kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
xx listopad 2021
Każdy, komu przyszło mieć na głowie dziewięciolatka wiedział chyba, że Hector, bo trzeba było przez ten tydzień hodować rzeżuchę na jutro i teraz dopiero mi się przypomniało to tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet, jeśli ta góra wyrastała nie kiedy indziej, tylko o dziesiątej wieczorem w niedzielę i nawet, jeśli tej pierdolonej rzeżuchy nie było nawet u Rydera w ogródku (a przecież u Rydera w ogródku było w s z y s t k o). Zaraz bowiem, w trakcie jakże rozsądnej (bo przećwiczonej kilkukrotnie przed lustrem) rozprawy Hectora nad braniem odpowiedzialności za własne czyny, Nullah stwierdził, że on ma to gdzieś i w takim razie nie idzie do żadnej głupiej szkoły. I ponownie - każdy, kto próbował sprawić, żeby z jego dziewięciolatka wyrosło coś na miarę przykładnego człowieka z pewnością wiedział, że rozgrywały się właśnie chwile decydujące: albo się smark po kilku słowach otuchy uspokoi i zejdzie mu ta nabrzmiała czerwień z twarzy, albo wszelkie próby przemówienia mu do rozumu spełzną na niczym, zagrzebane zaraz pod lawiną łez zbędnego krzyku (przy czym w pewnym momencie przestanie być wiadomo, kto tutaj właściwie płacze głośniej). Nie trudno też domyślić się, że skoro rzecz dotyczyła sprawie równie wrażliwej, co rzeżucha, sprawy prędko przyjęły niekorzystny obrót, żeby zakończyć się wyrzuceniem Hectora z pokoju i to w sposób tak dalece wiążący i uparty, że przyszło mu spać na kanapie. Okej, nie było to przesadnie traumatyzujące, zważywszy, że - chcąc dać młodemu więcej prywatności - sam z chęcią oddelegowywał się do dużego pokoju, ale sam fakt, że Nullah zatryumfował? To jakaś pomyłka.
Oczywiście jego zwycięstwo było równie imponujące, co krótkotrwałe, bo Hector zdążył go (krzykiem, który zbudził wiecznie skacowaną matkę) poinformować, że do jutro do szkoły i tak będzie w podskokach zapierdzielał, a tak w ogóle, to niech on sobie nie myśli, że ucieknie od tej zasranej rzeżuchy. I tak, potem dręczyło go trochę sumienie przez to, że na młodego nawrzeszczał, chociaż wcale nie musiał, ale nie mógł mu tak po prostu tej hodowlanej sprawy odpuścić. Zresztą musiał wyprawić go do szkoły, bo zdążył już umówić się z Perrym i chociaż uprzedził przyjaciela, że rano mogą wystąpić pewnie dziewięcioletnie komplikacje, to zupełnie nie po drodze było mu odwoływanie tego spotkania. I tak nie mieli dla siebie tyle czasu, ile Hector by sobie życzył, więc tym bardziej nie miał zamiaru sobie odpuszczać na rzecz jakiejś rzeżuchy Schrodingera, co to istnieć powinna, a jednak jej nie ma.
Tak więc drogę do szkoły cała trójka - to jest on, Perry i Nullah - spędzili w następującym szyku: tych dwóch ancymonów z przodu, pół-jawnie go obgadujących i Hector, który wlókł się za nimi z naburmuszoną miną (bo w koniec końców musiał przed śniadaniem zajść do warzywniaka, żeby kupić młodemu gotową rzeżuchę, a potem przesadzać ją i robić całe domowe laboratorium, żeby to oszustwo było jak najmniej oczywiste). W końcu jednak na młodego (nareszcie) przyszedł czas, więc pożegnał się z nimi, zbijając z Perrym piątkę, a w stronę Hectora ledwie machając ręką.
- Szarańcza - burknął za nim tylko, żeby zaraz zwrócić się do przyjaciela. - Ukradnie mi wszystkich kolegów i jeszcze przez jego zasraną rzeżuchę pójdę kiedyś do pierdla - pożalił się, zupełnie jakby sprawa rzeżuchy nie była wcale pierwszorazową sytuacją. Następnie całkiem już intuicyjnie skierował się w stronę AoA Gallery, bo przecież plan swojego dzisiejszego wspólnego nicnierobienia mieli całkiem konkretnie sprecyzowany. I tak, może za włamywanie się na dach budynku groziło mu jednak odrobinę więcej niż za podstawienie nauczycielce brata lewej rzeżuchy, ale pomarudzić pod nosem nikt jeszcze nie mógł mu zabronić. No, a przynajmniej nie Perry.

