głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Jadąc przez miasto raz po raz zerkał na siedzącą obok kobietę. Sprawiała wrażenie nie zwracać na niego uwagi, ale prawdopodobnie ofiarowywała mu swoją uwagę w znacznie bardziej subtelny, ukradkowy sposób. Z głośnika leciała znajoma playlista. Co kilka miesięcy puszczane przez Alberta piosenki zmieniały się wraz z panującym w samochodzie nastrojem. Od wielu tygodni utwory oddawały atmosferę napiętego wyczekiwania, szczypty frustracji, rozgoryczenia. Zagubienia? Stern nie miał zielonego pojęcia czy nie popełnia błędu za błędem. Od śmierci Boba zaczął zaniedbywać relacje z najbliższymi. Czy śmierć nie powinna działać na odwrót? Zrezygnował z pracy w Cambridge. Teraz zapowiadało się, iż będzie musiał zrezygnować z dodatkowych godzin na rodzimym uniwersytecie; żeby... co? Co on wyrabiał? Co zamierzał? Prowadzić bar? Dlatego, że ekstrawagancki staruszek postanowił wydać ostatnie tchnienie wrodzonego szaleństwa pod postacią dziwacznego testamentu? Cholerny dziadek i jego cholerne dowcipy. Ten końcowy miał zostać jego najwspanialszym dziełem; zwieńczeniem wesołej działalności rozrabiaki?
Nie. Sprawa nie była taka prosta a Robert nie był byle jakim starcem z demencją i kaprysami. Był dla Sterna jak dziadek. Może nawet gdzieś tam czaiła się w nim ojcowska figura; której Bertowi tak bardzo brakowało? Ojciec. Kurwa mać.
Palce nieco mocniej zacisnął na kierownicy. W całym tym mętliku zapomniał o nadchodzących odwiedzinach w więzieniu. - Siri? - na moment muzyka stała się tłem a z maszyny odezwał się przyjemny, kobiecy głos: - Tak? - Zrób notatkę: Zostawić tacie wiadomość. - Notatka 'Zostawić tacie wiadomość' została utworzona. Czy ustawić przypomnienie? - Tak, jutro o trzynastej. - dźwięki powtórnie przebiły się na pierwszy plan. Cisza. Zwisający pod przednim lusterkiem pozłacany, wykładany drobnymi kamieniami krzyżyk huśtał się na boki.
- To tutaj? - finalnie, skręciwszy po raz pięćsetny i objechawszy miejsce dookoła Alby dosyć gwałtownie wjechał w wolne miejsce parkingowe. Nieco szarpnęło do tyłu, ale nie uderzyli w auto stojące z przodu. Brunet zdecydował się zignorować sytuację. - Kto się tym właściwie zajmował... Pod jego nieobecność? - aktualnie miejsce wydawało się zamknięte. Ponure. Aż po karku Alberta przeszedł niemiły dreszcz. Z przyzwyczajenia wyskoczywszy z auta obszedł je; aby otworzyć drzwi po stronie pasażerki. Nawyk. Niektóre nawyki po prostu odmawiają zniknięcia; nawet jeśli na co dzień nie było już komu otwierać tych jebanych drzwi. - Panie przodem. - szczerze? Obawiał się wejścia do środka.
Śmierć Roberta uderzyła w niego znacznie mocniej niż pokazywał. Ha! Nie okazywał żadnych emocji! Był profesjonalny, dosyć szorstki; acz uprzejmy. Stonowany i wyważony. Co stanie się po przejściu progu? Co, kiedy dotrze do niego; że Boba już nie ma?

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
007.
not all good things come to an end now it is only a chosen few
Rytm grającej melodii odbijał się echem od uszów Beardsley. Zapięta psem, wpatrywała się przez szybę pasażera po prawej stronie, nagle zrobiło się jakoś pochmurnie, nieznośnie - jakby nawet pogoda podpowiadała im, że ten dzień nie będzie należał do najlepszych. Milczała, nie miała pojęcia co powinna powiedzieć - wprawdzie nawet się nie znali, zamienili ze sobą zaledwie kilka zdań - a przeznaczenie, lub kaprys Roberta zmusił ich do pozostania równymi sobie wspólnikami.
To śmieszne, niewiarygodne, ludzie którzy decydują się założyć spółkę - najczęściej robią to z osobami, którym mogą bezgranicznie ufać. Zwykle są to przyjaciele, rodzina - lub chociażby partnerstwo. Reverie o siedzącym obok niej człowieku, nie wiedziała zupełnie nic - gdyby nie testament, nie miałaby pojęcia nawet o jego istnieniu. Im bardziej zbliżali się do baru, tym mocniej niewidzialny węzeł na żołądku kobiety się zaciskał. Nie stresowała się Sternem, ani przebywaniem z nim w pojedynkę, a tym co zastanie po przekroczeniu przez próg lokalu. Nie była tam dawno, nie przychodziła - nie odwiedzała, nie miała nawet czasu spotkać się z rodzeństwem, które prawdopodobnie bardziej pomagało staruszkowi - stała się właścicielem miejsca - o jakim (choć nie przyznałaby tego na głos) zapomniała.
