zamilcz, boleści moja vol. 2
Zamilcz, Boleści moja, poskrom swoje żale,
Pożądałaś wieczora - oto na nas spływa.
Miasto już spowinęły gęste mroku fale,
Jedni w nim oddychają, innym trosk przybywa
I dał. Ale nie do końca w taki sposób, jakiego wszyscy się spodziewali i nie do końca tak bezinteresownie, jak wyglądać to musiało z zewnątrz. A potem ostrymi pazurami wydrapał w duszy Klausa portal do nieskończonej, ciemnej i ponurej otchłani, która wychylała się z niego raz po raz, wiecznie nienasycona, żądając ciągle tylko więcej, i więcej.
Nie wiedział, czemu to wracało do niego akurat teraz, ale tak było za każdym razem, kiedy przydarzało mu się coś podobnego. Nie wiedział, ile to już razy, ale albo zaczynał tracić rachubę, albo zwyczajnie bał się nad nią pochylić, bo nie rozumiał, jak to było możliwe, że niektórzy nigdy nie doświadczali tego na własnej skórze. Czy tamten hojny przyjaciel matki naznaczył go w jakiś sposób na stałe? Jeśli tak, nie było to w żaden sposób widoczne gołym okiem; szukał przecież wielokrotnie, choćby podejrzanie wyglądającego pieprzyka, choćby nowego znamienia, choćby blizny, której powstania nie pamiętał. Może więc chodziło o coś innego - na przykład zapach. Ale czy zapachu nie zbijały te tony perfum, którymi oblewał się jeszcze do niedawna? Albo sposób, w jaki chodził, bo raz usłyszał, że porusza się jak pedał - choć przecież nie on jeden i poznał też osoby, u których ta maniera wybrzmiewała dużo mocniej, a jakoś nigdy nie przydarzyło im się nic podobnego. A może zwyczajnie o tym nie mówili? Może to jedna z tych spraw okraszona tabu tak ciężkim, że jej przeznaczeniem było jedynie leżeć na sercu i budzić w środku nocy z niespokojnych, płytkich snów?
Nie rozumiał, czym było to coś, co przyciągało do niego kolejne fale cierpienia, wyrządzanego cudzymi dłońmi. Nie rozumiał, czemu zawsze musiało padać akurat na niego. Nie rozumiał, czemu to nie mógł być tylko jeden raz - i miałby to już odhaczone, odbębnione, dokonane. Czemu musiało wracać? I czemu z każdym powrotem było mu coraz gorzej? Myślał, że z tym da się oswoić, że do tego szło przywyknąć. Że tyle osób robiło już z jego ciałem tyle rzeczy, że żadna kolejna nie będzie już boleć bardziej, bo z czasem po prostu się na nie uodporni. Tylko, że tak wcale nie było, a każdy z tych następnych razów zdawał się uciskać go podwójnie mocno. I nawet jeśli zazwyczaj radził sobie z tym w pojedynkę (z jednym, szlachetnym wyjątkiem w postaci Saula), zwyczajnie odchorowując jakiś czas w łóżku, a potem starając się odwrócić wszystko do góry nogami i tryskając niemoralną wręcz energią, zupełnie jakby wierzył szczerze w to, że w ten sposób unieważni wszystkie złe doświadczenia, miał jednoznacznie wrażenie, że w środku jest coraz bardziej słabowity, coraz bardziej wątły i przewrażliwiony.
I pewnie właśnie przez to przewrażliwienie zaczął uciekać od tamtych mężczyzn. Może nie powinien - może gdyby tego nie zrobił, nie byliby tak brutalni i wyrachowani. Może gdyby... nie. To już i tak nie miało mocy czegokolwiek zmienić, ale on nie potrafił nic poradzić na to, że nieproszone myśli pchały się do jego głowy. A gdzieś poza tymi myślami, tuż obok niego, była jeszcze postać, której zupełnie tutaj być nie powinno.