pericles campbell
niesamowity odkrywca
kaja
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Powinien się pewnie bać. Kazano mu w końcu, dokładnie przed trzema godzinami, zostać w domu i wykonać kilka telefonów, to wszystko, a potem już tylko czekać na jakieś policyjne auto. Bez syren i oznaczeń, co miało wskazać, jak poważna jest ta sprawa. Ale Perry nie czuł ani strachu, ani złości — rozbrzmiewająca w nim nadzieja sprawiała, że usta same układały się w uśmiechu, a gdy blade słońce budziło się nad miastem, trzymał się nadziei, że jego psychopatyczny ojciec, uciekinier więzienia, zapuka do jego drzwi. On go tak po prostu nie postrzegał. Ślepy na suche fakty, ignorował całą tą listę przewinień, za które do więzienia trafił nieomal na zawsze. Bo był jego ojcem, a Perry nigdy ojca nie miał, tak jak i matki — tylko wujek zawsze, którego nigdy tak naprawdę nie było. Tak więc ojciec. Gdy spotkali się kilka lat temu, zaledwie czterokrotnie, był uprzejmy, rozsądny, stanowczy. Pod surowym wzrokiem i wyjaśnieniami, dlaczego nie szukał z Periclesem kontaktu, kryła się jakaś znikoma serdeczność. To mu wystarczało; to i jedna tylko kartka, którą otrzymał od niego z więzienia. Ta ślepa wiara w ojcowską miłość sprawiała, że nie był w stanie wsłuchiwać się w słowa policji i przyjaciół, ostrzegających go przed ów człowiekiem. Mimo to zamierzał dać się wywieść za miasto, sprzedając jakoś (miał kilka godzin na zastanowienie się jak) poszukującym go detektywom fałszywe tropy. Jego ojciec zyskałby tym samym czas, na ucieczkę z kraju (tym bardziej, że wieści te nie trafiły jeszcze do publicznej telewizji), a wyłącznie o tym Perry marzył. Może jeszcze o tym, by zabrał go ze sobą, ale nie był naiwny — policja musiała przewidzieć, że jego staruszek może upomnieć się o jedynego syna.
Dlatego uśmiechał się szeroko, gdy rozprawiali z Nullah o sprawach zupełnie nieważnych. Może nawet nie wsłuchiwał się w niektóre słowa, absurdalnie komentując je śmiechem, ale chłopiec i tak zdawał się zadowolony jego towarzystwem. Raz czy dwa obrócił się podczas tego marszu, by upewnić się, że Hector podąża za nimi, a potem już dalej dziwił się sztucznie i potwierdzał teatralnie, że owszem, jego przyjaciel potrafi być najprawdziwszym potworem. Ów potwora jednak potrzebował, nie zgadzając się z zapewnieniami Nullah, że jest totalnie najgorszy; choć łamało to warunki umowy o dyskrecji, której nie podpisał, jedynie Hectorowi zdradzić miał prawdziwy powód jego nadciągającego zniknięcia z terenów Lorne Bay. Obdarzył go więc lekkim uśmiechem, gdy sylwetka młodego niknęła pośród znużonych uczniów placówki, sprzedając mu następnie kuksańca wprost w żebra. — Nie jesteś chyba zazdrosny, Hectorze — rzucił oskarżycielskim tonem, na nos zsuwając okulary przeciwsłoneczne, dotąd zakotwiczone na czubku głowy. Słońce poczynało drażnić swymi promieniami, co oznaczało, że ich plan się powiedzie — ciężko byłoby dokonać włamania i nacieszyć się życiem, gdyby australijska pogoda znów kapryśnie zesłała na nich rzęsisty deszcz. — A co do tej rzeżuchy... — słowa niosły już w sobie widoczne rozbawienie, przy czym cała ta radość Periclesa (związana z niepokojącą sprawą) była już niezwykle widoczna — Nullah powiedział, że wyrzuci ją do śmietnika — czyżby młody wkroczył już w złotą erę nieustannego buntu? Czy jedynie przy Perrym wypaść chciał na nieustraszonego awanturnika, niegodzącego się z panującym nad nim światem? Obie rzeczy mógł podziwiać w równym stopniu.
Majaczący przed nimi budynek galerii jakby stanął w miejscu, a nie chcąc jeszcze debatować o tym, czy jego ojciec w istocie jest psychopatycznym mordercą, postanowił poruszyć jeden z dwóch tematów, które w mniejszym stopniu targały ostatnio jego życiem. Pierwszym z nich było rozstanie z Percym, ale odkąd stało się coś, o czym nie rozmawiali nigdy, Pericles przestał zasypywać przyjaciela swym nędznym życiem... miłosnym, tak to ładnie nazwijmy. — Ta cała mafia czy gang, nie mam pojęcia kim w zasadzie są, przysłała do mnie jakiegoś debila. Ma się na chwilę u mnie zatrzymać — prychnął, ciesząc się, że przy Hectorze może udawać. Że nie jest to wcale przerażająca sprawa, że wszystko ma pod kontrolą. Tak naprawdę nienawidził siedzieć w domu, odkąd jego nowy współlokator począł traktować jego dom jak swoją własność. Mógł więc kłamać teraz, że stawi czoła wszelkim problemom, ale skoro nadal miał ogromny dług wujka, który wspomnianej mafii musiał spłacać, nigdy nie odważyłby się na żadną zuchwałość.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Oczywiście, że był zazdrosny.
O Perry’ego zawsze - bo karmił jego kompleks zbawiania całego świata, odkąd byli dzieciakami; nieważnie czy liczącymi sobie po pięć czy piętnaście lat, Hector czuł się dobrze, będąc często jedynym, który miał ochotę w ogóle z nim rozmawiać, nie mówiąc już o zabawianiu się - w ten prosty, dziecięcy sposób równie mocno, co w charakteryzujący trochę starszych gówniarzy. Nie lubił myśleć o tym zbyt intensywnie, zdając sobie sprawę zarówno z absurdalności tej postawy, jak i z faktu, że przyznanie się (nawet przed sobą) do kierujących nią motywów sprawiało, że czuł się jak parszywy egoista. Pewnie nim był, bo przecież kibicując Perry’emu w nawiązywaniu nowych znajomości, jednocześnie musiał walczyć z głupim zalążkiem nadziei na to, że misja socjalizacyjna okaże się druzgocącym niepowodzeniem, które sprawi, że znowu (tak jak zawsze) nie będzie musiał dzielić się z nikim tą uwagę, jaką poświęcał mu przyjaciel. Perfidnie klepał go po ramieniu, częściej metaforycznie niż fizycznie, jednocześnie radując się w duchu, że znowu mogli zostać we dwóch.