Głos Siri wyrwał kobietę z głębokich myśli, nieco się wzdrygnęła - kątem oka zerkając w stronę kierowcy. W tym wydaniu, takim skupionym - wydawał się szatynce mniej ludzki. Twarz posiadł zaciśniętą, podobnie jak palce na kierownicy - kiedy mówił, nawet głos był odmieniony. Dziwne skojarzenie, trochę przerażające.
Skinęła łepetyną, a kiedy auto gwałtownie się zatrzymało, nie zdążyła odpiąć pasu, a drzwi z jej strony zostały otwarte. Wysiadała automatycznie poprawiając swoje włosy, wzrok ponownie powędrował na bruneta, cicho westchnęła. - Nie wiem. - przyznała zgodnie z prawdą, niegdyś roiło się tu od stałych bywalców - od razu rozpoznałaby każdego z nich. Być może również zniknęli - tak Roberta, objęły ich ramiona śmierci - lub znaleźli inne, bardziej przyjazne dla środowiska miejsca. The Bob istniał od ponad czterdziestu wiosen. Przez jego pierwsze lata przyciągał do siebie tłumy nie tylko mieszkańców, lecz również turystów. Był czymś nowym, niespotykanym - w piątkowe wieczory rozgrywały się w nim najpiękniejsze koncerty jazzu. Tradycja uległa zmianie dopiero po zamknięciu Roberta w domu starców, każdy z rodziny Beardsley'ów (w tym ona przestał się nim interesować.
Z torebki wyciągnęła klucze, ku własnemu zaskoczeniu zapamiętała, który z nich otwiera drzwi frontowe - za jednym zamachem wsunęła go do zamka przekręcając dwukrotnie. Kiedy złapała za klamkę rozszerzając drewniane wrota, w pierwszym odruchu od ich nozdrzy dostał się zapach mocnego whisky połączonego z kurzem, oraz środkami dezynfekcji. Weszła głębiej, pozostawiając Alberta za sobą - lokal nie był zbyt duży, na stolikach znajdowały się ułożone idealnie krzesła. Rozpaliła wszędzie światła, niektóre żarówki przestały współpracować - prawdopodobnie tracąc swe życie poprzez przepalenie. Oparła się plecami o blat baru, przez kilka sekund w ciszy wpatrując się w całe pomieszczenie. - Czuję się tak, jakbyśmy właśnie zajrzeli w jego duszę. - skwitowała, obracając głowę w kierunku wchodzącego Sterna.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Wnętrze baru idealnie odzwierciedlało osobowość właściciela. Stern czuł jakby klatka piersiowa zapadła mu się głębiej w ciele. Ciemne oczy obserwowały każdy detal, łapały każdy kolor. Powoli docierała do niego strata jakiej doświadczył; zaprzeczenie zaczęło przegrywać z bolesną świadomością - ktoś bardzo ważny odszedł i nigdy nie wróci. Stracił kolejnego opiekuna. Tym razem nie odebrały mu go kraty a znacznie potężniejsza, okrutniejsza siła. Na słowa kobiety wydał tylko z gardła pojedyncze, przeciągłe Hmm. Przeszedł między stolikami, palcami przesuwając po wypucowanym blacie. Doszedł do szerokiego, obklejonego różnorodnymi naklejkami lustra po przeciwnej ścianie. W ciszy obejrzał plakaty, aż wreszcie jego wzrok skupiła na sobie stara szafa grająca. Usuwając dystans jaki dzielil go od owego reliktu minionego wieku; brunet czuł jak oczy powiększają mu się w zachwycie. Niemożliwe stawało się możliwym. Wyłuskawszy z kieszeni drobne i wrzuciwszy monetę w trzewia starożytnej maszynerii patrzył jak ta rozbłyska światłem by służyć osobie, która tymczasowo powołała ją do życia. Z puszki popłynął uwięziony w niej na wieczność jazz.
Albertowi zaczynały puszczać nerwy. Ciężar stresu z jakim musiał się mierzyć utrzymując posągową powagę powoli dawał o sobie znać. Kotłujące się w nim emocje jak drobne iskry zimnych ogni rozpoczynały odbijanie się od umysłu. Irytujące uczucie, postanowił zdusić alkoholem. - Polać Ci? - za chwilę był już za barem i wlewał w siebie szklankę whisky. Potem kolejną. Nie obchodziły go ewentualne konsekwencje oraz fakt, iż przyjechał tu samochodem. Niewiele go obchodziło. Pragnął wyłącznie zagłuszyć okropny głosik, który szeptał mu do ucha paskudne prawdy. - I co teraz? - trzymanym w ręce szkłem zatoczył półkole gestem wskazując o co mu chodzi. Co z tym? Od czego zacząć? Gdzie właściwie się to wszystko zaczyna...? Do profesora docierało, że nigdy nie pochylał się nad posiadaniem własnego biznesu. Nie planował otwierać praktyki zawodowej ani babrać się w niekończącej biurokracji jaka się z tym wiązała. Więc... co teraz? - Na pewno wiesz więcej ode mnie. - w końcu czy podczas pandemii co druga kobieta nie łapała się za sprzedawanie maskotek online czy inne rękodzieło?

