo też uświadomił sobie, że za swój akt miłosierdzia Marcos mógłby żądać od Campbella czegoś w zamian, prawda? Albo przysługi, albo więcej pieniędzy. Tylko czy chciał go uświadomić o tym prezencie od losu? - No i… to też nie tak, że chcę. Nie jest też tak, że nie chcę, cholera, rozumiesz, po prostu chyba czuję, że tak należy, czy coś w tym stylu. Głupio to brzmi - mruknął, odwracając na moment wzrok i wywracając oczyma, jako że nie lubił momentów, w których na głos musiał skonfrontować się z własnymi uczuciami, nad którymi dotychczas się nie zastanawiał. Mimo że nie powiedział nic szczególnie upokarzającego, czuł się teraz taki… odkryty, choć to także idiotycznie brzmiało. Na szczęście stan ten nie trwał długo, odchodząc w zapomnienie przy dziwnym zachowaniu Periclesa, co pewnie już nie powinno, a i tak wciąż potrafiło wywołać w nim przerażenie. - Wiesz co, w sumie lepiej było dać ci umrzeć w twoim domu, niż w wypożyczonym na moje nazwisko aucie - stwierdził niby to bezdusznie, ale przecież słowa te były zwykłym żartem rzuconym przez spanikowany umysł, chcący poradzić sobie ze stresującą sytuacją na wiele różnych sposobów. - To ja może już po prostu pojadę. Myślisz, że będą cię tam trzymać, czy od razu wypuszczą? Bo jak od razu, to pewnie będziesz potrzebował kasy na transport, nie? Sorry Perry, ja w takich sytuacjach nie umiem się zamknąć, no a ty też wcale nie powinieneś zasypiać, więc trudno, musimy o tym rozmawiać, nie ma wyjścia - nie mógł się przecież stale odwracać, kiedy prowadził auto, a jako że musiał być na bieżąco z obecnym stanem zdrowia Perry’ego, faktycznie pozostawała im chyba tylko ta głupia rozmowa.

pericles campbell
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Może miał tego pożałować. Może za tych kilka dni, gdy myślami wracać będzie do wszelkich wypowiadanych tej nocy słów, uznać miał, że całkowicie się zbłaźnił. Pytanie o tak prostą sprawę przecież nie mogło przynieść jakkolwiek rozsądnej odpowiedzi, bo kłamstwo padłoby tak czy siak, ale Perry cały przepełniony był powagą. Czekał więc cierpliwie na odpowiedź, nie ściągając z Orfeusza wzroku nawet na moment. A gdy tylko odpowiednie słowa padły, skinął lekko głową. Część tej jego zbuntowanej natury wzbraniała się przed zaufaniem tym zapewnieniom, podszeptując mu, że chłopak doskonale wie co mówić. I dlaczego. Z tym że Perry tak rozpaczliwie zapragnął wierzyć, że Orpheus Wrottesley jest dobrym człowiekiem, że nic innego nie miało już znaczenia. Ot tak, po prostu. — Nie, w sumie nie brzmi — mruknął tylko, nie mając siły na większe zaangażowanie w tę rozmowę. W ogóle nie zamierzał niczego też rozwijać, uznając, że nie ma to większego sensu. Liczyło się tylko to, że Perry nie wpakował się dziś w jeszcze większe bagno.
Kąciki jego ust unisły się w lekkim uśmiechu, czego pewnie Orpheus nie miał szans dostrzec, ale nawet zwijając się z bólu potrafił ten piękny żart docenić. Nie miał po prostu już w sobie nic, prócz tego bólu. — Nie wiem, to nie jest… — pomiędzy kolejnymi słowami musiał robić coraz to większe przerwy, by jakikolwiek dźwięk zdołał wydobyć się z jego ust. Nie miał siły. Nie chciał wcale walczyć. I chyba miał to wszystko gdzieś. — Jakoś sobie poradzę — zapewnił zachrypniętym głosem, bo powrót do Lorne nie był wcale teraz jego zmartwieniem. — Albo na stopa albo jakoś tak — może udałoby się mu nawet skorzystać z autobusu, bo wystąpiłby od kogoś kilka drobniaków, podobne praktyki miał już opanowane. Nie otwierał jednak wcale oczu i nie przejmował się wskazaniem Orpheusa, bo tak było prościej. O tej porze nie powinno być korków, więc podróż do Cairns nie potrwa wcale długo i… naprawdę nie powinno mieć znaczenia, czy zaśnie czy nie. — Nie musimy — rzucił sennie, bo nie miał nawet pojęcia, co jeszcze mógłby mu powiedzieć.

orpheus wrottesley
inspicjent w lorne bay radio — instruktor krav magi w lb gym
30 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec.
Nie spodziewał się, że wygląda na człowieka z planem. A jeśli istniałby jakiś przydzielony odgórnie scenariusz na przeprowadzanie podobnych rozmów, Orpheus w życiu nie byłby w stanie go spamiętać. A więc nie, zupełnie nie wiedział, co wygaduje i do czego to może ich obu doprowadzić.
Będąc beznadziejnym pomagierem swojego dziadka, był też jeszcze bardziej beznadziejnym kierowcą, bo oto jadąc już główną drogą, żegnając tamten przeklęty żwir sypiący mu na samochód dymem piachu, odwrócił się od kierownicy i spojrzał na Periclesa, mimo że chwilę wcześniej obiecał sobie, że nie postąpi tak nierozsądnie. Tyle że barwa jego głosu uległa zmianie i urwał zdanie, którego później już nie dokończył. A choć to głupie, Orpheus raz za razem nabierał się, że Campbell mógłby w jedną sekundę wykitować. Po upewnieniu się więc, że nie został w tym aucie jedyną oddychającą osobą, wyraźnie odetchnął z ulgą i… dopiero po chwili dotarło do niego, że kurwa, Orpheus, patrz na drogę. - Ja chyba będę… W sumie nie wiem gdzie będę. Ale możesz zadzwonić no i ten, może akurat będę gdzieś obok czy coś - zaoferował się dość pokracznie i nawet wzruszył ramionami, choć na koniec wydało mu się to dziwnie niepotrzebne i tym samym idiotyczne. Przecież Perry nie chciałby z nim wracać, co za głupi pomysł. - No ale powinniśmy, bo, no wiesz, w filmach to zawsze mówią, że nie zasypiać i… w sumie nieważne, odwaliłem już swoją robotę, nie? Przecież nie stanę się nagle jakimś zasranym lekarzem, niech oni cię w szpitalu poskładają, ja tam nic nie wiem - westchnął z wykończeniem, czując się tak, jakby się przed kimś usprawiedliwiał. Przed bogiem? Rodzicami? Jasne, jeszcze czego, żadne z wymienionych nie żyło. Resztę drogi przejechali więc w ciszy zakłócanej tylko momentami przez ciche przekręcenie się na tylnym siedzeniu albo krótkie kaszlnięcie. A gdy podstawił go już pod szpital, otwierając mu nawet drzwi i pomagając wyjść, stał na parkingu jeszcze nieznaczną chwilę, po czym odjechał z rozczarowaniem, bo cały czas wierzył, że jak już odeśle go do specjalistów, przestanie się tak idiotycznie martwić. A tu proszę, nic z tego.

KONIEC
pericles campbell
ODPOWIEDZ