Oczywiście, o Nullaha też był zazdrosny.
To było dopiero głupie - czuł się jak ojciec wchodzący w kryzys wieku średniego, z powodu dorastania swoich dzieci. Przysłuchiwał się z niepokojem, jak do braterskiego słownika wpadają nowe określenia i zwroty, które w dziwny sposób nie pasowały do jego dziecięcych, pyzatych policzków. Zabawne; tak, jakby Hector zapomniał, że Nullah też ma dostęp do internetu, że też (tak jak on w jego wieku) odpala na YouTube filmiki o dziwnych tematach, że zaczyna interesować się głupimi patostreamerami, że zainstalował TikToka (nawet nie poprosił go o pomoc - sam dał sobie radę, utwierdzając jedynie Hectora w poczuciu nie bycia potrzebnym). Drażniło go, kiedy chłopiec wolał wyjść na dwór do kolegów, zamiast pograć z nim po raz kolejny w tę durną, naznaczoną upływem czasu karciankę, którą z uporem męczyli odkąd Nullah nauczył się mówić i ogarniać swoją talię samodzielnie. Rozdzierało go poczucie ulgi, że braciak znalazł sobie osoby, z którymi się dogaduje, na zmianę z żenującą goryczą, kiedy sam Hector uświadamiał sobie, że kiedy w zasięgu jego wzroku zaczyna brakować Nullaha, staje się głupio bezradny i nie wie, co ze sobą zrobić.
Ale teraz to wszystko było na wpół zgrywaniem się. Nawet nie skomentował tekstu o wyrzuceniu rzeżuchy - skrzywił się tylko i przewrócił oczami, nie wysilając się na werbalne wyrażenie swojej frustracji względem tego, że ten zakup to i tak pieniądze wyrzucone w błoto i gwóźdź do trumny nauki Nullaha odpowiedzialności, której poczucie było w chłopcu wyjątkowo niewielkie, nawet jeśli warunki, w jakich przyszło mu żyć wymogły na nim względnie wyższą dojrzałość, niż u innych dzieciaków.
Być może wybrali sobie całkiem... specyficzne miejsce na tę poranną schadzkę, ale tak się składało, że Hector, który w samej instytucji był stałym bywalcem, zdołał zawiązać już wyjątkowo owocne znajomości z harującą w najlepsze klasą robotniczą - dostanie się na dach muzeum nie stanowiło więc dla nich żadnej trudności. Mogli pewnie iść zaszyć się gdzieś w parku, ale o tej godzinie psiarnia uwielbiała wybierać się na tropienie zbiegów z liceum, którym zabrakło piątej klepki, także - paradoksalnie - w ich przypadku bardziej korzystne było chyba nieskrywanie się w cieniu rozsadzonych w sztucznej konfiguracji drzew.
To głupie, ale choć przez całe życie pożądał intensywnie tych momentów, kiedy mogli być sami, bez wkurzających dorosłych, namolnych rówieśników czy w końcu Nullaha piszczącego do uszu, od pewnego czasu nie mógł pozbyć się poczucia przejmującej niezręczności, która była zupełnie niepożądana i niepasująca. To teraz bez znaczenia. Wspiął się pierwszy po zamontowanej na zewnętrznej ścianie budynku drabince, żeby znalazłszy się na górze, wyciągnąć z uśmiechem dłoń w jego stronę, z zamiarem pomocy mu we wskoczeniu na dach. Mieli po dwadzieścia parę lat, a nadal najwięcej radości zdawały się sprawiać im zachowania gówniarskie i niedorzeczne - być może gwarantowały mentalną ucieczkę od przerażającej dorosłości, która w ich wydaniu wydawała się wyjątkowo nieprzystępna.
- Mafia... Ale czekaj, jaki znowu debil? - Nie zdążył nawet rozejrzeć się dobrze za odpowiednim miejscem na rozłożenie się gdzieś blisko skraju, najlepiej z dobrym widokiem na miasteczko, bo Perry już zdecydował się podzielić z nim nowinką ze swojego gangsterskiego życia, która każdego innego pewnie zmiotłaby z planszy, ale Hector zdążył przez te lata nauczyć się, że jeżeli ktoś miał bardziej popierdolone życie rodzinne od niego, to był to właśnie jego najlepszy przyjaciel. - W sensie, że będziesz pod jakimś nadzorem? O chuj chodzi w ogóle? W sensie... nie wiem, to brzmi poważnie. Nie pękasz? - Znieruchomiał, wbijając w niego intensywne spojrzenie. Pewnie powie, że nie, bo tak wypadało, ale Hector liczył na to, że jego mowa ciała powie mu więcej niż przepuszczone przez cenzurę słowa. Być może powinien teraz zabłysnąć jakąś złotą radą, ale zgrywanie ważniaka przy Perrym już dawno przestało być dla niego jakkolwiek satysfakcjonujące. Zresztą, temat wydawał się na tyle delikatny, że chyba miał prawo nie wiedzieć, co zasugerować, tak? Dlatego też, nie chcąc ostatecznie go zestresować lub spłoszyć, rzucił zaraz: - Usiądźmy, co? Zapalimy i opowiesz mi dokładnie, co się odpierdala. Mój mózg nie ogarnie chyba tego na trzeźwo.
Tak jakby nie wiedzieli od początku, po co się tu wspinali.

