: 31 sie 2021, 21:45
Do tego wszystkiego dochodził fakt, że Raynott zaczęła wchodzić w okres, w którym różnica wieku zaczyna się zacierać. Kiedy Albert dorósł, Lyra była wciąż nastolatką, właściwie jeszcze dzieciakiem, niezależnie od tego, jak bardzo chciałaby w tamtym momencie zgrywać dorosłą. Sprawy, którymi każde z nich się zajmowało, należały jakby do przeciwległych światów – były na dwóch różnych biegunach, tak samo jak oni. Nie mieli jak się w tym wszystkim spotkać. I chyba dopiero, kiedy sama Lyra poszła na swoje, zaczęli się tak po prostu rozumieć.
– A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają – zażartowała. Oczywiście Lyra jako realistka wiedziała dobrze, że jest inaczej. Gdyby nie to, że ojciec chciał jej to sponsorować, prawdopodobnie nie mogłaby uprawiać gimnastyki. To wszystko kosztowało – treningi, stroje, sprzęt, wyjazdy. Później się zwracało, szczególnie kiedy zaczęła już odnosić sukcesy, ale aby spełniać swoje marzenia, trzeba było mieć na to również środki. Czasem narzekała na swoją pracę, na stanie w sklepie i użeranie się z klientami, ale cieszyła się, że ją ma, bo ta zapewniała jej względną niezależność. Wciąż korzystała z pomocy rodziców, ale nie w takim stopniu, by bardzo mocno wpływało to na jej codzienność.
Z oparzonym językiem, spojrzała na brata spode łba, ale zanim mogłaby coś powiedzieć, musiała minąć chwila. Wreszcie Lyra przełknęła pierwszy, bolesny kęs.
– Przyganiał kocioł garnkowi! – skwitowała, bo może gdyby Albert był aktualnie szczęśliwym mężem to jakoś by to zrozumiała! Nie pomyślała przy tym, że może czasem powinna się ugryźć w język. To znaczy – teraz i tak by tego nie zrobiła, bo za bardzo cierpiała (przez własną głupotę). – Poza tym to wcale nie tak, że nikt mnie nie chce. Po prostu jestem silną, niezależną kobietą i nie potrzebuję do szczęścia faceta. – Poza tym była też najwyraźniej zakochana w swoim przyjacielu, ale tu z kolei to raczej on jej nie chciał. Do tego jednak nie zamierzała się przyznawać – ani bratu, ani nikomu innemu póki co. Przy okazji była też całkiem skuteczna w oszukiwaniu samej siebie. Uwierzyła na przykład, że prędzej czy później jej przejdzie.
Zerknęła na wyciągnięte przez Alberta tosty. Może i nie wyglądały zachęcająco, ale była głodna, więc i tak nie zamierzała na narzekać. Dźgnęła je jednak dla pewności palcem.
– Chyba są zjadliwe. Jak nie to i tak nie liczcie na spadek po mnie, bo w sumie nic nie mam – zaznaczyła wyraźnie. Przynajmniej nie musiała spisywać testamentu, bo po co? – Masz jakiś sok? – Miała na tyle przyzwoitości, by nie grzebać mu po szafkach, a nawet nie zwróciła uwagi, czy w lodówce coś było.
Albert Raynott
– A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają – zażartowała. Oczywiście Lyra jako realistka wiedziała dobrze, że jest inaczej. Gdyby nie to, że ojciec chciał jej to sponsorować, prawdopodobnie nie mogłaby uprawiać gimnastyki. To wszystko kosztowało – treningi, stroje, sprzęt, wyjazdy. Później się zwracało, szczególnie kiedy zaczęła już odnosić sukcesy, ale aby spełniać swoje marzenia, trzeba było mieć na to również środki. Czasem narzekała na swoją pracę, na stanie w sklepie i użeranie się z klientami, ale cieszyła się, że ją ma, bo ta zapewniała jej względną niezależność. Wciąż korzystała z pomocy rodziców, ale nie w takim stopniu, by bardzo mocno wpływało to na jej codzienność.
Z oparzonym językiem, spojrzała na brata spode łba, ale zanim mogłaby coś powiedzieć, musiała minąć chwila. Wreszcie Lyra przełknęła pierwszy, bolesny kęs.
– Przyganiał kocioł garnkowi! – skwitowała, bo może gdyby Albert był aktualnie szczęśliwym mężem to jakoś by to zrozumiała! Nie pomyślała przy tym, że może czasem powinna się ugryźć w język. To znaczy – teraz i tak by tego nie zrobiła, bo za bardzo cierpiała (przez własną głupotę). – Poza tym to wcale nie tak, że nikt mnie nie chce. Po prostu jestem silną, niezależną kobietą i nie potrzebuję do szczęścia faceta. – Poza tym była też najwyraźniej zakochana w swoim przyjacielu, ale tu z kolei to raczej on jej nie chciał. Do tego jednak nie zamierzała się przyznawać – ani bratu, ani nikomu innemu póki co. Przy okazji była też całkiem skuteczna w oszukiwaniu samej siebie. Uwierzyła na przykład, że prędzej czy później jej przejdzie.
Zerknęła na wyciągnięte przez Alberta tosty. Może i nie wyglądały zachęcająco, ale była głodna, więc i tak nie zamierzała na narzekać. Dźgnęła je jednak dla pewności palcem.
– Chyba są zjadliwe. Jak nie to i tak nie liczcie na spadek po mnie, bo w sumie nic nie mam – zaznaczyła wyraźnie. Przynajmniej nie musiała spisywać testamentu, bo po co? – Masz jakiś sok? – Miała na tyle przyzwoitości, by nie grzebać mu po szafkach, a nawet nie zwróciła uwagi, czy w lodówce coś było.
Albert Raynott