Uciekał sprawnie wzrokiem od czujnego spojrzenia Gusa, zupełnie jakby wierzył naprawdę w to, że w ten sposób umknie też wstydowi, który pożerał go od środka. I starał się - naprawdę się starał! - podchodzić do jego słów i tłumaczeń jakoś racjonalnie, ale nie potrafił, kiedy wewnątrz cały się telepał. Zdania wypowiadane przez Langforda docierały zatem do niego jak zza ściany i choć naprawdę starał się pojąć, co właśnie jest mu wyjaśniane, nadal nie rozumiał, dlaczego nie może mieć z powrotem swoich ubrań, czemu musieli zabierać mu także to? Miał na końcu języka jakąś żałosną wypowiedź o tym, że on wcale nie chciał żadnych nowych ciuchów, tylko te swoje, najlepiej teraz, w tej chwili, choćby miał całe je zakrwawić, porwać na uczepionych wciąż skóry kawałkach szkła i ubrudzić. Nie zdołał jednak wydusić z siebie ani jednego słowa i w tym przypadku może to akurat lepiej.
A potem dłoń Gusa znalazła się nagle niebezpiecznie blisko jego ciała, a on w pierwszym odruchu, zamiast zachować się jak człowiek, drgnął w krótkim skurczu paniki, za który zaraz zganił się z myślach. To jest Gus. Gus nie zrobi ci krzywdy. To jest Gus. Gdzieś na ustach zabłądziło mu krótkie przepraszam, wymruczane jednak z taką niewyraźnością, że ledwie zabrzmiało jak realne słowo. Dopiero po chwili zrozumiał, że Langford miał zamiar go podnieść i musiał odetchnąć ciężko kilka razy, żeby wydobyć z płuc część niepokoju. Dobrzedobrzedobrze. Miało być dobrze. I chociaż jego dotyk nie był teraz ani trochę tak przyjemny jak przed czterema laty pod blaskiem księżyca, kiwnął w końcu głową, choć nie zostało mu zadane żadne pytanie.
Przez jedną, niebezpieczną chwilę, kiedy poczuł, że jego ciało odrywa się od gruntu, miał wrażenie, że zwymiotuje. Na szczęście tak się nie stało - tylko tego by brakowało w tym wszystkim. Tak jakby Gus i tak już nie myślał o tym, jaki jest odrażający. Tak jakby Gus i tak już nie trzymał go jedynie z głuchego poczucia powinności. Tak jakby Gus nie miał wcale zamiaru, wróciwszy do domu, wyszorować dokładnie całego ciała, zwłaszcza na powierzchniach, które znalazły się zbyt blisko skóry Klausa. Tak jakby Gus nie chciał wcale tylko zrzucić go z tych schodów i patrzeć jak się z nich stacza. Skoro tylko ta myśl zakuła go w głowę i serce, poczuł znowu jak oddech grzęźnie mu krtani.
Mimo wszystko, to był jednak Gus, a Gus obowiązki zawsze traktował z najwyższą starannością - i to tylko dlatego pewnie zupełnie nic się nie stało. Dotarli na dół, a Werner poczuł jak jego żołądek znowu wywija się niebezpiecznie, bo ta paląca świadomość, że okrywa go tylko jakaś paskudna narzuta, była nieznośna. Widział w niektórych oknach zaciekawione twarze, ale udawał, że wcale nie zawstydza go to jeszcze bardziej, że nie dotyka. A może naprawdę nie dotykało? Może upadł już tak nisko, że nie powinien krępować się już zupełnie niczym?
Gus oddalił się z obietnicą na ustach, a Klaus złapał się na tym, że podąża za nim spojrzeniem, choć przecież do tej pory tak zawzięcie unikał stykania się z chłopakiem wzrokiem. W końcu jednak zakres mobilności jego głowy nie pozwalał mu na dalsze kontrolowanie, gdzie udawał się Langford i nagle poczuł kolejny przypływ paniki, bo dotarło do niego, że znalazł się zupełnie sam pośród obcych sobie osób. Próbował zdławić ten lęk w zarodku, ale z tych wysiłków zaczął tylko znowu się trząść. Ktoś zapytał, co się dzieje, ktoś inny uciszył tego pierwszego.
Intymność karetki była jak zbawienie i groźba w jednym.
Jaskrawobiałe podłogi, sufity i światła, z których złożono szpital w Cairns jak figurkę origami, wciskały mu się pod powieki z nieznośnym pieczeniem. Kolejne pomieszczenia, kolejni ludzie, kolejne głosy, krótkie polecenia. W końcu podwieziono go do jednego z gabinetów, ale ulga, którą odczuł w związku z tym, była tylko tymczasowa. Nawet jeśli doktor był bardzo sympatyczny, to kiedy zaczął tłumaczyć mu (cierpliwym, niskim głosem), co teraz będą musieli zrobić, Klaus poczuł, że po jego policzkach znowu toczą się łzy, które na czas odrealnienia, którego doświadczał w karetce, dały mu spokój. Przeprosił za to może dwa, a może dziesięć razy - nie był już pewien, co do tego, którego jego myśli wypływają na zewnątrz, a które kotłują się tylko w głowie.