pericles campbell
niesamowity odkrywca
kaja
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Jeśli mógłby wybrać, czego najbardziej w życiu nie chce, to postawiłby wszystko przeciwko dorosłości. Każdy, kto kojarzył go choćby z nazwiska (imię jego myliło się wszem i wobec nieustannie, a on przyzwyczajony był już, że nikogo nie obchodzi odkrycie jego prawidłowej formy) mógłby w ciemno założyć, że wszelkie jego pragnienia, tak patetycznie, łączą się wyłącznie z posiadaniem rodziny. Ojca przede wszystkim, przy czym wróżono mu już jakieś przedziwne problemy wiążące się z brakiem tej wzorcowej postaci w życiu. Tyle że Perry uciekał przed tym wszystkim możliwie jak najdalej, idiotycznie marząc o tych wszelkich dniach beztroski, gdy wszystko choć ciężkie, zdawało się jednocześnie proste. Może dlatego tak polubił czas spędzany z bratem Hectora; rozmowy o dziecięcych problemach, pełne poświęcenia analizowanie nieznanych mu osób z internetu czy omawianie głupoty Maxa, z którym zmuszony był siedzieć na jednej z lekcji. Odzywała się więc w nim zazdrość do hectorowego życia, bo choć tak ciężkie i niesprawiedliwe, po prostu było. Z pijaną matką i młodszym bratem, wszelkimi przygodami. Prawdopodobnie nigdy nie odsunąłby się od tego obrazka, mając nadzieję, że nikt za złe nie będzie mu mieć domalowywania się gdzieś w jego rogu. Nawet jeśli przyjaźń ta, tak beztroska i szczególna, bywała podstępnie krucha. Wystarczyło się przecież zagapić w profil Hectora, w układające się na jego skórze promienie słońca, by przez kilka krótkich chwil żałować, że postawili tylko na przyjaźń.
No ale tak łatwo było czasem się zapomnieć i przesadzić. Może gdyby nie ten Percy siedzący w myślach i te okrutne słowa, którymi się obdarzyli, pozwalałby sobie na niewinne zaczepki, które niosłyby w sobie jednak jawną prowokację. Czyż nie mógłby, na przykład, sięgnąć do nogawki jego spodni i tak idiotycznie pociągnąć go w dół, gdy obaj wspinali się ku rozgrzanej słońcem połaci dachu? A potem, gdy już drabina kończyła się, a w ostatnim kroku wędrówki wyciągnięta dłoń miała pomóc w dotarciu do mety, czy nie byłoby sprytne sięgając po nią, przyciągnąć go do siebie? Niby w żarcie mając na celu zrzucenie go z tego dachu (kto by się przejmował tym, że w istocie byłoby to niebezpieczne), a tak naprawdę czekając na to, by znaleźli się dość blisko siebie? Zamiast tego było jednak nic, zwykłe uśmiechy i tyle, koniec historii. — No bo... — zaczął, wskakując z jego pomocą na dach, a potem chwilę poświęcając na uważnym prześledzeniu panoramy miasta. — Wprowadziła się do mnie taka paskuda, jedna z tych pojebanych ze szkoły. Ale nie to jest ważne, tylko to, że pewnego dnia po prostu zniknęła, wiesz? Kompletnie bez sensu, nie wzięła większości rzeczy — bardzo starał się mówić w sposób opanowany i luźny, bo jednak przecież nie chciał, by Hector widział, że pęka; prawda była taka, że najchętniej zostałby z nim na tym dachu na zawsze, obawiając się tego, co zastać może w domu. — No i nagle na jej miejsce pojawia się typ, który ją zna. Okazuje się w dodatku, że jest wnukiem tego chuja, któremu wiszę kasę — odezwała się w nim na nowo nienawiść do wujka za to, że zniknął z towarem tych ludzi, który teraz właśnie on, Perry, musiał spłacać. Idiotyzm. — No nic z tym nie zrobię, nie — mruknął niechętnie, bo ten jego strach nie miał przecież znaczenia. Skomplikowało się wszystko, jasne, ale nie mógł na to nic poradzić. Dlatego usiadł grzecznie, gotowy by faktycznie najpierw zajarać, bo może dzięki temu odnalazłby na to wszystko jednak rozwiązanie. I może skupiłby się na tym, że świat mógł teraz przez moment nie istnieć, że poza nimi nie było nikogo, że zostali już zupełnie sami i dobrze, dobrze, przecież brzmiało to jak niebo. Nie miał być dziś jednak beztroskim gówniarzem, śniącym o braku jakichkolwiek odpowiedzialności. — Ja myślę, że oni ją zabili — powiedział ponuro, wzrok wlepiając w pękającą dachową izolację.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
On też czasem żałował - to było całkiem oczywiste.
