: 18 cze 2022, 06:36
Nigdy nie spodziewał się, że ktoś tak postronnie obcy mógł być jego azylem w szalejącej burzy niewiadomych. W końcu dokądkolwiek by nie spojrzał, mierzył się z przeciwnościami i wrogością i jedynie ten jeden, konkretny kierunek zdawał się być mu przyjazny. Dlatego więc go wybrał — nieważne jak surrealistyczne mogło się to wydawać. Bo przecież jej nie znał. Spotkał ją dwa razy, a aktualnie stał pod jej drzwiami, szukając pomocy. Kiedyś mogłoby się to mu wydawać niemożliwe — by pokładał w niej takie zaufanie. By pragnął spowiadać się ze swoich największych sekretów. Jednak jakie to miało znaczenie? Leonie widywał praktycznie codziennie od ośmiu lat i okazało się, że nie znał jej wcale. Nie wiedział o kłamstwach i oszustwach, mimo że miał z nimi do czynienia na każdym kroku swojego życia przez niemal dekadę. Kocham cię, brzmiało w jego głowie niczym obelga i wlewany mu do ucha kwas. Trucizna, jakiej nie chciał brać. Mdliło go, gdy myślał o tych wszystkich momentach, w których wierzył w te kłamstwa. Poddawał się nim, stając się niewolnym cudzej woli. Teraz wydawało się to niczym oddanie się w ręce i dobrowolne wypranie mózgu z wszelkiej osobowości. Bardzo chciał tak nie myśleć, ale nie był w stanie. Jakoś przecież musiał odreagować fakt, że wszystko, w co wierzył do ostatniego roku, nie było prawdziwe. Żaden normalny człowiek w żadnej normalnej sytuacji nie musiałby tego przechodzić. Dlatego też reakcje Ephraima mogły się wydawać nielogiczne z perspektywy jego dawnych przekonań. Ale teraz… Nic nie było logiczne i tylko instynkt nie pozwalał mu zwariować.
A zrzuciłeś to do tej pory na kogokolwiek?
Spojrzał na nią, a usta wykrzywił mu kpiący uśmieszek. - Nie - odparł przy akompaniamencie zbyt szybkiego opróżnienia kieliszka wina, chociaż jego krótkie zaprzeczenie było bardziej parsknięciem aniżeli faktycznym słowem. Nie przejmował się tym jednak — wiedział, że nie miała czuć się obrażona. To nie na nią reagował, a na całą sytuację, w której przyszło mu się znaleźć. W końcu przyjechał do niej od razu po swoim wyjściu z domu Leonie, gdzie zostawił ją z Hunterem. I małą Teresą. Mogło się to wydawać niewłaściwe, ale jeżeli zdecydowałby się zostać, dziecięce przyjęcie mogłoby szybko stracić swój niewinny czar, a szczęście solenizantki z łatwością by prysło. Ephraim nie zamierzał tego robić. Nawet za cenę bycia tym, który poddał się i wyszedł.
Odetchnął, bo emocje wciąż w nim buzowały. Zamiast od razu kontynuować, zdecydował się na nalanie sobie kolejnego kieliszka zaproponowanego przez kobietę wina i zrobienia kilku kroków w tył, aż nie oparł się plecami o przeciwną ścianę. Ona mogła na niego patrzeć z naprzeciwka oparta łokciami o blat stołu, a on mógł czuć bijący od muru chłód. Kojący delikatnie zszargane nerwy. Jeszcze przez chwilę Burnett milczał. Wpatrywał się czerwień nalanego alkoholu, jakby starał się odnaleźć w płynie jakiś sens. Na szczęście Sole w żaden sposób go nie popędzała, nie naciskała — cierpliwie czekała i był jej za to wdzięczny. I chociaż samemu Ephraimowi zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim się odezwał, nie było żadnej informacji od kobiety, aby się streszczał. - Mówiłem ci, że przyjechałem tu po kogoś. Po moją córkę. Sęk w tym, że nie jest moja. - Mówił ostrożnie. Uważnie. Nie spiesząc się i nie patrząc wprost na Soledad. Bo nie potrafił, szczególnie że mówienie tego na głos i to komuś, kto w żaden sposób nie był związany ze sprawą, nie było łatwe. I wiedział, że słuchanie również... - Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, byłem świeżo po dowiedzeniu się prawdy. Zrobiłem test na ojcostwo i… Cóż. Sześć lat żyłem w przekonaniu, że mam dziecko. - Urwał, biorąc łyk wina i pozwalając, by znajoma gorycz rozlała się po gardle. Znów krótka cisza. Znów przerwana przez niego samego. - Wyjechałem na pół roku, bo taką mam pracę. Gdy finalnie wróciłem, wróciłem do pustego domu — żona się wyprowadziła i zabrała ze sobą córkę. Napisała mi o tym. Podobnie jak o tym, że spotyka się z kolesiem, z którym przespała się na swoim wieczorze panieńskim. - Po raz pierwszy spojrzał na Sole i uśmiechnął się blado. Nie zatrzymywał się jednak za długo na jej twarzy, nie chcąc dostrzegać w niej... No, właśnie. Czegokolwiek. Wciąż przecież było mu wstyd i czuł się niezwykle odsłonięty, otwierając się przed nią w ten sposób. Wzrok na jakiś czas utkwił Ephraimowi w nieistniejącym punkcie, gdy kilka głębokich wdechów przewentylowało jego — nagle zbyt małe — płuca. - A dziś jak gdyby nigdy nic spotkałem tego faceta na urodzinach małej - dodał cicho w którymś momencie, ale w jego tonie nie było delikatności. Było wiele... Być może zbyt wiele. - Wybacz. Mówiłem, że nie chciałem tego na ciebie zrzucać - rzucił, gdy finalnie otrząsnął się z żywego przeżywania swojej opowieści i tym razem skierował się już całkowicie ku Sole. Z przepraszającym, wyjątkowo słabym uśmiechem. Kolejny raz zamoczył usta w winie i spuścił wzrok na ziemię, milknąc.
