Make the best of the situation, before I finally go insane
: 16 sty 2022, 15:14
Był chyba jednym z niewielu przypadków wśród ludzkości, który naprawdę uwielbiał załatwiać urzędowe sprawy. Owszem, dzięki biurokracji spod znaku Francisa Winfielda (tak, był fanem burmistrza) stało się na tyle przejrzyste, że ludzie nie musieli już poświęcać sporo czasu i sporo szło załatwić przez Internet, ale sądził, że i tak część petentów czuje się absolutnie źle, jeśli trzeba pofatygować się do urzędu i nie dziwił się im. W gąszczu przepisów, druków i nowomowy spod znaku korpo dla urzędników można było przepaść jak ten nieszczęsny kamień w wodę, ale Samuel uwielbiał wszelkiego rodzaju regulaminy, zasady i powtarzalność. Póki więc jedno wynikało z drugiego i było w miarę logiczne, to mógł uznać te wizyty nawet za udane.
Pojawiał się tu w miarę często, bo i często umierali ludzie, a trzeba było dopilnować aktów zgonu i papierkowej roboty, która ludziom wydawała się równie bezduszna jak zakopywanie szczątków bliskich. Nie miał dobrej reputacji w miasteczku jako człowiek od brudnej roboty i dzięki temu (paradoksalnie) odczuwał spokój. Jedna wtopa z przeszłości nie mogła przecież zakłócić żywota człowieka nieskalanego i wtapiającego się w tłum z łatwością. Gdyby ktoś spytał jakie są cele życiowe pana Daviesa, to właśnie ten jeden określiłby jako kluczowy i był przekonany, że wychodzi mu to całkiem nieźle, zwłaszcza że był jedną z tej szary i bezbarwnej masy petentów, czekających na załatwienie swojej sprawy.
Nic poza normalny tryb dnia, który niebezpiecznie chylił się ku zachodowi, przypominając mu, że może i urzędy to coś rozkosznie poukładanego i bliskiego mu serce (jakiemu sercu?), ale też marnotrawstwo czasu, który powinien poświęcać żonie i jej staraniom o potomka. Spojrzał na zegarek i zrozumiał nagłe poruszenie na korytarzach. Wybiły godziny zamknięte, więc nie mógł już liczyć na zbawienną audiencję, chyba że zaryzykuje wyproszeniem. Nie miał już przed sobą ludzi, którzy zazwyczaj brzydzili go na tyle, ze nie zbliżał się bez płynu dezynfekującego, więc ruszył dzielnie w stronę sekretariatu i zapukał.
- Burmistrz już nie przyjmuje petentów? Zależy mi na podpisaniu tych dokumentów, rodzina chciałaby zamknąć sprawy pogrzebowe do przyszłego tygodnia – a on jak przystało na miłosiernego Samarytanina postanowił się wykazać i zadbać o to, by przynajmniej żałobnicy przeżywali spokój. Brzmiało to w jego głowie dostatecznie przekonująco i zapewne skupiłby się dalej na owijaniu sekretarki wokół palca swoją empatią (tak), czystym serduszkiem (nie stwierdzono) i poczuciem dobrze wykonanego obowiązku (bo interesowała go jakaś zmarła staruszka), gdyby nie to, że poznał dziewczynę. A raczej rozpoznał, choć przecież widzieli się tylko raz, przelotnie i tak naprawdę wzrok miał wówczas skupiony na jej przepysznym ciele, a nie na spojrzeniu, które obecnie w niego wbijała. Mógł dalej kontynuować teatr niezręczności (z jej strony) albo postarać się dowiedzieć, ile z tego pamięta. Nie lubił pozostawać śladów po swoich ewentualnych romansach, ale nie potrafił też przejść obojętnie wokół kogoś, kto jego nieźle zamrożoną krew burzyła w tak idealny sposób.
- Delilah – odrzekł więc, a nie zapytał, pochylił się nad biurkiem, które zajmowała i spojrzał z bliska w jej wargi, które tak zachłannie miażdżył swoimi. – Tu też nie nosisz bielizny? – ściszył głos, będąc człowiekiem dobrze wychowanym, choć oczywiście, nieprzestrzegającym dobrych manier zupełnie.