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Ciemne oczy nieustannie lustrowały miejsce, przez moment mogłoby się wydawać, że zastygła w danej pozycji, lecz ostatecznie obiema rękami odepchnęła się od blatu podchodząc powolnie do okna i rozchylając je na szerz. Do pomieszczenia wleciał wir powietrza, na tyle mocnego, że mogła na chwilę odetchnąć. Dla Revierie było tu dziwnie, niespotykanie - nie zwykła do opuszczonego lokalu, stąd na jej ciele zawitały dreszcze - nagle zdała sobie sprawę, że zdecydowanie było za wiele emocji jak na jeden dzień. Nie powinna była tu przyjeżdżać - duch Roberta wciąż wisiał nad nimi, była pewna, że nie tylko ona go czuła.
Odgłos szafy grającej wyswobodził kobietę od myśli, obracając się ciałem w kierunku Alberta - nerwowo przygryzła dolną wargę; nie spodziewała się tylu kłębiących się w niej uczuć - chyba wolałaby być teraz sama, bądź mieć przy sobie osobę, której mogłaby zaufać. Stern nie wliczał się w ten szereg, obcy - paradujący wewnątrz - w ogóle nie związany z pamięcią jej dziadka - nie umiała zrozumieć, dlaczego przepisano mu połowę baru - kim był dla Boba - o czym myślał oddając dwójce nieznanym sobie osób własne dziedzictwo. Jaki posiadał w tym swój cel?
- Tak. - odpowiedziała bezmyślnie, powracając na miejsce przed barem - w końcu decydując się usiąść na jednym z zakurzonych krzesełek. Z tylnej kieszeni wyciągnęła materiałową gumkę, postanawiając związać włosy w niesforny kok. - Chcesz go otworzyć? - prawa brew szatynki pofalowała ku górze, opuszkami palców łapiąc za szklankę, którą przechyliła wypijając cały trunek na raz; naczynie w charakterystycznym oddźwięku odstawiła na blat, by zaraz pchnąć je w stronę bruneta. - Nie znamy się na prowadzeniu baru. - stwierdziła, choć był to najbardziej oczywisty fakt - ze wszystkich, do których ta dwójka mogłaby wspólnymi siłami dojść. - Może na prowadzeniu firmy, jednej - ale nie dwóch. - dodała, a gdy szkło zostało napełnione przez towarzysza procentami - powtórzyła swój wyczyn. - Nie mamy nawet żadnych pracowników. - kolejne z oczywistych argumentów „przeciw.” - A tu potrzebny jest generalny remont. - skwitowała, ponownie rozglądając się wokół. - Bardziej myślałam o sprzedaży... - mruknęła tym razem z wyczuwalną niepewnością. - Zrobiliby z tego fajną hipsterską knajpę... a może jakiś lokal z sushi. Ma idealne położenie. - ruchem głowy kiwnęła by polał jej po raz kolejny. Też lubiła zanurzać swe problemy w alkoholu. - Ale jeśli chcemy w to brnąć, dla Boba. - w końcu nie dla siebie, to by było idiotyczne. - Zanim się pozabijamy, to na początku urządziłabym mu godne pożegnanie. - gwałtownie zeskoczyła z krzesła.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Też wolałby być sam. Zebrane w nim emocje pragnęły odnaleźć ujście a Albert nie wyobrażał sobie rozkleić się przed panną Breadsley. Nie należał, co prawda, do chłopców wychowanych w duchu starej szkoły - w końcu wychowywała go matka! Pozwalała mu na łzy a nawet zachęcała go, aby sam dawał sobie na nie przyzwolenie. Z drugiej strony czy nie z tego właśnie wynikał jego bunt przed okazywaniem uczuć? Byleby zrobić na złość matce? I nie chodziło o fakt posiadania jakichś dramatycznie złych relacji z rodzicielką! Tylko... buntował się przeciwko niej. Od momentu odejścia ojca, od chwili w której więzienie wyrwało im go z obrazka. Pogodziła się z tym zbyt prędko. Zamiast wspierać małżonka natychmiastowo ucięła wszelkie z nim kontakty i żywo zachęcała syna do takiego samego zachowania. Cząstka mężczyzny nigdy jej tego nie wybaczyła.