Zawsze był jednym z tych dzieciaków, które prędzej wyobrażały sobie mieszkanie z najlepszym przyjacielem, niż jakąkolwiek wybranką serca i choć dzisiaj wiedział, że ówczesne fantazje miały zupełnie inne podłoże niż to, na które wspólnie z Perrym mogliby się zdobyć, też czasem myślał o tym, jak wyglądałoby ich życie teraz, gdyby pozwolili tamtemu pocałunkowi, który był przecież tylko głupim impulsem, stać się czymś więcej. Coś jednak sprawiało, że kiedy tylko jego rozważania zaczęły schodzić na ten temat, zaraz miał ochotę znowu na trochę zapomnieć o tym, co na pewien czas tak wyraźnie ich od siebie poróżniło - niepokój, to pewnie było to. Co, jeśli wtedy wszystko zupełnie by się posypało i tak właśnie skończyłaby się ich wieloletnia przyjaźń - z hukiem bezsensowności, odbijającym się echem wspomnień przez jeszcze długi czas? Mimo wszystko, mimo całego tego gdybania, mimo potencjalnie przyjemnych scenariuszy, tak przecież było lepiej; dla nich i dla wszystkiego wokół - dla Perry’ego, któremu w końcu roztrzaskałby serce o ostre kąty swojego zamordystycznego poczucia obowiązku względem rodziny i dla Hectora, który to tak drogie serce musiałby w końcu od siebie odsunąć, choć wcale by nie chciał, jasne, że by nie chciał. To było tylko dowodem na to, że lepiej sprawdzali się w przyjaźni, której odcienie trochę tylko wyblakły po tamtym incydencie, sprawiając, że pojawiły się między nimi tematy, które na język przychodziły z dużym trudem (czyli najlepiej było, kiedy nie pojawiały się wcale - i tak też zazwyczaj było).
O dziwo, w poczet tych tematów nie zaliczały się wcale dziwne i podejrzane zatargi z mafią, których natury Hector nigdy do końca nie rozumiał, ale które niepokoiły go i frustrowały na tyle, że za każdym razem (on - z natury przecież unikający przemocy i eskalujących zbyt szybko konfliktów) miał ochotę roztrzaskać czaszki wszystkim tym skurwysynom, którzy utrudniali Perry’emu stąpanie po i tak grząskim gruncie rzucanych mu przez życie wyzwań. Nienawidził ich w taki sposób, w jaki nienawidzi się każdego, kto miał czelność podnieść rękę na któregoś z członków rodziny - i może to dlatego, że stanowczo zbyt często postrzegał przyjaciela w iście braterskich kategoriach, nie tylko nie mając nic przeciwko jego doklejaniu się do ich patologicznego rodzinnego obrazka, ale wręcz podając mu klej i inne odpowiednie zasoby. Potrzebował go bardziej niż chciał, żeby było to po nim widać, ale Perry musiał zdawać sobie z tego sprawę - inaczej przecież nie byłby jego najlepszym przyjacielem.
Wydobywszy więc skręta z paczki po papierosach, słuchał w skupieniu, jednocześnie odpalając bibułkę. Zawsze, kiedy rozmowa zbaczała na te tematy, nie mógł oprzeć się myśli, że powinien być znacznie bardziej wdzięczny za to, jak wyglądało jego życie - które, całkiem obiektywnie, przy tych wszystkich mafijnych zatargach wydawało się być sielanką. Czasem cierpiał na okrutne wyrzuty sumienia, kiedy zdarzało mu się narzekać Perry’emu na niewyspanie, zmęczenie albo matkę, którą trzeba było otaczać rodzicielską opieką, w odwróconym mechanizmie wychowawczym. Najbardziej denerwująca w tym wszystkim była jednak ta pieprzona bezsilność, bo - chociaż chciał, zupełnie szczerze i z całego serca - nie mógł przecież zrobić zupełnie nic, żeby pomóc przyjacielowi w tej paskudnej sytuacji, w jakiej znalazł się nagle z nieswojej winy.
No nic z tym nie zrobię, nie. Nie. I to było kurewsko nie w porządku.
Pokręcił szybko głową, słysząc jego kolejne słowa. W pierwszej chwili chciał stanowczo zaprzeczyć, bo to chyba leżało gdzieś w naturze ludzkiej, żeby wypierać to wszystko, czego nie sposób było zmienić. Dla Hectora w pierwszej chwili zabrzmiało do irracjonalnie, jak wycięte z jakiegoś gangsterskiego filmu albo kryminału, takiego o młodych ludziach, którzy podejmują głupie decyzje, ale w opozycji do jego wątpliwości wisiała przecież powaga w głosie Perry’ego i w następstwie tej pieprzonej potrzeby, żeby powiedzieć mu, że na pewno nie albo to niemożliwe, przyszło poczucie, że tak. Tak, to zupełnie możliwe. Tak, to działo się tuż obok, ale ile złych rzeczy odgrywało się tuż pod jego nosem, a on zupełnie tego nie zauważał?
Zaciągnął się skrętem - głęboko, trochę za mocno - a następnie podał go przyjacielowi.
- Dlaczego mieliby to zrobić? - spytał, siląc się na zachowanie zimnej krwi. Widząc, jak Perry straszliwie pobladł, wiedział, że teraz jego rola, żeby być opoką. Nawet, jeśli tak często miał poczucie, że zupełnie się do tego nie nadaje - trochę przez swoje irytujące czarnowidztwo, a trochę przez to, że przez przeważającą większość czasu nie miał zupełnie pojęcia, co powinien powiedzieć, żeby sprawić, aby ktoś poczuł się lepiej. Zwłaszcza, kiedy w rozmowę wpadały takie tematy. Wyciągnął nogi przed siebie, pozwalając im zwisnąć luźno z krawędzi dachu i utkwił spojrzenie w przyjacielskich policzkach. - Słuchaj, wiem, że to w chuj źli goście, ale... nie wiem, Perry, ona tak po prostu zniknęła? Czemu miałaby mieć coś wspólnego z jakimiś mafiozami? Jakaś laska, która chodziła z nami do szkoły? Może... nie, nieważne. Po prostu powiedz mi, dlaczego tak myślisz? Czy oni... no wiesz. Czy ktoś ci groził? - ostatnie pytanie wyrzucił szybko, zdradzając tym samym lęk przed odpowiedzią, która miała paść. W pierwszym odruchu głupio chciał zasugerować powiadomienie policji - zupełnie, jakby policja kiedykolwiek pomogła komuś takiemu jak oni - ale szybko przemielił fakt, że ci ludzie byli niebezpieczni; naprawdę niebezpieczni.
