Był zmęczony. Zmęczony gromadzącym się i piętrzącym materiałem. I nie chodziło wcale o pracę, bo tej nie musiał wykonywać praktycznie wcale prócz telefonów czy kilku mniej istotniejszych spotkań. Chodziło po prostu o materiał egzystencjalny. Całkowicie niepotrzebny, zbędny, a jedynie utrudniający codzienne funkcjonowanie. Bo w końcu… Jeżeli coś miało się psuć, to wszystko na raz i brudy w życiu Ephraima dosłownie zaczęły wyłazić jeden za drugim. Zalewały go, dobijały, a on nie potrafił odnaleźć już tej wewnętrznej siły do walki z nimi. Czuł, jak ją tracił. Owszem — miał Teresę, którą chciał chronić, ale cała instytucja jego rodziny po prostu przestała istnieć i nie miał tego azylu, w którym czuł się bezpiecznie. W którym mógł czuć się słaby, aby później stać się silnym. A właśnie teraz, właśnie w tym momencie potrzebował tego niezwykle mocno. I nie chodziło jedynie o pojedynczą słabość. Zawahania się. Nie. Przecież rozmowa z Leonie nie sprawiłaby, że aż tak mocno nastąpiłoby jego wytrącenie z równowagi — bo i czym jeszcze mogła go w sumie zaskoczyć… Nie.
To miały być po prostu spokojnie spędzone urodziny małej Teresy. Zaplanowane w wyjątkowo spiętej i suchej atmosferze między dorosłymi, ale jednak z ogłoszonym na końcu sukcesem. Rozkrzyczane wesoło dzieciaki były tego żywym dowodem, podobnie jak uszczęśliwiona wszystkimi atrakcjami oraz przybyłymi gośćmi solenizantka. Ephraim naiwnie myślał, że tak będzie to trwało — pomijając jego i Leonie w sposób beztroski i nad wyraz wdzięczny. Nie spodziewał się jednak, że sytuacja stanie się w ułamku sekundy tak beznadziejna. Gdy gdzieś pod koniec, rozległ się dzwonek w drzwiach, kapitan sądził, że byli to pierwsi z rodziców, którzy przyjechali po swoje pociechy. Zamiast tego zobaczył znaną sobie doskonale twarz. Twarz, której nigdy nie chciał oglądać. Williams pojawił się niespodziewanie, wchodząc do domu, jak gdyby nigdy nic. Nie przejmując się tak naprawdę niczym. Czy Leonie wiedziała o przyjeździe swojego kochanka, nie chciał nawet specjalnie analizować. Nie chciał przebywać w towarzystwie tego człowieka dłużej, niż to było potrzebne. Dlatego Ephraim pożegnał się z córeczką i po zakończonej dziecięcej zabawie, po prostu wsiadł na motor i przyjechał pod ten konkretny sklep z winem, licząc na to, że spotka w nim jego właścicielkę. Nie przejmował się faktem, że do Cairns miał z godzinę drogi i żadnej pewności, że Sole tam właśnie będzie. To było głupie. W końcu nie musiała tam być, mogła mieć swoje plany, a jednak postanowił zaryzykować. I niespecjalnie też myślał nad sensem swoje postępowania. Po prostu… To zrobił.
Od ich spotkania minęły dobre dwa miesiące, a zadziało się pomiędzy wystarczająco dużo, żeby Ephraim stracił jakąkolwiek pewność siebie. Teraz chciał — być może mocno egoistycznie — pobyć w towarzystwie kogoś, kto nie był ani Leonie, ani Gemmą, ani nikim, kto miał związek z jego aktualnymi problemami. Soledad była właśnie kimś takim i co najlepsze, nie musiał przy niej uważać na to, co mówił i robił. Nie musiał bać się, że kogoś czymś urazi, zdenerwuje czy po prostu warknie nieprzyjemny komentarz zbyt zmęczony trzymaniem swoich emocji w ryzach. Obecność Williamsa i tak wyjątkowo na niego wpłynęła i chociaż spotkał faceta pierwszy raz, nie chciał oglądać go już nigdy więcej. I być może było to nieodpowiednie — to spotkanie, tamte poprzednie również — ale… Lekceważył to w pełni świadomie.
Zatrzymując się pod odpowiednim sklepem, dostrzegł od razu zawieszkę
zamknięte, Po kaskiem przemknął grymas niezadowolenia. Cóż... Czyli wyprawił się na marne? Jadąc wybrzeżem, mógł przynajmniej obserwować powoli sunące ku zachodowi słońce, ale przecież nie o to chodziło... Odetchnął głęboko, czując zwyczajne rozczarowanie i pewną iskrę goryczy. Mógł wybrać się do jakiegoś hotelu, restauracji — po prostu przekoczować noc, bo do domu nie zamierzał w ogóle wracać. I chociaż sklep ewidentnie był zamknięty, Ephraim wyłączył silnik motoru, zsiadł z niego i zdjął kask. Potrzebował odpoczynku i świeżego powietrza, kątem oka równocześnie patrząc na gustowny
Bouteille D'or. I... Czy mu się zdawało, czy widział w głębi palące się światło? Nie było jeszcze tak późno, żeby w sklepie nikogo nie było, nawet pracownika, sprzątaczki, kogokolwiek. Może mógł też dowiedzieć się, gdzie znajdowała się Sole? Brzmiało to dziwnie, ale naprawdę potrzebował jej towarzystwa... Pokręcił się chwilę przed wejściem, zapukał, złapał nawet za klamkę, starając się dojrzeć coś więcej w półmroku sklepu, a gdy nic się nie wydarzyło, zrezygnował. Wyglądało na to, że miał spędzić ten wieczór i noc samotnie. No, cóż... Nie dziwił się, bo jechał w sumie w głupiej nadziei, ale coś w męskim wnętrzu było zwyczajnie... Zawiedzione? Już miał na powrót zakładać kask, gdy usłyszał wpierw otwieranie drzwi, a później również znajomy głos.
Ephraim?
Delikatny, spokojny ton był chyba jedynym od długiego czasu, który nie był mu w niczym wrogi. Który nie oceniał. Ani nie oszukiwał. -
Hej - rzucił cicho, jakby bał się, że obudzi kogokolwiek z sąsiadów, ale przecież było to całkowicie surrealistyczne w swej istocie. Mimo to jego głos nie był specjalnie dominujący. Był zwyczajnie zmęczony i smutny. Gdy właścicielka sklepu winniczego kontynuowała, podszedł do niej. Zatrzymał się w futrynie i oparł ramieniem o framugę, patrząc na stojącą przed nim kobietę. Nie wszedł dalej mimo zaproszenia. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Po prostu patrzył, gdy ciężki wzrok wyrażał więcej, niż mogły powiedzieć słowa. Mogło się to wydawać głupie. Jak tak na nią patrzył i czekał, ale po prostu nie chciał być sam. Nie chciał też siedzieć w domu czy gdziekolwiek indziej. Soledad mogła zapewnić mu towarzystwo i zrozumienie, których najzwyczajniej w świecie potrzebował. Chyba bardziej niż powietrza... -
Twoja propozycja - siedzenia w ciszy, bez nikogo innego prócz nich -
dalej jest aktualna?
Sole Trelawney