Słuchając dziewczyny kiwał lekko głową. Miała rację, nie znali się na tym. Co jeżeli doprowadzą się do bankructwa? Aczkolwiek chyba obydwojgu daleko było do braku pieniędzy. Stern wyglądał na typowego, szarego Kowalskiego; ale jego konto bankowe znacznie różniło się od oszczędności przeciętnego przedstawiciela klasy średniej. - Nie wiem. - rzucił wreszcie, gdy doszło do wzmianki o sprzedaży. Z westchnieniem oparł się przedramionami o blat baru, potem gwałtownie zmienił pozycję - przesunął dłonią po twarzy i dopił drugą kolejkę. - Właśnie... Wyobrażasz sobie minę Roba, gdyby zobaczył tę hipsterską knajpę albo restaurację sushi? - pokręciwszy głową na moment przymknął powieki, w desperackiej próbie zebrania myśli.
- Godne pożegnanie. Dobry pomysł, ale wiesz w co się pakujesz? - w ciemnych oczach pojawił się bliżej niedoprecyzowany błysk; a w kąciku ust bruneta zatańczył cień uśmiechu. - Zjedzie się tutaj cały dom opieki. Będą chcieli... Będą żądali od Ciebie zgody... Będą zaangażowani. Mocno. Bez względu na to czy tego chcesz czy nie. - przysunął sobie stojący w kącie stołek i usiadł. - Kolejna? - polał im po raz trzeci. Do trzech raz sztuka. Trójka to szczęśliwa liczba. - Będę z Tobą szczery. Nie mam zielonego pojęcia o biznesie. Wiem jak uczyć. Wiem coś o ludziach. Wiem jak namnażać pieniądze przez inwestycje. Ale to jest dla mnie nowe. - rozejrzał się wokół. - Równocześnie... Cholera... Cholera, kurwa... Wybacz. Ale wolałbym tego nie sprzedawać. Wolałbym spróbować. Może wydają jakieś podręczniki otwieranie baru dla idiotów? - alkohol zaczynał działać a towarzystwo Vie stawało się znośne. Siedzieli w tym razem.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Możliwe, że alkohol był przyczyną jej rozterek, albowiem na samym początku ostatnim pomysłem na jaki by wpadła do otworzenie tego miejsca, lecz w tej chwili wydawało się to całkiem niegłupie. Jednakże jak miałaby pogodzić dwie firmy jednocześnie? Znała się na kupnach domu, na złapaniu idealnych okazji - tanich budynków - a nie na małym interesie w samym środku Lorne Bay, do którego zjeżdżałyby się miliony. Taka perspektywa nie miesiła się w głowie Reverie. Niestety, im częściej podnosiła rękę z zapełnioną do praktycznie końca szklanką, sprawiając że trunek natychmiastowo znikał - tym w łepetynie kobiety przebiegło wiele pomysłów - jak mogliby się z tym wszystkich uporać. Nie powinna była pić, wtedy rodziła się w Vie tak zwana niezniszczalność - pod wpływem była pewna, że jest w stanie podołać wszystkiemu; dopiero nazajutrz, gdy głowa pękała - a brak nawodnienia dawał znać, że nie ma dwudziestu lat - w progi wkraczała rzeczywistość. Czy będzie tak tym razem?
- Trudno jej sobie nie wyobrazić. - po raz pierwszy Albert mógł usłyszeć prawdziwy chichot ze strony Beardsley, naprawdę ją rozbawił - poza tym procenty powoli puszczały hamulce, jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki kobieta przestała się kontrolować. - Wściekłby się, wiele razy odmawiał developerom kupna lokalu. Niezależnie ile pieniędzy mu chcieli wcisnąć. - nigdy nie zdecydowała się przyjąć tej sprawy, ale wielokrotnie słyszała opowieści od współpracowników - jak Robert Beardsley potrafił być ciężkim człowiekiem. - Ponoć kiedyś tak się wkurzył, że pogonił kogoś z wiatrówką. - w normalnych okolicznościach, zapewne by tego nie przyznała - ale skoro w łepetynie zaczęło szumieć, a apetyt na alkohol zwiększył na sile - pogoda w Revie nagle zaczęła się zmieniać.
- To tylko propozycja, ale raczej pozostawiłabym tą partię Tobie. - skwitowała, poruszając twierdząco głową na myśl o kolejnym drinku. - Ja nie robię dobrego pierwszego wrażenia. - opuszkami palców przesuwała po szkle. - Zresztą później też nie. - wzruszyła ramionami z lekkim rozbawieniem. Znała siebie, znała swoją osobowość - zwykle kierowała Verie zadziorność, czasem nawet wydawało się jej, że nie potrafi być już miła - w przeciągu ostatnich kilku lat prawdopodobnie zraziła do siebie tych ludzi, którzy jako jedyni darzyli ją jeszcze sympatią. Sam Stern nie był żadnym wygórowanym wyjątkiem.