Chciał i pragnął jej uznania, powrotu tanich sentymentów, choć u niego chodziło tylko i wyłącznie o dziki i zwierzęcy seks, który wydawał się mu najbliższy temu wszystkiemu, co czują ludzie. Owszem, złość i zaborczość były mu znane, ale prowokowały go do czynów haniebnych, a żądza mogła skończyć się jedynie pozamałżeńskim romansem, a tego nie klasyfikował w hierarchii złych uczynków. O ile nie zostaną przyłapani, choć jego dłoń dość obscenicznie jeździła po jej pełnej wardze, zupełnie jakby chciała ułożyć słowa, które powinna wypowiedzieć.
Delilah Hammond
Pojawiał się tu w miarę często, bo i często umierali ludzie, a trzeba było dopilnować aktów zgonu i papierkowej roboty, która ludziom wydawała się równie bezduszna jak zakopywanie szczątków bliskich. Nie miał dobrej reputacji w miasteczku jako człowiek od brudnej roboty i dzięki temu (paradoksalnie) odczuwał spokój. Jedna wtopa z przeszłości nie mogła przecież zakłócić żywota człowieka nieskalanego i wtapiającego się w tłum z łatwością. Gdyby ktoś spytał jakie są cele życiowe pana Daviesa, to właśnie ten jeden określiłby jako kluczowy i był przekonany, że wychodzi mu to całkiem nieźle, zwłaszcza że był jedną z tej szary i bezbarwnej masy petentów, czekających na załatwienie swojej sprawy.
Nic poza normalny tryb dnia, który niebezpiecznie chylił się ku zachodowi, przypominając mu, że może i urzędy to coś rozkosznie poukładanego i bliskiego mu serce (jakiemu sercu?), ale też marnotrawstwo czasu, który powinien poświęcać żonie i jej staraniom o potomka. Spojrzał na zegarek i zrozumiał nagłe poruszenie na korytarzach. Wybiły godziny zamknięte, więc nie mógł już liczyć na zbawienną audiencję, chyba że zaryzykuje wyproszeniem. Nie miał już przed sobą ludzi, którzy zazwyczaj brzydzili go na tyle, ze nie zbliżał się bez płynu dezynfekującego, więc ruszył dzielnie w stronę sekretariatu i zapukał.
- Burmistrz już nie przyjmuje petentów? Zależy mi na podpisaniu tych dokumentów, rodzina chciałaby zamknąć sprawy pogrzebowe do przyszłego tygodnia – a on jak przystało na miłosiernego Samarytanina postanowił się wykazać i zadbać o to, by przynajmniej żałobnicy przeżywali spokój. Brzmiało to w jego głowie dostatecznie przekonująco i zapewne skupiłby się dalej na owijaniu sekretarki wokół palca swoją empatią (tak), czystym serduszkiem (nie stwierdzono) i poczuciem dobrze wykonanego obowiązku (bo interesowała go jakaś zmarła staruszka), gdyby nie to, że poznał dziewczynę. A raczej rozpoznał, choć przecież widzieli się tylko raz, przelotnie i tak naprawdę wzrok miał wówczas skupiony na jej przepysznym ciele, a nie na spojrzeniu, które obecnie w niego wbijała. Mógł dalej kontynuować teatr niezręczności (z jej strony) albo postarać się dowiedzieć, ile z tego pamięta. Nie lubił pozostawać śladów po swoich ewentualnych romansach, ale nie potrafił też przejść obojętnie wokół kogoś, kto jego nieźle zamrożoną krew burzyła w tak idealny sposób.
- Delilah – odrzekł więc, a nie zapytał, pochylił się nad biurkiem, które zajmowała i spojrzał z bliska w jej wargi, które tak zachłannie miażdżył swoimi. – Tu też nie nosisz bielizny? – ściszył głos, będąc człowiekiem dobrze wychowanym, choć oczywiście, nieprzestrzegającym dobrych manier zupełnie.
Chciał i pragnął jej uznania, powrotu tanich sentymentów, choć u niego chodziło tylko i wyłącznie o dziki i zwierzęcy seks, który wydawał się mu najbliższy temu wszystkiemu, co czują ludzie. Owszem, złość i zaborczość były mu znane, ale prowokowały go do czynów haniebnych, a żądza mogła skończyć się jedynie pozamałżeńskim romansem, a tego nie klasyfikował w hierarchii złych uczynków. O ile nie zostaną przyłapani, choć jego dłoń dość obscenicznie jeździła po jej pełnej wardze, zupełnie jakby chciała ułożyć słowa, które powinna wypowiedzieć.
Delilah Hammond