szczerze? Zupełnie nie obchodził go los jakiejś idiotki z liceum, nawet jeśli okazał się wyjątkowo przewrotny i dramatyczny. Teraz był w stanie myśleć tylko o tym, że Perry mógł być w niebezpieczeństwie - prawdziwym, wyjątkowo namacalnym, takim, którego nie sposób już było ignorować. I że on, Hector Silva, nie mógł z tym zrobić kompletnie nic, poza czekaniem i trzymaniem kciuków za to, że wszystko skończy się dobrze.

pericles campbell
niesamowity odkrywca
kaja
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Kiedy miał dziesięć lat i po raz pierwszy miał w szkole poważny atak (przewrócił się na szkolnej stołówce, niosąc na tacy zakupione wcześniej jedzenie; było to preludium dla późniejszych wydarzeń, wskutek których został wypisany na jakiś czas ze szkoły), wuj zabrał go na pierwsze podejrzane spotkanie. To nic, że rozcięty podbródek obklejony został plastrem z Garfieldem; to nic, że koszulka nadal była brudna od stołówkowej żywności; to nic, że nadal był senny i wstrząśnięty przez katapleksję. Miał stać cicho z boku, kiedy wuj w ciemnym magazynie pakował do plecaka różne paczki, zanosząc się gromkim śmiechem. Były tam wielkie pieniądze, liczne groźby, lufa przystawiona do wujkowej skroni, gdy nie wyjął z kieszeni jednego rulonu. Zaciskał dłonie na ramionach tornistra i oddychał cicho, by nikt nie zwrócił na niego uwagi. Gdy wróci, planował, pobiegnie do Hectora i będą z urwiska rzucać kamienie do morza, a on nie wspomni mu ani słowem o magazynie i zawieranych w nim transakcjach. Tak, uciekanie myślami do spotkań z przyjacielem zawsze stanowiło dla niego wybawienie. I może to dlatego on sam był niezdolny do czegoś ponad tę przyjaźń, która poniekąd ratowała mu zawsze życie. Czy nie każdy człowiek ma w swym życiu tę jedną osobę, która niczym kotwica trzyma przy bezpiecznej przystani, nie pozwalając uciec w kierunku szaleństwa? Tamten dzień nie skończył się jednak tak, jak to sobie wyobrażał — ktoś w końcu zwrócił na niego uwagę. Mężczyzna ze szramą przebiegającą przez połowę twarzy zauważył, że w tym idiotycznym tornistrze z Ashem Ketchumem ukryć można by bombę i nikt by się, kurwa, nie domyślił. Więc musiał podejść do stołu, wyrzucić wszystkie książki i znosić liczne wyzwiska, które w śmiechu rzucano w jego kierunku. Potem patrzył, jak wujek wkłada tam paczki z narkotykami, mówiąc, że to tylko ten jeden raz. Szli razem przez Cairns, jechali autobusem, wędrowali zatłoczonym przez turystów Lorne Bay. Wuj z jego szkolnymi przyborami, a on z towarem o którym wiedział tylko tyle, że jest bardzo niebezpieczny i że gdyby złapała go policja, to by poszedł do więzienia na długie lata.
No ale to właśnie wtedy nauczył się myśleć o Hectorze zawsze wtedy, gdy był przerażony. O tym, co by na to wszystko powiedział, jakby sobie na jego miejscu poradził. Bo Hector był przecież odważniejszy i sprytniejszy, więc i Pericles zapragnął taki być. Nie opowiadał mu potem o wszystkim w całości, bojąc się potępienia, a także nie zdradzał, że o nim myśli (szczególnie że w pewnym momencie przestała kryć się w tym niewinność). I chociaż przestał być tamtym zlęknionym dzieciakiem, trzymał się tych swoich rytuałów. Kiedy musiał spotykać się z tamtymi ludźmi, kiedy wciskał pod bluzę prochy, myślał tylko o tym, że potem z Hectorem — tak jak teraz — palić będą skręta i nic nie będzie miało już znaczenia. Uwielbiał te wszystkie historie pozbawione większej grozy, ubóstwiał zajmować się problemem pijaństwa jego matki i niezdolności Nullaha do zapamiętania, co kazali zrobić mu w ramach pracy domowej. Wolał słuchać o problemach ze snem, o kapiącym dachu, o zdechłej roślinie — wszystko, byleby zapomnieć, że jest w jakiś sposób z tą mafią (do dziś nie był pewien, jak się to przeklęte ugrupowanie identyfikuje) powiązany.