- To nie może być tak trudne, wiele osób otwiera lokale, niektóre przetrwają, inne nie. Wydaję mi się, że to głównie kwestia lokalizacji. Na zdrowy rozum, jak chcę się schlać, wolę podjechać do najbliższego baru, niż jechać do tego na końcu miasta, niezależnie jak fikuśne drinki podają. - odpowiedziała jednym zamachem zeskakując ze stołka, by zaraz podejść do szafy grającej, wrzuciła monetę - a urządzenia zaczęło grać Miles Davis - So what - Teraz szczere pytanie, na które potrzebuję szczerej odpowiedzi. - ustała w miejscu, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. - Czy dajemy sobie pół roku, wspólniku? Dla Boba. - to wszystko było dla Boba.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Chichot nieco zbił go z tropu. Przez ułamki sekund wpatrywał się w rozmówczynię z lekkim, zaskoczonym uśmiechem na twarzy. Jak gdyby zdziwiony, że równie przyjemny dźwięk może wydostać się z kogoś; kogo uważał za kłamliwego potwora. Albo, że ów dźwięk jest w stanie być zaraźliwy. Marszcząc brwi przysunął szkło do warg. - O Boże... jego wiatrówka... Ciągle podrywał pensjonariuszki na swoją wiatrówkę. Niekiedy nie wiedziałem czy chodzi mu o prawdziwą broń czy po prostu z wiekiem zmienia się w jednego z obleśnych, zbereźnych staruchów. - Stern wywrócił oczyma bo choć generalnie miło było mu wspominać Roberta - gość był niezłym ziółkiem. Rzecz jasna po śmierci, w większości wypadków, wybacza się przewinienia i pamięta tylko dobre momenty; acz niejednokrotnie dziadek dawał zajść opiekunom za skórę. W tamtych chwilach Albert cieszył się, iż pracuje w formie około-wolontaryjnej. Wyciągał z kieszeni kartę inwestora i dawał pracować ludziom; którym płacono za użeranie z upartymi emerytami.
- Nie? Nieźle Ci idzie. Chociaż... jestem przy trzeciej kolejce a Twoje pierwsze wrażenie było tak kiepskie; że trudno byłoby je pobić. - czyżby właśnie się z tego śmiali? Niczym dobrzy przyjaciele, napominający o niewiele znaczącym przypale sprzed lat? Ohhhh, tak. Zdecydowanie zasługę należało przypisać whisky. - W mnie działa to na odwrót. Jak mnie poznasz wszystko wydaje się super, a potem... - gestem wykonał odpowiedni ruch. - ...równia pochyła, w dółłł... - czy nie dlatego brakowało mu znajomych? Nie z tego powodu małżonka uciekła do innego?
Znaczy, nie uciekła. Walczyła o ich związek przez niemalże rok. Ale tak lubił sobie tłumaczyć całe zdarzenie Alby. Uciekła. Ostatecznie, nie mieli jeszcze rozwodu. Co teraz robiła? Tuliła się do innego? Siedziała z nim na kanapie i oglądali Netflixa? Suka. Pociągnął następny łyk, naraz czując głębokie wyrzuty sumienia; iż przez łepetynę mogły mu przemknąć podobne słowa.
- No okej, o to się nie martwię. Miejsce ma renomę (wyguglowałem). Ale co z dostawcami? - rytmicznie zapukał palcami o blat. - Trzeba znaleźć osobę, która jest tu kierownikiem pod nieobecność Roberta. - dokończył swoją trójkę jednym łykiem. Oczyma wodził za nią, kiedy wstała. A gdy padło pytanie - już znał odpowiedź. - Stoi. - z początku wyciągnął rękę, lecz prędko wymienił ją na maleńką, już symboliczną dolewkę do ich szklanek. Swoją uderzył w jej. - Oby nam się udało.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Nie była przyzwyczajona do swobody, jaką aktualnie odczuwała - wiecznie napięte mięśnie twarzy, przy delikatnym odpuszczeniu wydawały się niemal nienaturalne. Jednak ją rozbawił, jednak nie był takim potworem jakiego kreowała go jej matka. Czyżby Elizabeth się myliła? Co jeśli Albert Stern nie był jedynie cwaniaczkiem chciwym na pieniądze? Spoglądając na to z innej perspektywy, on jako jedyny przez ostatnie dwa lata poświęcał tyle czasu, aby zaopiekować się staruszkiem. Robert nie mógł być mu obojętny, sposób jaki się o nim wypowiadał sprawiało wrażenie, wielkiego przyjacielskiego uczucia - a może relacji ojciec i syn? Na ten moment, oraz głównie przez zawirowania w łepetynie Beardsley - nie potrafiła lepiej rozgryźć osobnika - jednakże czuła wiedziała, że za odsłoną nie przyjemniaczka kryło się więcej - niż zaledwie chęć odegrania się na jej rodzinie.
