Może to przez upał, a może jakieś bliżej nieokreślone opary z koron drzew albo rzeki, ale ich konwersacja zeszła na drogę bliską czwartej, niezrozumiałej gęstości. Victor zatrzymał się momentalnie i spojrzał na towarzysza z widocznym na starej twarzy skonfundowaniem, a następnie zamrugał dwukrotnie starając się przeprocesować wypowiedziane chwilę wcześniej zdania.
— A, morze. No tak, bo nie leżało mi w kontekście, faktycznie — przytaknął, nie wracając do tematu wandalizmu w dokach ani dziwnej organizacji żółwiowej, która bezczelnie niszczyła mir pośród kołyszących się zwolna łodzi. Było wiele innych miejsc spacerowych, które we dwóch mogli eksplorować, dopóki Kostucha nie zapuka do ich drzwi.
Duchovic wyciągnął za siebie rękę, chwytając towarzysza asekuracyjnie i szedł kawałek po kawałku, ostrożnie stąpając na drewnianych stopniach. Nie dotykał każdego, zauważając niekiedy niebezpieczne spróchnienie. Mostek kiwał się niestabilnie, ale to nie przeszkodziło im w pokonywaniu wyboistej drogi z odwagą i spokojem. Mężczyzna dawał z siebie sto procent skupienia, marszcząc przy tym czoło.
— Powoli, krok po kroku — mówił bardziej do siebie, niżeli do towarzysza, ale to najprawdopodobniej uspokajało ich obu. Ostatni metr wydawał się trwać wieczność, bo im dalej w las, tym bardziej poniszczone były elementy konstrukcji. Przez ostatnią przeszkodę udało mu się przeskoczyć na suchy brzeg. Niezwłocznie odwrócił się i zachęcająco machnął do Samuela, aby zrobił to samo.
Gdy ten lądował, złapał go mocno w pasie, aby nie upadł na ziemię i przycisnął do siebie. Nagła bliskość była przyjemnym doświadczeniem, choć kompletnie nie nadawała się do zbioru obrazów romantycznych. A może?
Victor spojrzał na kompana podróży, pozwalając chwili trwać. Uśmiechnął się do niego, nie zwiększając dystansu. Wręcz przeciwnie, rozluźnił uścisk na męskiej talii Monroe i przeczesał wolną dłonią jego czuprynę.
— Dałeś radę, jak prawdziwy Indiana Jones — odparł z rozbawieniem, pochylając się odrobinę bliżej. Musnął wargami te drugie, subtelnie, prawie niewinnie łącząc je w mokrym pocałunku. — Gratuluję — dodał, następnie składając pokrzepiającego całusa na czole mężczyzny. Wiedział, że był uznawany a ekscentrycznego, dzikiego, może nawet szalonego, ale czasami zdarzało mu się zwolnić tempo i cieszyć się drobnymi momentami pozostałego życia, korzystając z ich przywilejów pełną piersią. Jak teraz, chwytał okazję bliskości z osobą, która była dla niego atrakcyjna fizycznie oraz psychicznie, a takie combo nie zdarzało się często. Zazwyczaj jego przygody posiadały wygląd, rozwojowo będąc mniej-więcej na poziomie nieporadnego dziesięciolatka.
Samuel Monroe