Sole Trelawney
A zrzuciłeś to do tej pory na kogokolwiek?
Spojrzał na nią, a usta wykrzywił mu kpiący uśmieszek. - Nie - odparł przy akompaniamencie zbyt szybkiego opróżnienia kieliszka wina, chociaż jego krótkie zaprzeczenie było bardziej parsknięciem aniżeli faktycznym słowem. Nie przejmował się tym jednak — wiedział, że nie miała czuć się obrażona. To nie na nią reagował, a na całą sytuację, w której przyszło mu się znaleźć. W końcu przyjechał do niej od razu po swoim wyjściu z domu Leonie, gdzie zostawił ją z Hunterem. I małą Teresą. Mogło się to wydawać niewłaściwe, ale jeżeli zdecydowałby się zostać, dziecięce przyjęcie mogłoby szybko stracić swój niewinny czar, a szczęście solenizantki z łatwością by prysło. Ephraim nie zamierzał tego robić. Nawet za cenę bycia tym, który poddał się i wyszedł.
Odetchnął, bo emocje wciąż w nim buzowały. Zamiast od razu kontynuować, zdecydował się na nalanie sobie kolejnego kieliszka zaproponowanego przez kobietę wina i zrobienia kilku kroków w tył, aż nie oparł się plecami o przeciwną ścianę. Ona mogła na niego patrzeć z naprzeciwka oparta łokciami o blat stołu, a on mógł czuć bijący od muru chłód. Kojący delikatnie zszargane nerwy. Jeszcze przez chwilę Burnett milczał. Wpatrywał się czerwień nalanego alkoholu, jakby starał się odnaleźć w płynie jakiś sens. Na szczęście Sole w żaden sposób go nie popędzała, nie naciskała — cierpliwie czekała i był jej za to wdzięczny. I chociaż samemu Ephraimowi zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim się odezwał, nie było żadnej informacji od kobiety, aby się streszczał. - Mówiłem ci, że przyjechałem tu po kogoś. Po moją córkę. Sęk w tym, że nie jest moja. - Mówił ostrożnie. Uważnie. Nie spiesząc się i nie patrząc wprost na Soledad. Bo nie potrafił, szczególnie że mówienie tego na głos i to komuś, kto w żaden sposób nie był związany ze sprawą, nie było łatwe. I wiedział, że słuchanie również... - Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, byłem świeżo po dowiedzeniu się prawdy. Zrobiłem test na ojcostwo i… Cóż. Sześć lat żyłem w przekonaniu, że mam dziecko. - Urwał, biorąc łyk wina i pozwalając, by znajoma gorycz rozlała się po gardle. Znów krótka cisza. Znów przerwana przez niego samego. - Wyjechałem na pół roku, bo taką mam pracę. Gdy finalnie wróciłem, wróciłem do pustego domu — żona się wyprowadziła i zabrała ze sobą córkę. Napisała mi o tym. Podobnie jak o tym, że spotyka się z kolesiem, z którym przespała się na swoim wieczorze panieńskim. - Po raz pierwszy spojrzał na Sole i uśmiechnął się blado. Nie zatrzymywał się jednak za długo na jej twarzy, nie chcąc dostrzegać w niej... No, właśnie. Czegokolwiek. Wciąż przecież było mu wstyd i czuł się niezwykle odsłonięty, otwierając się przed nią w ten sposób. Wzrok na jakiś czas utkwił Ephraimowi w nieistniejącym punkcie, gdy kilka głębokich wdechów przewentylowało jego — nagle zbyt małe — płuca. - A dziś jak gdyby nigdy nic spotkałem tego faceta na urodzinach małej - dodał cicho w którymś momencie, ale w jego tonie nie było delikatności. Było wiele... Być może zbyt wiele. - Wybacz. Mówiłem, że nie chciałem tego na ciebie zrzucać - rzucił, gdy finalnie otrząsnął się z żywego przeżywania swojej opowieści i tym razem skierował się już całkowicie ku Sole. Z przepraszającym, wyjątkowo słabym uśmiechem. Kolejny raz zamoczył usta w winie i spuścił wzrok na ziemię, milknąc.
Sole Trelawney