Nienawidził robić rzeczy na pół gwizdka. Jeśli już się za coś zabierał, starał się być przygotowany. Nauczyła go tego medycyna, bo tam nie było półśrodków. Albo kogoś operował, usuwał guza w całości albo to nie miało najmniejszego sensu, skoro nowotwór mógł powrócić, prawda? Jeśli kogoś leczył, wkładał w to całego siebie i z każdą inną rzeczą było tak samo. Tak samo przygotowywał się do ojcostwa po raz pierwszy i po raz drugi. Chciał, by było idealnie, bo Dawsey właśnie taki był. Był nudnym perfekcjonistą, który dostawał palpitacji, kiedy zabawki Lily były nieskompletowane. Każdego wieczora układał jej puzzle, by sprawdzić czy nie brakuje żadnego elementu, a kiedy brakowało, sprawdzał każdy zakamarek, by go odnaleźć. Kiedy odkurzał, odsuwał komody, by na myśl o drobnym pyłku czuł, że praca, którą wykonał jest nieskończona. Był wariatem i otwarcie to przyznawał. -
Nie wiem. Dobra, namalujemy to słońce, a później będziemy malować niebo, po prostu blisko słońca cienkim pędzelkiem, żeby nie najechać. To proste, prawda? - popatrzył na Rusty’ego, bardzo licząc, że poprze jego słowa. Nie chciał, by wyszło źle, bo będą to poprawiać do upadłego. Liczył, że jednak nie. -
Nie, bo taśma jest kanciasta, musielibyśmy ją wycinać - odpowiedział. Nie był inżynierem, nie wiedział, dobrze? Ale zamierzał zrobić tak, żeby było dobrze i tyle. Tak, musieli napić się jeszcze piwa, żeby ręka była wprawniejsza. I to też Dawsey zrobił. -
I trochę samozaparcia, wiesz? Jak będziesz siedział na tyłku i czekał na cud, to nic się nie zmieni - odpowiedział. Folia była już rozłożona, farba wymieszana, a oni gotowi do pracy, dlatego Dawsey podał wałek kumplowi, wziął swój i zaczął malowanie. -
Chociaż dobra, ja się raczej na tym nie znam, nie słuchaj mnie - odpowiedział. Bo przecież to nie tak, że on szukał Wandy, sama się znalazła.