lightning came and hit me again, now i'm in my feels
: 24 lut 2024, 20:48
Nie spodziewał się chyba, że tak rychło w jego życiu pojawi się ktoś, kto nie przemknie przez nie ledwo zauważony, jakby w ogóle nie odczytany przez bazę danych zarezerwowaną dla wspomnień, jaka powstawała latami w jego głowie. Nie dziwnym było więc, że kiedy Mia - dziewczyna od malowania (zwłok swojej jeszcze ciepłej) koleżanki, dziewczyna z karetki, dziewczyna od pocałunków w zakładzie pogrzebowym i jeszcze wielu, wielu innych miejscach - z taką łatwością owe miejsce zacznie dzierżyć. Nie, żeby się jakoś specjalnie przed nią z tego tytułu wysypywał, chociaż... Z drugiej strony trzeba było przyznać, że Dillon w ostatnim czasie odżył. Jasne, duża pewnie była w tym kwestia jego ciągłego zawieszenia w robocie - jak często by do Desi nie latał, przecież to i tak nie zajmowało mu tyle czasu co praca - ale sam wolał wierzyć, że to wszystko zasługa tej dziewczyny. Spokorniał, gdzieś głęboko spod swojej skóry odkopał dawnego Dillona, sympatycznego gościa z poczuciem humoru. Nieskromnie stwierdzał, że trochę za typem tęsknił, bo w jakiś pokręcony sposób najwyraźniej w tej wersji potrafił robić wrażenie. Pewnie wyczytał to z oczu Mii, choć nadal nie był wcale a wcale taki pewien tego, że w ogóle jeszcze potrafi w relacje damsko-męskie.
Z tego więc tytułu wysłał jej kwiaty. Do pracy.
W Walentynki.
Zapominając, że to w ogóle Walentynki są.
Wyszedł więc zapewne na jednego z tych irytujących typów, co to niebezpiecznie bardzo przywiązują się do dat i rocznic, z drugiej jednak strony zaśmiewał się gdzieś głęboko w środku w najlepsze. Jak groteskowo musiał wyglądać odstrzelony totalnie bukiet czerwonych róż (jak wiadomo, są Walentynki, a te oznaczają miłość) wręczonych młodej dziewczynie w zakładzie pogrzebowym. Takie atrakcje mogły spotykać jedynie Dillona Riseborough i tego był pewien tak bardzo, jak tego ze dwa plus dwa to cztery. Najwyraźniej jednak postanowił kuć żelazo póki gorące, i skoro już pozował na takiego romantyka od kwiatów w święto zakochanych - tak, był bardziej niż pewien że i Mia czuje nonsens tej sytuacji - to, że wyciągnie ją na kolejną randkę. Bez rezerwacji. W Walentynki.
No, klasyczny debil.
Swoje roztargnienie zamierzał jednak zrzucać na zakochanie/zauroczenie/zadurzenie/wpisz tutaj dowolne słowo, które może oznaczać utratę zmysłów. Kiedy jednak przyszło co do czego, wylądowali u niego. Brawo, Dillon, oryginalne to było w cholerę. I wcale, ale to naprawdę chłopie wcale nie wychodziło na to, że masz względem tej dziewczyny rozmiary tak oczywiste jak i to, że po jednym zetknięciu na twój dom mogła być bardziej niż pewna, że nie ma do czynienia z żadnym milionerem.
- Zapewniam, lokal jest iście pięciogwiazdkowy - zaśmiał się więc, chyba próbując ukryć trochę pewien rodzaj speszenia tym, jak wielkim był nieogarem. I że zapewne ona biedna skończy jako tą jedna, co to nie będzie mieć idealnych fotek na Insta. Chociaż, wróć, dobrze wiedział że Ginsberg jest nie z tych w innym wypadku nie byłoby pewnie żadnego całowania (tym bardziej po zakładach pogrzebowych), ani żadnych - całkiem uroczych zresztą - randek. Pewnie powinien właśnie żartować, że z atrakcji to ma co najwyżej światło w lodówce i trochę jakiegoś podłego wina, ale zapewne nie było z nim wcale tak źle, więc jak na dżentelmena przystało wskazał jej drogę i nawet trochę dygnął (po co?) by puścić ją przed siebie. - Proszę, damy przodem - czy tylko on doceniał dwuznaczność tej d a m y?
Opanuj się, Riseborough.