- Lata pięćdziesiąte, chyba nauczyły ich, że wszystko można. - stwierdziła, po raz kolejny przechylając szklankę do tego stopnia, że jej zawartość całkowicie zniknęła. - Ale przez to co teraz powiedziałeś, będę miała koszmary w nocy. - dodała, ukazując Sternowi skwaszoną minę. Samo wyobrażenie dziadka, podrywającego inne staruszki - wprawiało Vie w lekkie odruchy wymiotne - rzecz jasna, nie było to nic obrzydliwego, każdy potrzebuję odrobiny szczęścia od życia, lecz jako wnuczka - nigdy nie myślała o Bobie w ten sposób, aż do teraz - gdy przed jej oczyma ukazało się kilka scenerii z domu starców. Fuj.
- Odrobinkę też mnie do tego sprowokowałeś. - wtrąciła, wciąż odczuwając troszeczkę rozbawienia. Fakt, wiedziała że większość winy, należało do niej - lecz ten „szantaż” by zjawiła się w The Prawn star było poniżej pasa, była w stu procentach pewna, że zrobił to specjalnie - nie tylko dlatego, aby wyciągnąć informację - ale aby też obserwować jak się wygłupił. - Mimo to, moje zachowanie nie było w porządku. - przyznała zgodnie z prawdą i pod wpływem procentów, jeżeli oczekiwał przeprosin, to niestety się przeliczy - wypowiedziane słowa, to wszystko na co było Reverie stać. Nie umiała przyznawać się do błędów, niekiedy czasem mocniej brnęła w swoją rację by ta druga osoba (choć prawda leżała po jej stronie) ostatecznie odpuszczała.
- W sumie nie wiem. - odpowiedziała, delikatnie przygryzając dolną wargę. Dziadek posiadał notes ze wszystkimi firmami, z którymi współpracował. - mruknęła, nerwowo rozglądając się wokół. - Może powinniśmy go poszukać, hm? - czy to był teraz najlepszy pomysł, na jaki mogła wpaść?
Kiedy szklanki a nie oni, hehehhe się ze sobą stuknęły, zamachała ruchem wolnej dłoni. - Chodź. - podeszła do drzwi, otwierając je na szerz. Zaplecze było małe, zaledwie kilkumetrowe - prócz malutkiego wspólnego pomieszczenia, w którym pracownicy konsumowali swoje posiłki, było jeszcze dwoje drzwi. Jedno do tyciutkiej łazienki dwa na dwa - a drugie do gabinetu - zamkniętego na klucz. - Nie wiem, który... Nigdy nie pozwalał nam tam wchodzić. - rzuciła wsuwając do zamka jeden klucz za drugim.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Do dalszej eksploracji baru nie trzeba było go długo przekonywać z dwóch powodów. Po pierwsze, alkohol zaczął już swobodnie krążyć po krwioobiegu i zachęcać do nieco śmielszego zachowania. Minimalizował również emocjonalne odruchy. W tym przypadku Stern podpił się (bo do upicia było mu jednak daleko) na zadziorno-ciekawskiego. Na Indiana Jonesa! Częste zjawisko w przypadku Berta. Nie wpisywał się w sztab agresywnych czy smutnych pijusów. Po drugie, finalnie właśnie po to tu przyjechali. Zobaczyć miejsce, zerknąć w dostępne zakamarki i ocenić jak głęboko są w dupie.
- Może to ten... Ten skręcony, kopnięty? Brązowy! Poczekaj. - zbliżywszy się przekręcił łepetynę na bok. - Pozwolisz? - a gdy pozwoliła (zakładam, że tak; nawet gdyby się upierała jakoś by wsadził swojego faworyta do dziurki [mówimy o kluczach ok]) z triumfem wyszczerzył zęby. Jego chwila chwały trwała jednak bardzo krótko. - Cholera. Czekaj, też miałaś swoje szanse. - spróbował następny. Potem prędko kolejny, pod nosem przeklinając i zastanawiając się na głos skąd w tak drobnym lokalu tak wiele kluczyków. Ich ilość napędzała w nim wewnętrzne dziecko. Pragnął sprawdzić do czego jest każdy z nich. Ile sekretów skrywa to miejsce? W zaprawionej procentami głowie jawił się odrobinę niby Hogwart. No i Alby nieczęsto bywał w pubach; więc podobnego rodzaju miejsca pozostawały nieco obce. Już dawno wyrósł z przesiadywania w melinach. Aktualnie zdecydowanie preferował grzanie kanapy od pałętania po kanciapach. Oczywiście, jeśli już życie zmuszało do takiego wyboru. Pił niewiele, pewnie dlatego whiskacz wszedł mu tak gładko i stosunkowo prędko. - HA! - tym razem nie udawane, tym razem prawdziwe. W zamku kliknęło a drzwi uchyliły się. Znowu przepuścił ją przodem, lecz w powyższym wypadku wyłącznie przez wzgląd na wrodzoną kurtuazję.
