Jeśli ktokolwiek miał być ekspertem do spraw pierwszych randek to na pewno był nim Jebbediah Ashworth. Wszystko dlatego, że poszukiwania żony miały zazwyczaj bardzo intensywny charakter. Byli ludzie, którzy twierdzili, że
jak Bóg da to się ułoży, ale podejście to było dla niego zbyt muzułmańskie i leniwe. Preferował bardziej protestanckie, więc postanowił za pomocą pracy u podstaw – wytrwałej i bardzo skutecznej – znaleźć swoją drugą połówkę. Pod tym względem był szalenie metodyczny i przyszło mu nawet uczestniczyć w chrześcijańskich szybkich randkach. Wcale go nie zdziwiło, że potem to jego imię pojawiało się najczęściej na liście i to on musiał przejść przez trudy kolejnego spotkania z uczestniczkami. Prawda była taka, że zawsze okazywało się jedno – sam Jezus jako zainteresowanie nie wystarczy, zwłaszcza że u większości religia okazywała się tylko wymówką. Wszak próbował zaskarbić sobie sympatię wybranek przez cytowanie Księgi Kapłańskiej, ale większość spoglądała na niego z miną człowieka, który nic nie wie.
I jak potem taka niewiasta po chrześcijańsku miała wychowywać jego dzieci?
Może dlatego randki kończyły się zazwyczaj tym, że próbował zamknąć takim usta w każdy możliwy sposób. Potem zaś dostawał w rankingach tylko trzy, bo nie zadzwonił po seksie. Nigdy nie rozumiał, dlaczego to wyznacznik dobrego zachowania po spotkaniu. Jeśli ona potrafiła go oszukiwać i przedstawiać mu nieprawidłowy obraz kobiety, która zna Biblię, to i on mógł udawać, że jest zainteresowany.
Jego pokrętna logika całkowicie jednak wzięła w łeb, gdy chodziło o pannę Audrey. Przede wszystkim zwykłe kobiety czekałyby na jego telefon ze trzy dni, a gdyby zadzwonił, to pewnie nieśmiało przystałyby na spotkanie. Zaś ona była bezpośrednia. Po prostu zorganizowała wszystko, postawiła go przed faktem dokonanym i bum, właśnie w czarnej koszuli czekał na tę kobietę. Nie wiedząc, co nawet zaplanowała. Nie był żadnym wariatem i nie miał bzika na punkcie kontroli. Całe szczęście, bo w innym wypadku dosłownie by zwariował, bo nawet nie wiedział, gdzie go porywa.
Do sex-shopu? Innego kraju? Broń Boże, do Adwentystów!
Wszystkie te myśli latały po jego głowie jak uciążliwe komary i wszystkie strąciła jednym niewinnym pocałunkiem w policzek.
- Dzień dobry, panienko Audrey – i może nie brzmiało to jak powitanie kochanków, ale przynajmniej wiedział, że ona go nie oszuka. Może trochę zbałamuci, ale nie sądził, że zacznie cytować mu Biblię bądź co gorsza, mówić, że odnalazła Boga. Jeśli to było możliwe, to tylko wtedy, gdyby… I trudno mu było o tym nie myśleć, gdy siedziała wystrojona w czarnej sukience i prowadziła pewnie samochód. Owszem, był paskudnym samcem i przez większość drogi skupiał się głównie na przetrwaniu, odmawiając tyle modlitw, że groziło mu bezpośrednie porwanie do nieba, ale wciąż i tak wyglądała
ładnie. I odpowiednio, cisnęło mu się na usta, ale przecież jakoś w jej wypadku patrzył na wiele rzeczy przez palce. Dziwne, ostatni raz miał tak przy Jordan, gdy kochał mimo wszystko, na przekór jej poglądom, językowi czy też lekkomyślnemu stosunkowi do życia, ale tu dopiero się poznawali.
Może dlatego dawał jej duży kredyt zaufania, a może bawił się przednio, pozostawiając pierwszy raz za sobą znalezienie odpowiedniej żony i uznając, że dziewczyna też ujdzie.
O ile (uwaga!) zechce go znać po tym jak się dowie, że wprawdzie nie ma dwóch lewych rąk i umie zaparzyć herbatę, ale specem od pieczenia i gotowania nie jest. Boże, to on był na tej randce tą dzierlatką, która tak kłamała na temat Pisma Świętego. Wprawdzie on zmyślał w kwestii pieczenia ciast, ale na jedno wychodziło. Okazywało się, że takie bajeczki mają zajebiście krótkie nóżki i nie są wcale takie pociągające.
Objął ją jednak pewnie, bo co może stać się złego?
- Jasne. To na pewno lepsze od kolejnej części tej całej wampirzej sagi – przewrócił oczami, nagle rozbawiony za bardzo i nieco spięty, ale przecież da radę.
Nie tylko on jest tutaj na pierwszej randce.
I tak sobie powtarzał aż do znudzenia, aż zacięła mu się taśma i po przekroczeniu tej piekielnej instytucji usłyszał słowa, których powinien się obawiać każdy stary zgred, który podrywa młodą piękność.
To właśnie stało się złego i mało brakowało, a zakrztusiłby się powietrzem.
- Och, jeszcze nie jesteśmy na etapie mówienia sobie tatusiu, ale kto wie – nie mógł się powstrzymać, minął z pewną miną tego żałosnego typka od gotowania i nagle przypomniał sobie scenę z tego całego
Zmierzchu, gdzie Robert-reklama-żelu-do-włosów obejmuje swoją niemotę (zwaną w innych kręgach Bellą) i nie przejmuje się spojrzeniami.
– Skoro już łamiemy wszystkie zasady, to możemy się zabawić, co? – szepnął jej prosto do ucha, śmiejąc się i przesuwając dłoń po jej lędźwiach tak, by ten kretyn widział, że ma wobec niej wprawdzie czyste (jeszcze) intencje, ale zapewne wcale nieojcowskie.
Audrey Bree Clark