Wymagało chwili; nadzwyczaj gorączkowych, prężnie wykorzystanych sekund, by neurony zdążyły poprowadzić wszystkie zgromadzone części układanki do jednego zdumiewającego wniosku: Romulus się wystraszył.
Wystraszył się nie tylko teraz, ale wystraszył się
we wspomnieniach — nie jednym a przynajmniej kilku; w swoich skrzętnie przechowywanych w umyśle powidokach dawnego bólu, dłoni unoszących się nie do kordialnych gestów, przywitań, ciepłych pożegnań czy czułych objęć, a dłoni pozostawiających na skórze pąsowy odcisk piekącej krzywdy. Powinien był się domyślić. Powinien był pamiętać. Nisida mu przecież przypomniała: miał tak nieszczęśliwie podbite purpurowym odcieniem oko; zapuchnięte wąsko powieki, które ledwo odsłaniały spojrzenie. Wybrali się do jego rodziców, bo nie mogli bezczynnie przyglądać się temu, jak romulusowa sylwetka zakwita w fiołkowe, morelowe i szafirowe krwiaki.
A teraz zastanawiał się, czy Lainie go przestrzegła. Czy kiedyś wskazała mu zasadę, wedle której w pobliżu jednego z jej przyjaciół należało wykluczyć dotyk, czy może, z jakiegoś nieznośnego dla Tilliusa powodu, obawiał się tylko jego.
Potrzebował kolejnej chwili i kolejnych słów, by spiąć w myślach odpowiednią reakcję. Przecież nie mógł pozostawić romulusowego strachu w obojętności; z początku pomyślał niemądrze, że chłopak się
wygłupia, a może chyli się przed czymś nacierającym z zewnątrz, czego Wellington jeszcze nie zdążył dostrzec. Nie jednak, że chylił się przez niego.
—
Dwudziestu też nie — spostrzegł z żalem, wystosowanym nie tylko do melancholijnej tęsknoty za wszystkimi latami, które zdążyły już bezpowrotnie minąć — ubolewał także nad tym, że teraz powinien być już przecież mądrzejszy. Skoro był już taki s t a r y.
—
Dla niektórych tak jest lepiej — podsumował wynurzenia dwudziestopięciolatka, spoglądając na niego z zakłopotaniem; w jego przypadku szczególnie należało dbać o to, by nie miał z tymi ludźmi kontaktu. Nie potrafił przypomnieć sobie, czy zrobili dla niego wystarczająco — zajrzeli do wynędzniałej, przepuszczającej drobiny deszczu chatki, spojrzeli na rozgniecione, powyginane butelki wytwarzające mdły, przykry zapach wygrzewającego się na słońcu alkoholu, Nisida otworzyła lodówkę. Tillius niemal nie wytrzymał, zaciskając dłonie w gotowe do walki pięści, kiedy dwójka starszych od niego osób, nietrzeźwych i niezbyt rozumnych, stwierdziła ze spokojem, że
tak po prostu wychowuje się dzieci, a to ich jest nadzwyczaj niewdzięczne. Nie pamiętał, czy poza tą jedną wizytą było więcej; chyba nie. Nie pamiętał, czy rodzice Romulsa rzeczywiście zaczęli zachowywać się lepiej. Zastanawiał się, dlaczego mimo wszystko nie zrobili dla niego w i ę c e j.
—
Hm? Nie, nie, żyją. Miałem na myśli… Kiedy jeszcze z nimi mieszkałem. Później po prostu przestali być tacy ważni, rozumiesz? Założyłem własną rodzinę, tamta przestała już się liczyć — wytłumaczył ostrożnie, starając się wesprzeć go o kilka długich lat za późno. Czy Lainie z nim o tym rozmawiała? Jeśli tak, to czy radziła się później Nisidy, co powinna zrobić czy powiedzieć? To było przecież takie okropne; nie tylko żal oblekający stojącego nieopodal mężczyznę, ale też frustrująca myśl, co by było gdyby to Lenore doświadczyła romulusowych wspomnień na swojej skórze.
—
Słuchaj, ja wtedy… Wtedy nie pomyślałem, przepraszam. Ja bym ci nigdy nic nie zrobił, Rome. Nigdy — obiecał żelaźnie. Wzrok także miał nieugięty. Nie kłamał.
Zwilżył koniuszkiem języka wysuszone podróżą wargi i posmakował bezwietrznego, krystalicznie czystego, jakby wyszorowanego solą morską powietrza. Nieroztropnie skierowane ku niemu słowa przyozdobił z początku tylko delikatnym, nienarzucającym się uśmiechem. —
Chyba nie tylko —
nie tylko zakochanych; spostrzegł miękko, a kiedy wyswobodził się z uwięzi obejmujących ramion plecaka i rzucił go na suchy obszar plażowego piasku, obejrzał się na Romulusa i przywdział na twarz enigmatyczny, niejednoznaczny wyraz. —
Chyba że ciąży nad tą wyspą t a k a klątwa; wtedy nie wiadomo, co stanie się do końca dnia — modulowany z misternością ton zabrzmiał pompatycznie i lekko złowieszczo; jakby rzeczywiście w jego dłoniach leżało uprzedzanie wróżb i jakby te miały ciążyć nad nimi jak rzymskie fatum.
Później pokiwał głową:
poszukamy, odebrał też wystawione ku niemu rękawice, w kilku niezdarnych (jak to zawsze w przypadku lateksowego materiału niewspółpracującego ze skórą) ruchach nałożone na dłonie i ukucnął nieopodal żółwich własności. —
To niesamowite, że tym się zajmujesz. Wiesz, to ma prawdziwe znaczenie; bez ciebie by sobie nie poradziły — zauważył osjanicznie, z nadzwyczajną delikatnością starając się nie uszkodzić żadnej z perłowych skorup.