Po przekroczeniu progu Bert poczuł ukłucie rozczarowania bo... gabinet Dumbledore'a wcale nie okazał się interesujący. Żadnego feniksa, gadających portretów. Tak naprawdę więcej tu było bezimiennego kierownika, który tymczasowo obejmował funkcję szefa. Nie czuć 'ducha' Boba tak jak w reszcie lokalu. Na biurku, w ramce, ktoś ustawił zdjęcie - młoda para. Pod trzydziestką. - Znasz go? Chyba mamy naszego menagera. Co z nim właściwie zrobimy? Zostawiamy? Degradujemy? Rany... Myślałem o zejściu z etatu na połówkę. Na uczelni. Żeby ogarnąć... - czy powoli zaczynał dzielić się poziomem swojego kretyństwa? Wyczuwając jak idiotycznie brzmi ugryzł się w język.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Wnętrze gabinetu było szare, jakby pochmurne; na samym środku stało przestarzałe biurko, ewidentnie nie wymieniane przez minimum trzydzieści lat lub od samego powstania baru. Malutkie, lufcikowe okno znajdowało się z prawej strony, nadając pomieszczeniu odrobinę światła - wokół było kilka naklejonych na ściany plakatów, ze starych prywatnych imprez - lub innych okoliczności. Za biurkiem stała szafa, właściwie w podobnym stanie - lekko zakurzona, której drzwiczki prawdopodobnie od starości nie współpracowały z zamknięciem.
Było tu dziwnie, niby typowe zaplecze, lecz w żaden sposób nie odzwierciedlało duszy jej dziadka. Musiał o wiele dłużej nie zajmować się lokalem, niż się tego spodziewała. Kiedy opuścił swe ukochane dziecko? Po ciele Reverie przeszedł natychmiastowy dreszcz. - To chyba Johnsson... - rzuciła gdy ramka ze zdjęciem została wystawiona kobiecie przed twarz. - Andrew Johnsson. - sprecyzowała, wciąż odczuwając dziwne wrażenie samotności. Wcale nie wytrzeźwiała, alkohol nieustannie pływał w jej żyłach - lecz widok małej kanciapy wprowadził kobietę w stan delikatnego zszokowania.
W końcu biuro Verie wyglądało zupełnie inaczej, wielki kilkumetrowy gabinet znajdujący się na najwyższym piętrze apartamentowca, ogromne okna rzucające widok na samo centrum Lorne Bay. Tysiące zieleni, białe ściany - wszędzie jasne brązy nakrywające meble. Tam czuła, że żyła. Tutaj śmierdziało śmiercią. - Nie wiem. - to nic nowego, obydwoje pałali wszechstronną niewiedzą. - Chyba pracował tu długo, nie jestem pewna... - palcami przesunęła po szorstkim drewnianym blacie. - Może po prostu zacznijmy od remontu, hm? - gwałtownie odwróciła się w stronę Sterna. - Tu się nie da wytrzymać. - przyznała przerażonym tonem głosu, by po chwili usiąść na dużym biurowym krześle, tuż za biurkiem. - Albo znajdźmy ten notes? - pytanie brzmiało bardziej retorycznie, albowiem zaraz po jego zadaniu chwyciła ręką za pierwszą z szuflad - kilka niepotrzebnych papierów. Druga: to samo. Tak jak wszystkie następne. - Jaki oni mają tu burdel. - dodała, niezwykła pracować w podobny sposób - choć nie była perfekcjonistką, posiadała własne zasady - które zupełnie kolidowały z tymi, które przed sobą miała. - Jak to mogło, w ogóle przetrwać w takim bałaganie? - trochę przemawiały przez kobietę procenty, trochę obawa przed rzeczywistością na którą świadomie się zgodziła. - Nie wiem nawet, czy mamy przedłużoną zgodę na akcyzę... to pierwsze co powinniśmy się dowiedzieć. - rzuciła, spojrzeniem powracając do Alberta. - Nie pójdę jutro do swojego biura i przyjadę tu rano. - wzrok Vie podpowiadał, że powinien zrobić to samo.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Remont. Ile to będzie kosztowało? Jaki mają budżet? Jak stoja z funduszami? Czy bar nie jest zadłużony? W ogóle ktokolwiek wspominał o zadłużeniu? Bo pewnie by wspominali podczas spotkania z prawnikami. Przez łepetyne bruneta przechodziła istna nawałnica pytań. - Notes? - nieco skołowany zmarszczył czoło. - Myślisz, że ma notes z wyliczeniami i kontaktami? Żyjemy w XXI wieku, Reverie. Nikt nie używa notesów. Wszystko jest w telefonach. - głowę przekręciła na boki. - ...który został oddany rodzinie wraz z rzeczami osobistymi podczas sprzątania pokoju w domu opieki. - ciemne oczy maznęła niechęć. Może i Beardsley aktualnie nie zdawała się absolutnym nemsis, aczkolwiek wilk lubił paradować w owczej skórze. Plus, pozostała rodzina kobiety nadal wisiała na czarnej liście profesora.
