Myśleć o tym, sporadycznie i w chwilach powtarzających się czynności, stąpania z prawej nogi na lewą podczas dłużących się kolejek w supermarkecie, wieczornego wynoszenia posegregowanych śmieci, czy kolejnego cierpkiego nieporozumienia; nie dość istotnego, by rozpocząć płomienną scysję, ale na tyle gorzkiego, by pozostawić po sobie uczucie płaczliwej i mdlącej bezsilności, było inaczej, niż kiedy atakowano nim bez ostrzeżenia, wytykano jak niedający ukryć się mankament:
jesteś nieszczęśliwy, zarzucił mu z drażniącym przekonaniem, jakby zdołał przejrzeć go na wskroś po zaledwie kilkuminutowej rozmowie, a może obserwował go nieustannie wewnątrz rzekomo bezpiecznego, tylko umownie obdartego z krytyki domu, czynił swoje obserwacje i spisywał je w myślach punkt po punkcie. —
Myślę, Romulusie, że to nazbyt zuchwałe spostrzeżenie. Szczęśliwym nie bywa się cały czas, to nie jest stała, o którą można być spokojnym. W małżeństwach bywa różnie, to jest nieustanna praca, która czasem procentuje, czasem pozostawia cię jedynie z rozczarowaniem — podjął się nazbyt intymnego tematu, który nieoczekiwanie — całkiem niezgodnie z romulusowymi oskarżeniami, bo przecież: nie powiązał nieszczęścia Tilliusa z żadnym konkretnym aspektem jego czterdziestoletniego życia — sprowadził się jedynie do małżeństwa. Zauważył to dopiero po czasie; z narastającym zakłopotaniem i uporczywą potrzebą wytłumaczenia się. Mógłby przecież uciąć temat, mógłby już na początku wskazać:
ty też nie jesteś szczęśliwy, Rome, widzę to, ale zamiast tego włączył się w dyskusję, która być może nie była już dyskusją między nim, a Romulusem, a między własnymi wątpliwościami. —
Mam już dorosłą córkę, Rome, która zaraz założy swoją własną rodzinę. Mam małżeństwo z większym stażem, niż ty liczbą przeżytych lat. Mam wszelkie powody, by uważać, że cała ta moja pierwsza młodość już minęła — dodał tonem pełnym żelaznego przekonania; nie rozumiał, jak liczbę lat zbliżającą się wielkimi krokami do połowy w i e k u, cholera, tych okropnych pięćdziesięciu lat! można było nazwać m ł o d o ś c i ą. Pewne było tylko jedno: jeśli jakiś temat dotykał nerwy tak brutalnie, pękając strunę po strunie, oznaczało to tylko tyle, że ujawniał prawdę. Tillius był okrutnie nieszczęśliwy.
Zdumiała go znajomość wielu biblijnych faktów, zdumiała niewypowiedziana obietnica o możliwości przytoczenia ich wszystkich właśnie w tej krótkiej chwili, bez konieczności sięgnięcia w odległy kąt pamięci i sprawdzenia szczegółów w księgach bądź rozległości internetu. Nic jednak nie powiedział, nie zapytał o powód podejrzewanej pobożności, nie zaśmiał się też i nie dodał:
w porządku, ojcze, pobłogosław, ani nie wzdrygnął się z grymasem niezadowolenia, typowym dla każdej osoby odchodzącej od znienawidzonej wiary. Nigdy nie był w końcu specjalnie religijny. —
Nie jestem pewien, czy to poczucie w pewnym momencie ustaje, Rome. Im więcej lat mija, tym bardziej nic nie wiem — zaśmiał się, nie tyle z romulusowej naiwności, co ironii ukrytej w powrocie do tematu, który poróżnił ich ostatnim razem i który okazywał się teraz nieumiejętnie pochowany. Teraz nie był jednak skory do intensywnych sprzeczek, do silnych zaprzeczeń i potrzeby udowodnienia swojej racji. Zapalczywość ugasiła się w momencie, w którym zanurzyli kraniec ciał w słonym morzu — może wypadła mu wówczas z rąk i utonęła w wodnej otchłani. —
Tak, ja… To była dość spontaniczna decyzja. Ten powrót. Mieszkałem w Bright, kojarzysz? To takie jakby górskie miasteczko, naprawdę piękne. Tam najlepiej mi się rzeźbiło — odrzekł nie do końca szczerze.
Tam najlepiej było ukrywać się przed Nisidą, należałoby sprecyzować. A może:
tam najlepiej było się na niej mścić, jeśli chciałoby się być bardziej złośliwym. Zaskoczyło go to pytanie, jego nieprzewidywalność, dokładność, jakby znajomość jego wszystkich słabych punktów; naturalnie krążących wokół tilliusowego małżeństwa.
Myślał o wyjęciu szklanej, oklejonej kolorowymi kształtami butelki z kremem przeciwsłonecznym w spray’u — norweska bladość skóry zawsze najszybciej łapała pąsowe poparzenia, zawsze miała pozostać nadwrażliwa na ciepło; myśl tę jednak wytrąciła mu romulusowa szczerość,
zamierzam wstąpić do seminarium duchowego, pchnął go swoim wyznaniem, przekreślając wszelkie podejrzenia o łączącej go z Lainie długotrwałej, podejrzewanej miłości, a potem odebrał mu możliwość werbalnej reakcji, odnajdując żółwią ofiarę, do której doskoczył w kilku zwinnych krokach. —
Wytrzyma do czasu powrotu łodzi? — spytał ze zmartwieniem nie tylko pozostawiającym na jego gładkim czole podłużne zgniecenia zmarszczek, ale plączącym się także w brzmieniu głosu. —
Chyba najlepiej byłoby obmyć tę ranę, hm? — zasugerował, nachylając się nad obejmowanym kolorowym stworzeniem, proponując użyczenie butelkowanej, pochwyconej w prawej dłoni wody — z całą pewnością mniej zanieczyszczonej od nadbrzeżnej, pełnej piasku i glonów. Naturalnie mógł się też mylić: nie znał się ani na zwierzętach, ani na pierwszej pomocy. —
I w czym będziemy go trzymać? Nie wziąłeś ze sobą raczej żadnego kartonu, co? — ostatnie pytanie zadał z niewielkim rozbawieniem; takim, na jakie było go stać w obecnych nieprzyjemnych okolicznościach. —
Chcesz moją koszulkę? — zaproponował z ożywieniem, z nutą ekscytacji na myśl, że mógłby się przydać, że mógłby prawdziwie pomóc. Nie czekając na odpowiedź, od razu podbiegł do wygrzewającego się na piasku plecaka, wyławiając z niego wspomniany materiał. —
Myślę, że to wspaniałe, Rome. To, że chcesz do nich dołączyć. Jeśli właśnie tam miałbyś się odnaleźć.