Widać było, że wszyscy chcą załatwić najmniej przyjemne czynności jak najszybciej, żeby oszczędzić mu wstydu i bólu, ale on zupełnie nie potrafił tego docenić. Jedna z pielęgniarek zaproponowała, że może uścisnąć jej dłoń, ale odmówił (chociaż chciał - nawet bardzo). Starał się nie myśleć o tym, co właśnie się z nim działo, tylko lewitować gdzieś pod sufitem, a najlepiej schować za panelem dyndającej z góry jarzeniówki i nie musieć wychylać nosa poza jego krawędź.
Kiedy minęła ta najgorsza część, nie potrafił już na nowo się uspokoić, więc zanosił się tylko łzami, kiwając chaotycznie głową, kiedy personel zadawał mu pytania pro forma (muszę założyć wenflon, mogę? może podnieść rękę? może wyprostować nogę? może zakłuć, dobrze?). Starał się być jak najmniej problematyczny, ale telepało nim tak bardzo, że pielęgniarka trzy razy próbowała bezskutecznie wkłuć się w żyłę, aż wreszcie się udało. W międzyczasie kazano mu zamienić narzutę (wrzuconą zaraz to sterylnego, plastikowego worka) na szpitalną tunikę, co było tylko odrobinę lepsze niż ten kawałek materiału, którym opatulony przyjechał.
W tym wszystkim, na szczęście, nieszczególnie wiele musiał mówić. Wskazywał jedynie konkretne miejsca na ciele, kiwał głową lub nią kręcił, udzielał krótkich informacji i starał się brzmieć rzeczowo, choć nie zawsze mu to wychodziło. Okazało się, że razem z nim przyjechała także jego torba, której losem nie zdążył nawet zacząć się przejmować. Formalne informacje wyczytano z dokumentów, a w końcu jeden z lekarzy spytał czy powinni kogoś powiadomić, mając na myśli w jednym zestawieniu zarówno rodzinę, jak i konsulat. Pokręcił głową.
Wydobywanie z ran drobinek szkła zdawało mu się ciągnąć w nieskończoność. Wciąż się telepał, wciąż było mu niedobrze, wciąż płakał i wciąż marzył tylko o tym, żeby wreszcie nadszedł ten upragniony finał. Udało mu się dostać tabletkę na uspokojenie i z utęsknieniem czekał aż zacznie działać. W końcu owinięto mu bandażami oba kolana i obie dłonie, resztę głębszych skaleczeń osłoniwszy opatrunkiem, a płytszych pozostawiwszy zdezynfekowanymi. W międzyczasie spytał czy będzie mógł się umyć, na co zgodzono się z lekką opieszałością, zupełnie jakby nikt wcześniej nie wpadł na to, że może mieć taką potrzebę. Bandaże ponownie zdjęto i zaproponowano mu asystę, ale odmówił, więc w formie kompromisu, ktoś po prostu czekał na niego za uchylonymi drzwiami, ponaglając co jakiś czas. Chyba bali się, że mógłby zemdleć. Chyba słusznie, bo ledwie trzymał się na nogach.
Potem owinęli go na nowo w opatrunki.
Na sali, na którą wwieziono go na wózku, były trzy łóżka, ale wszystkie wolne, co przyjął z pewną ulgą. Przeszedłszy na łóżko, niemal od razu podciągnął pod brodę zarówno kolana, jak i kołdrę. Pielęgniarka, która z nim przyszła, wyszła na moment i wróciła zaraz z kroplówką. Kiedy zapytał, co to, odparła mu jakoś wymijająco, ale potem zapewniła, że gdyby cokolwiek się działo, ma nacisnąć guzik alarmowy. A potem wyszła, a do niego dopiero wtedy dotarło, że nie dowiedział się z tego wszystkiego zupełnie nic. Była szansa, że ktoś próbował mu wyjaśnić, co teraz, ale był do tego stopnia roztrzęsiony, że wszystko z trudem do niego docierało. Tabletka dopiero zaczęła realnie działać, choć już wcześniej odrobinę ugłaskał go efekt placebo.
Augustus Langford