- Niemożliwe, żebyśmy jej nie mieli. To podstawa. Ale masz rację, lepiej to sprawdzić. Może... skoro masz dostęp do telefonu Boba postarasz się sprawdzić jego komórkę; a mi zostawisz sprawę akcyzy? - oparł się plecami o ścianę i z cięższym westchnieniem przesunął dłonią po włosach. - Nie powinnaś zawalać pracy. Dopiero zaczynamy. Zamknijmy bar na tydzień. Róbmy rzeczy kroczek po kroczku zamiast skakać na głęboką wodę, hm? - sam miał na łbie cholernie wiele. Kolejne zobowiązania byłyby gwoździem do jego trumny; lecz z drugiej strony również chciał coś robić. Powoli wydawało się, jakby Vie nadawała ich współpracy charakteru rywalizacji o to kto zrobi rzeczy prędzej, poświęci więcej. - Powinnaś wziąć głęboki wdech... - nawet zademonstrował jak głęboki, dłoń unosząc do góry. - ...i wydech. Przestać się stresować. Nie wiemy jeszcze czy jest czym. Podzielmy się tym gównem i wspólnie jakoś je rozgryziemy. - po dwóch sekundach cmoknął sam na siebie. - Bardzo niefortunny dobór słów, ale wiesz o co chodzi. - zlustrował rozmówczynię. Coś chodziło mu po łepetynie. Wpatrywał się w dziewczynę z zainteresowaniem, zamyśleniem. Koniec końców przymrużył ślepia: - Jak właściwie do Ciebie mówić? Reverie brzmi bardzo... sztywno. Formalnie. Istnieje w ogóle jakiś skrót od Twojego imienia? - przychodziło mu na myśl co najmniej kilka, ale zawsze uprzejmiej zapytać. Wolał nie nacisnąć na żaden odcisk ani nie nazywać jej przezwiskiem zarezerwowanym dla męża bądź ukochanej babci.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Niestety lubiła kontrolować, a rywalizację miała we krwi; zresztą ludzie pracujący w sprzedaży mają maniakalną potrzebę górowania nad współpracownikami. Nie robiła tego specjalnie, taką posiadała osobowość - neurotycznej wariatki samowystarczalnej kobiety. Stąd nagłe zainteresowanie, motywacja i nieuzasadnione oddanie; jeszcze nie dawno (pół godziny temu) planowała sprzedać bar, aktualnie zamierzała poświęcić mu całą swoją uwagę. To ją kiedyś zgubi.
- Nie przemyślałam tego. - jak większości swoich decyzji, Verie działała pod impulsem, w zależności od humoru, a w tej chwili upojenia alkoholem - podobnie było z kłamstwami względem Alberta; wystarczyło, aby matka zarzuciła przynętę, a szatynka zagrała wedle całego planu. Nie można tego mylić z brakiem wyczucia manipulacji, potrafiła ją rozróżnić - aczkolwiek potrzeba bezustannej pomocy Elizabeth odganiała wszystkie inne normy. - Okay, to jest całkiem dobry plan. - lepszy od jej, co automatycznie Beardsley zdziwiło - Stern wydawał się zdecydowanie rozsądniejszym współwłaścicielem - nie działał pod wpływem emocji; racjonalnie rozkładał im zadania. Przyda się Reverie taka osoba w życiu, bardziej niż by myślała - choć nigdy (ale to przenigdy) w życiu by tego nie przyznała. Kiedyś taką osobą był Charles, były mąż - prawnik z renomą. Nieważne co się działo, jak bardzo paliło zawsze wychodził z sytuacji bez szwanku. Swoje położenie rozkładał na czynniki pierwsze, z dostojnym spokojem rozpracowywał jej krok po kroku; Revie nie mogła wyjść z zadumy, że jeszcze nie oszalał.
W chwili gdy odszedł (a raczej ich małżeństwo rozpadło się z wielkim hukiem); pozostawił ją w całym tym chaosie. To ona zwariowała. Czasem wydawało się szatynce, że nie tęskni za nim - a za osobą, jaką prezentował. Uspokajała się przy nim, do tej pory jako jedyny potrafił poukładać jej życie. - Nie jestem pewna, czy tydzień wystarczy, aby poskładać to wszystko do kupy. - stwierdziła, tym razem bardziej do siebie niżeli do mężczyzny; ale ostatecznie westchnęła, głośno i wyraźnie - aby ogarnąć ten ogrom narastających w swojej łepetynie myśli. - Obyśmy ogarnęli, bo inaczej jesteśmy w... - zamyśliła się, nerwowo przesuwając językiem po górnej wardze. - ...głębokiej dupie. - procenty przemówiły, przestała być damą.
Dostrzegając jak się jej przygląda, uniosła wzrok - a przez jej plecy przeszło uczucie zimna. Dziwne. Bardzo dziwne. Wręcz niespotykane. W końcu perlisty śmiech przebił się po pomieszczeniu. - Verie, lub Vie, właściwie reaguje na wszystko. - ta głupia dziwka też. - A Ty, zawsze jesteś profesorem Albertem? - brew drgnęła, zabrzmiało to zbyt sensualnie.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
ODPOWIEDZ
cron