Zaciągając się, pozwalając na to, by beztroska zdominowała jego myśli, wzruszył lekko ramionami. Trochę żałował, że zaczął o tym wszystkim paplać, bo po pierwsze Hector miał te swoje problemy różne i to je wolałby teraz omawiać, a po drugie to nie chciał, by miał go za jakiegoś kretyna. Nieudacznika. Toteż wmusił na usta lekki uśmiech, dbając o to, by to wszystko bardziej niż żal za pojebane życie, brzmiało jak wyśmianie jego przewrotności. — Bo ja wiem? Po prostu to dziwne, jak ktoś znika tak z dnia na dzień, bez słowa, porzucając swoje całe gówno — mruknął, oddając mu skręta. — A ten koleś ją zna i mi powiedział, że to nie moja sprawa i mam przestać węszyć — dodał, starając się przekonać także samego siebie, że to nic poważnego. Ot historia jakich wiele, nie mógł przecież narzekać, nie mógł niczego, po prostu musiał akceptować życie takim, jakim było. — Nikt mi nie grozi, Hector — dodał z rozbawieniem, zanosząc się śmiechem. To też było kłamstwo, w pewnym sensie, bo gróźb w swym życiu nasłuchał się wielu. — No ale wiesz, to chyba nie jest ważne. Mój stary uciekł z pudła i nie wiem, trochę mam nadzieję, że jak spierdoli z kraju, to mnie weźmie ze sobą — pożałował prędko, że się tak przed Hectorem odsłonił, że dał mu powód do jakiejś pogardy, czegokolwiek, bo przecież w tej swojej miłości do ojca, którego nie znał dość dobrze, był niezwykle żałosny.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Czymkolwiek były skomplikowane uczucia, którymi darzył Periclesa (a o których myśli uciszał sukcesywnie, dla własnego spokoju i swobodnej natury tej ich wieloletniej przyjaźni), z pewnością uwzględniały w sobie pewne na wyrost rozwinięte przekonanie o jej wiecznym i nierozerwalnym potencjale - składały się na niego wszystkie dziecięce obietnice, szeptane na ucho przy starej huśtawce, kopanie po kostkach w momentach, które sprzyjały wygłupom i skręty wypalone razem w wyjątkowych miejscach (takich jak to), których poszukiwania dostarczały im nadal tak dużo adrenaliny, jak przed kilkoma laty. Tak jak niektóre dzieciaki snuły marzenia o tym, że kiedy dorosną zostaną astronautami, weterynarzami czy architektami, tak Hector wiedział tylko, że będzie zawsze ze swoją rodziną; rodziną, do której zdążył w ciągu minionych lat przysposobić sobie Periclesa, wprawdzie nigdy bezpośrednio tego nie artykułując, ale przecież rzeczy, które były oczywiste, nie należało przedyskutowywać na wyrost.
Nie wyobrażał sobie nigdy, jak wyglądałby świat bez niego - w dowolnym tych słów znaczeniu. Niektórzy być może potrafili rozdzielić w jakiś sposób specyfikę tego ś w i a t a, ze względu na przyczynę jego zaistnienia, ale nie on, nie Hector. Nie lubił w sobie tej nieznośnie egocentrycznej cechy, która z uporem stawiała sobie jego samego za wszelki punkt odniesienia; wolałby bez zastanowienia pochylać się, żeby wziąć na ramiona ciężar cudzych zmartwień i rwać się wszędzie do pomocy, życząc każdemu napotkanemu na swojej drodze jak najlepiej, trochę jak tamta przykościelna piastunka, u której przesiadywał długimi wieczorami w dzieciństwie, kolorując święte obrazki. To nie było jednak takie proste i na razie nie rozszyfrował jeszcze tej zagadki - cieszenia się cudzym szczęściem, choćby to miało mieć miejsce daleko od niego. Czy Nullah nie byłby szczęśliwy w jakiejś rodzinie zastępczej, która zapisałaby go do psychologa na regularne sesje, kupiła różne sensoryczne zabawki i miała za sobą dokładne przeszkolenie na temat alkoholowego zespołu płodowego? Być może tak (na pewno, Hector), ale co z tego, skoro byłby wtedy poza jego zasięgiem? Z Periclesem nie było inaczej - ciężko było mu sobie wyobrazić jego nagłe zniknięcie, przygniatała go perspektywa tego, że któregoś dnia mogło dla niego po prostu Campbella nie tyle zabraknąć, co nie wystarczyć.
A teraz po kolei został skonfrontowany najpierw z jedną, a potem z drugą perspektywą jego straty; coś nieprzyjemnie zakuło go w podbrzuszu.
- Więc przestań węszyć - uciął krótko, nienawidząc się w tamtej chwili, w której - być może - wyrokował, że życie tamtej dziewczyny było warte tyle, co nic. To nie tak, przecież nie o to mu chodziło. Po prostu Periclesa było warte dużo więcej. To tyle. Może zbyt duża odrobina goryczy przyczepiła mu się do języka; nie wiedział, w którym momencie jego nastawienie zrobiło się tak oschłe. To wszystko z troski, naprawdę. Perry musiał o tym wiedzieć. Wiedział? Już miał przeprosić i wytłumaczyć się zaraz, przyznać mu rację: tak, to cholernie dziwne, nic dziwnego, że tak pomyślałeś; tak, to straszne, musimy coś wymyślić, musimy jakoś dowiedzieć się prawdy; tak, to wszystko jest okropne, ale nie jesteś w tym sam, pamiętasz o tym? - i słowa już torowały sobie przez wątpliwości drogę przez gardło, ale wtedy Pericles zmienił zdanie; nieważne (kłamał). Teraz ważny był ojciec, na wzmiankę o którym Hector musiał zmarszczyć brwi i nos.
Druga perspektywa - szczęście z daleka od niego.
- Nie słyszałem - mruknął najpierw, odrobinę zbity z tropu. Racja, nie oglądał telewizji, nie przeglądał gazet, a łącze internetowe udawało, że nie istnieje, to musiała być przyczyna. Bo przecież niemożliwe, że słyszał, ale wyparł, prawda? Nie słyszał, nie wiedział, nie chciał o tym myśleć. Przełknął szybko ślinę, żeby zaraz na nowo przesuszyć gardło kolejnym zaciągnięciem się skrętem; zdecydowanie za mocno, aż zakręciło mu się w głowie, ale tylko odkaszlnął krótko i zaraz położył się na plecach, wyciągając rękę z jointem w stronę przyjaciela. - I dokąd byście pojechali? Polecieli? - uniósł pytająco jedną z brwi, choć teraz nie miał nawet twarzy Periclesa w zasięgu wzroku. Świat miał odcienie przenikliwego błękitu. - Co ty w ogóle o nim wiesz, tak w sumie? Jeśli chcesz uciec, ucieknij ze mną - zaoferował miękko i lekko, jakby wymieniał swoje preferencje, dotyczące jutrzejszego obiadu.

pericles campbell
niesamowity odkrywca
kaja
barman w cherry road — w wolnych chwilach pisze książkę
24 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Morze mnie gniewne rzuciło na skały, na to mi tylko zostawiając duszę, bym lepiej śmierci bliskiej czuł katusze.
Czasem zdarzało się mu (nieczęsto; nie był przyzwyczajony do podobnych praktyk) myśleć o tym całym szczęściu, które wypełniało jego życie. Jakimś cudem, mimo przekleństw nań rzucanych, mimo widma wiecznej samotności, zdołał jakoś tych kilka postaci o wesołych twarzach do siebie przekonać. Mógłby więc śmiało zatracić się w tejże beztrosce, doceniając to wszystko, co ma, ale zaraz przecież upominał się i przywoływał w myślach gorzką prawdę — nikomu nie był do niczego potrzebny. Kiedyś tylko wujkowi, do tych potwornych transakcji, ale to przecież było już coś. No bo tak prawdziwie to nie był nigdy nikt, trochę Percy, ale chyba każdy wiedział, że nie jest to wcale wielka miłość. Bo nawet teraz byli przecież tylko bandą głupich i naiwnych dzieciaków, które udają, że cokolwiek z całej tej dorosłości rozumieją.
Zmarszczone gniewnie czoło było jak zwiastun burzy, mogącej przyczynić się do licznych i trwałych strat, ale Perry nazbyt przerażony wizją kłótni z Hectorem pozwolił na to, by cisza pochłonęła wszelkie pretensje. Chciał się bronić, chciał posłużyć się szantażem; bo przecież gdyby to Hector zniknął, gdyby potrzebował pomocy, to liczyłby przecież, że Perciles robić będzie wszystko, by ten ratunek zagwarantować. To nie było wcale takie proste, po prostu przestać, bo i sam Perry nie chciałby, żeby ktokolwiek z niego rezygnował.
Bo to nie jest chyba jakaś publiczna informacja. To znaczy, dzwonili do mnie z psiarni i mam dzisiaj z nimi gdzieś jechać, bo… — jak mu wyjaśnili, podejrzewają, że jego ojciec może go skrzywdzić. Grozi ci realne niebezpieczeństwo, Campbell, tak usłyszał, ale nadal uznawał to za absurd — może i jego stary trafił do paki przez niego, ale przecież by go nie zabił. Swojego syna. Jedynego. Nikt nie był aż tak popierdolony. — bo to część jakichś procedur, kilka dni za miastem, w tym czasie go złapią i będzie po wszystkim — mruknął wzruszywszy ramionami, nie kryjąc widocznego rozczarowania. Czy to źle, że wolał, by ojciec uciekł? By wyrwał się spod rąk prawa? O podejrzeniach policji i możliwym niebezpieczeństwie wolał Hectorowi nie mówić, bo wtedy chyba naprawdę by się pokłócili, a tego by nie przeżył. — Nie wiem, może na jakąś wyspę, gdzie nikt nie zna ani słowa po angielsku. Albo tam, gdzie w ogóle nie ma słońca i ciepła, tylko same ciemne oceany — gdziekolwiek by to nie było, dałby się namówić. Przyjmując skręta przekręcił się w stronę przyjaciela i przez kilka krótkich chwil przypatrywał się z uwielbieniem tej hectorowej twarzy, która jakby utkana została ze słonecznych promieni. Za nim jedynym tęskniłby tak szczerze i prawdziwie, co noc przyłapując się na myśli, że jednak do Lorne chciałby wrócić. — No przecież wystarcza to, że jest moim ojcem, nie? On o mnie nie wiedział, bo moja matka go okłamała i no, chyba to, że powiedział, że żałuje i tak dalej, jest wystarczające — poza tym miał całe życie, by go poznać lepiej. Zaciągnął się, zamknął oczy i przez chwilę myślał o życiu, które tak bardzo chciałby zyskać, a którego nigdy nie dostanie. — Chciałbym. Nawet nie wiesz jak bardzo — słońce znów wyjrzało zza chmury i złożyło pocałunki na jego twarzy, a on myślał już tylko o tym, co mogłoby być, a nie będzie. — Ale ty za bardzo kochasz swoją rodzinę, a ja nie jestem na tyle egoistyczny, by cię o to prosić — podsumował, kiedy to z dołu ktoś zaczął krzyczeć, że mają spierdalać z tego dachu. I nawet gdy uciekali potykając się raz po raz, śmiejąc beztrosko i wreszcie rozstając przy jednej z ulic, Perry myślał tylko o tym, że wyjechać musi. Z Hectorem czy bez, dla ojca czy nie, do Skandynawii czy Indonezji, nieważne — nie wyobrażał sobie po prostu życia w tejże czarnej dziurze, jaką było Lorne Bay.

koniec <33

hector silva
ODPOWIEDZ